Styczeń umykał nam na tyle szybko, iż nie starczyło w jego
trakcie czasu na comiesięczną zbiorówkę recenzji świeżych płyt. Powracamy z tą
zacną ideą edytorską na samym początku kolejnego miejsca. Przed nami dziesięć nowych
płyt - niektóre już z datą 2021, inne wydane pod sam koniec roku poprzedniego
(z jednym wyjątkiem!). Bez gatunkowej myśli przewodniej, choć z istotnym
ukierunkowaniem geograficznym.
Czas lutowej zbiorówki w dużej mierze spędzimy na Półwyspie Iberyjskim,
albo przynajmniej w obecności muzyków zrodzonych z tamtejszej ziemi. Na początek
trzy absolutne świeżynki z Barcelony, potem odrobina Brazylii i spora porcja
Portugalii, w dalszej kolejności Francja, Belgia i Włochy, a sam finał
amerykański, po części związany jednak ze Starym Kontynentem.
Zapraszamy do odczytu słownych potoków Pana Redaktora, a
potem na zakupy. Wspierajcie muzyków i małych wydawców w czasach wiecznej
dżumy!
The Lovely Truth Future
Flop (Discordian Records, DL 2021)
Naszą opowieść zaczynamy od jednej z grudniowych (’19)
edycji cyklu koncertowego Nocturna
Discordia, jaki odbywa się w barcelońskim Soda Acoustic. Na scenie: El Pricto na saksofonie altowym, Diego
Caicedo na gitarze elektrycznej i …nie, nie Trilla, ale Adrià Bofarull wraz z
oprzyrządowaniem elektronicznym. Trzy bystre improwizacje zajmą muzykom
niespełna 41 minut.
Pricto i Caicedo zagrali już wspólnie miliony dźwięków, ale wersji
z dodatkową, czystą elektroniką
jeszcze sobie nie przypominamy. A to próba bardziej niż udana, zwłaszcza, iż śmiało
możemy ją zapisać do kategorii muzyki, która dobrze używa elektroniki w formule
dalece swobodnej improwizacji. Saksofon i gitara prowadzą tu nieustanny dialog,
a nienachalna, świeża elektronika
świetnie ów dyskurs komentuje, tworzy pełne tajemnicy tło i nie ma zamiaru
wychodzić przed szereg.
Pierwsza, najdłuższa część koncertu zdaje się być pomysłem
na skupioną, drobiazgową improwizację, która czasami woli postawić na
zaniechanie niż wybuch niczym nieskrępowanej ekspresji. Alt plecie małe frazy,
gitara skrzętnie liczy struny tlące się metaliczną poświatą, a elektronika
snuje pajęczynę niewidocznych połączeń obu żywych
narracji. Ta ostatnia szczególnie udanie wgryza się w gitarowe frazy, zwłaszcza
te, w trakcie których Caicedo koncentruje się na preparowaniu dźwięków. Pod
koniec tej części, przez moment, elektronika zdaje się przejmować inicjatywę,
budując drobny, syntetyczny rytm. W drugiej opowieści muzycy płyną bardziej
wartkim i zwartym strumieniem. Od dronowych pasaży po dość ekspresyjną
narrację, w której nie brakuje akcentów post-industrialnych. Elektronika dodaje
do tego niebanalne echo, jakby syntetyczny oddech akustyki saksofonu i prądu z gryfu
gitary. Na starcie trzeciej części Bofarull czyni już rytuał mistrza
introdukcji. Ciekawie pulsująca, syntetyczna mgławica fonii wprowadza do gry
saksofon i gitarę. Opowieść intrygująco się zazębia - gitara nie stroni od
post-jazzowych fraz, a saksofon łapie odrobinę ognia pod dysze. Elektronika - znów
w tle! - czyni wyłącznie udane zdobienia.
Jun Trun Gor Jun Trun
Gor (Discordian Records, DL 2021)
Pozostajemy w klimatach gitarowych, tu dodatkowo wspartych elektrycznym
basem. Trio pod nazwą własną w składzie: A.L. Guillén – gitara elektryczna,
Vasil Hajigrudev – bas elektryczny oraz Javier Carmona – perkusja, instrumenty
perkusyjne. Nagranie z września roku 2016 (Villanueva del Rosario, Málaga)
składa się z ośmiu improwizacji, trwających łącznie prawie 58 minut.
Trójka bystrzaków wymieniona z imienia i nazwiska w
preambule tej recenzji zaprasza nas na ekscytujący spektakl swobodnej
improwizacji, zwinnie osadzonej w estetyce rockowej, post-jazzowej, tudzież
ponadgatunkowej psychodelii, pełnej posmaku tajemnicy, mrocznego oniryzmu i …
bluesa. Szczególny podziw recenzenta budzi swoboda, z jaką muzycy kreują
narrację. Czy zioną ogniem rockowego potwora, czyli produkują mikro frazy w
okolicach ciszy, ich przekaz jest niebywale bezpośredni i nieskomplikowany. Po
wysłuchaniu tej prawie godzinnej płyty ma się wrażenie, że granie swobodnie
improwizowanego meta rocka jest rzeczą
najprostszą na świecie.
Płyta ma otwarcie godne mistrzów najlepszego impro rocka –
masywna sekcja rytmu, która kłębi się w sobie, świetnie reaguje w każdej
sytuacji i strzelista, ostra gitara, od pierwszego dźwięku pełna dzikiej
swobody. Akcenty psychodelii, zwinne tempa i lamparcia precyzja w budowaniu
napięcia. Druga część proponuje intrygująco powyginany rytm, który kreują
wszystkie instrumenty, grające tu wyjątkowo delikatnie, wysoko podwieszone, z
dala od dna. Kolejna opowieść po raz pierwszy przenosi nas do krainy
preparowanych dźwięków. I w tej roli świetnie realizuje się gitarzysta. Czwarta
opowieść trwa ponad 10 minut i zdaje się być prawdziwym majstersztykiem.
Mroczna, oniryczna historia budowana z drobiazgów, małych dźwięków i wyjątkowo
bystrych interakcji. Kolejną opowieść prowadzi szklista gitara, a całe trio
pichci smakowitego bluesa na stojaka.
Szósta improwizacja znów trwa więcej niż 10 minut. Tym razem, w przeważającej
części, narracja ma niezłą dynamikę, dyktowaną przez perkusję. Niesamowite
rzeczy dzieją się zaś na flankach. Gitara brzmi jak bas, bas jak gitara - w
pięknym świetle wywarzonej, wcale nieśpiesznej improwizacji – what a game! Przedostatnia część płyty
tryska humorem. Wszyscy muzycy i wszystkie instrumenty zdają się śpiewać i
wzajemnie rozweselać. Meta rockabilly
na kwasie! A na koniec, i tak giną w ogniu rockowego piekła! Wreszcie finałowa
rozbiegówka – bystra narracja pełna rocka, jazzu, a nawet fussion grana na niezobowiązującym rauszu. Brawo!
Entre
Cérvols Llauradors Trist desert en mans de febre
(Entre cérvols llauradors Bandcamp, DL 2021)
Pod tą tajemniczą nazwą i jakże długim tytułem albumu ukrywa
się nasz dobry znajomy, kataloński gitarzysta (tu elektryczny) Ferran Fages. Tym
razem muzyk eksploruje rozdroża muzyki gitarowej, która szuka post-rockowych
odniesień, ślęczy nad minimalistycznymi koncepcjami, czasami zaś brzmi mrocznie
i całkiem ambientowo. Fages proponuje nam sześć odcinków (nagranie studyjne z
maja 2020), które był łaskaw skomponować, a które trwają około 20 minut.
Powolna, leniwa narracja charakteryzuje każdy z epizodów na płycie.
Muzyk lubi wydać z gitary dźwięk, czasami akord, innym razem frazę nieco
bardziej rozbudowaną i czekać, jak efektownie ona wybrzmi. Czasami taki styl
pracy zdaje się być odrobinę minimalistyczny, ale w większości przypadków
użycie tego określenia nie jest adekwatne do sytuacji muzycznej.
W drugiej i szóstej części gitara Ferrana brzmi niemal
syntetycznie, a produkowane przez nią smugi ambientu dobrze znoszą skojarzenia
z niektórymi projektami Dirka Serriesa. Dźwięki gitary przypominają niekiedy
nisko zestrojone organy. W trzeciej części muzyk produkuje pasmo ambientu i
zdobi je efektownie wybrzmiewającym akordem. Oba komponenty najpierw pięknie
się uzupełniają, a potem łączą w jedną strugę narracji. W niektórych momentach
Fages buduje masywne frazy, ale w większości przypadków stawia na delikatne,
lekkie, zwiewne półakordy (jakby grał
za progiem gitarowym), co świetnie pokazują utwory czwarty i piąty. Sam finał
skrzy się post-ambientem i całą plejadą drobnych dźwięków, które efektownie
rezonują.
Thelmo
Cristovam and Cassio Sales Flutuando
Suspenso (OEM Records, Dl 2020)
Czas na krótki skok za wielką wodę, do Brazylii.
Intrygujący, free jazzowy duet tworzą tu: Thelmo Cristovam na saksofonie oraz
Cássio Sales na perkusji. Domowa improwizacja (czas powstania nieznany) dzieli
się na cztery części, a trwa łącznie niespełna 25 minut.
Uwielbiamy na Trybunie
taką sytuację – zupełnie nowe nazwiska i grad świetnych dźwięków, które budzą
duże emocje! Muzycy najpierw proponują nam trzy krótkie epizody, godne
najlepszych wzorców free jazzu. Zaczynają w ciszy, czynią małe preparacje, po
czym ruszają w ogniste galopady. Dużo w ich muzyce przestrzeni, swobody, luzu i
całkowitej bezpretensjonalności. Saksofonista sprawia wrażenie, że jest w
stanie zagrać tu każdy dźwięk, drummer
lubi szczegóły i drobne, perkusjonalne frazy, ale i trzymanie groove’owej,
rozbudowanej narracji, to dla niego pestka. Pod koniec trzeciej opowieści
muzycy efektownie wchodzą w mikro frazy, świetnie na siebie reagują i zapowiadają
to, co wydarzy się w części głównej płyty.
Ostatnia improwizacja trwa niemal kwadrans i niesie ze sobą
już same wspaniałości. Saksofonista najpierw charczy, jakby grał na grzebieniu,
potem zaś zaczyna niebywałą preparację dźwięków, w trakcie której dużo korzysta
ze ust i gardła. Żywe ciało spotyka się tu z równie żywym saksofonem. Tuż obok
same cuda zdaje się produkować perkusista. Szeleści, drży, rezonuje, ale cały
czas trzyma rękę na pulsie narracji. Muzycy wiodą mantryczną eskapadę w głąb
dźwięków. Tempo umiarkowane, duża dbałość o detale. Improwizują na tyle cicho,
że przez okno zaczynają wdzierać się w ich narrację dźwięki otoczenia. Bzyczące
muchy, syczące węże i chroboczące skorupiaki (wybaczcie tę garść metafor). W
drugiej części nagrania saksofon zaczyna efektownie kwilić, drummer pnie się ku górze lotem czmiela,
a w potoku dźwiękowym zaczynają być słyszalne … cykady. Muzycy są bardzo
czujni, bo ostatnie pół minuty nagrania, to wyłącznie dźwięki tych małych
owadów. Brawo!
No Nation Trio Habitation
(Phonogram Unit, CD 2020)
Powracamy na Półwysep Iberyjski i lądujemy w świetnie nam
znanym studiu nagraniowym Namouche,
mieszczącym się w Lizbonie. Na początku stycznia ub.r. spotykamy tam nową
formację No Nation Trio. W jej składzie sami nasi dobrzy znajomi: Jorge Nuno -
gitara akustyczna, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho - perkusja,
instrumenty perkusyjne. Cztery swobodne improwizacje, niespełna 33 minuty.
Habitation, to
powolna, chwilami majestatyczna improwizacja, która skupia się na budowaniu
napięcia, stanu dramaturgicznego suspensu, tudzież budzeniu prawdziwie
niepokojących emocji, czasami całkiem mrocznych. Instrumentem, który stanowi tu
o dawkowaniu poszczególnych elementów spektaklu jest masywny kontrabas. Drży,
pulsuje, snuje pętle artystycznych wątpliwości. Gdy muzyk sięga po smyczek,
narracja zaczyna płynąć bardziej wartkim strumieniem, ale nie jest to taneczna
parada, a raczej oczekiwanie na powolną śmierć, tu w jakże pięknym wymiarze
brzmieniowym. Swoją opowieść snuje też akustyczna gitara, która mnoży wątki,
kłębi się w ciasnym kokonie akustyki, prosi o chwilę uwagi. Pozbawiona wszelkich
jazzowych grepsów dodaje całości ponadgatunkowej abstrakcyjności. Wreszcie
smakowite perkusjonalia. Są pełne drobiazgowych rozwiązań, małych fraz i zaskakujących
ripost. Czasami schowane za potężnym oddechem kontrabasu, czynią niemal same wspaniałości,
dodając całej improwizacji sto tysięcy nowych wymiarów i stempli jakości.
Początek płyty zdaje się być delikatnie niemrawy, ale to
nade wszystko efekt przyjętej koncepcji dramaturgicznej. Druga improwizacja
stawia na szczegóły, ale jeszcze bardziej dosadnie kreuje mroczny klimat. W tej
części po raz pierwszy pojawia się smyczek i zaczyna stanowić trwały punkt
odniesienia dla gitary i perkusjonalii. Najciekawiej dzieje się w najdłuższej,
trzeciej improwizacji - to już prawdziwy dark
acoustic resonance! Smyczek schodzi na samo dno, jego dźwięk leje się jak czarna
lawa z kompletnie zastygłego wulkanu. Perkusja dobija na kolejny szczyt swoich
kompetencji, a gitara stawia na abstrakcję akustycznego post-rocka. Wreszcie
finał, który trzyma nas w szponach suspensu przez długie minuty. Powrót smyczka
buduje jakość godną poprzedniej części. Na końcu nagrania flow kontrabasu zamienia się w mięsisty dron, który wiedzie improwizację
do jej prawdziwego końca, znakowanego niekończącymi się pętlami gitary.
Gonçalo
Almeida & Pierre Bastien Room
Sessions (Cylinder Recordings, DL 2020)
Pozostajemy w towarzystwie muzyka portugalskiego. Tym razem,
to kontrabasista Gonçalo Almeida, który do domowych improwizacji (miejsce i
czas, brak danych) zaprosił francuskiego, awangardowego muzyka z dużym bagażem
artystycznych doświadczeń, Pierre’a Bastiena, który zagrał na trąbce oraz użył pewnych
tajemniczych mechanizmów. Całość nagrania, to siedem dość precyzyjnie
ustrukturyzowanych improwizacji, których odsłuch zajmuje około 48 minut.
Pokojowe Sesje, to
dość nietypowa dla Almeidy płyta. Muzyk stosuje tu różne techniki gry
(stupalczasty magik nie ma z tym problemu!), wszystko czyni pięknie i na
tysiące sposobów, ale koncentruje się głównie na budowaniu warstwy rytmicznej,
stabilnej bazy dla improwizacji, tudzież bardziej zaplanowanych narracji trębacza
i jego mechanizmów. Czy ów dyktat rytmu, tudzież często stosowana repetycja, to
zabieg świadczący o obawie przed pójściem na całkowicie swobodną improwizację,
nie nam oceniać, zwłaszcza, że płyta w przeważającej części broni się
artystycznie bez recenzenckich podpórek.
Nagranie rodzi się w klimatach post-ambientu, który
produkuje smyczek kontrabasu. W tle szumi elektroakustyczna mgławica, pracuje …
metronom, a frazy trąbki zdają się nieustannie szukać nowych wymiarów dla brzmienia
prostego instrumentu blaszanego. Dużo ciekawego dzieje się w części drugiej,
która składa się z trzech, a nawet czterech wątków, w tym repetującego gwizdu
(z trąbki?), który kontrapunktuje rytm i improwizacje od początku do końca
utworu. Czwarta część zdaje się być szczególnie mroczna. Powtarzane frazy
kontrabasu sieją niepokój, a aura wokół wyjątkowo dźwięcznie oddycha. Z kolei w
piątej części najpierw muzycy świetnie na siebie reagują, niemal w estetyce call & responce, potem zaś trąbka
zaczyna pobrzmiewać nieco slapstickowo, biorąc całą narrację w nawias nieoczywistości.
W szóstej części muzycy stawiają na akcenty perkusjonalne, ale przekornie nie koncentrują
się na rytmie i repetycji – coś tańczy na werblu, struny kontrabasu drżą, a w tle
zdaje się, że słyszymy flet. Rytm podparty metronomem powraca w ostatniej
części. Bastien bystrze preparuje na trąbce, a garść tajemniczych dźwięków z
mechanizmów artysty po raz kolejny stawia duży znak zapytania o źródło
pochodzenia dźwięku.
Jean-Jacques
Duerinckx & Anton Mobin Bloem
(Middle Eight Recordings, DL 2020)
Wątek belgijsko-francuski w naszej dzisiejszej zbiorówce
konsumuje smakowity duet: Jean-Jacques Duerinckx na saksofonie barytonowym i
sopranowym oraz Anton Mobin, który wedle skąpych opisów wielu płyt z jego
muzyką uprawia coś, co on sam nazywa preparowaną
kameralistyką (chambre préparée).
Nieznany jest zestaw instrumentów i przedmiotów (w tym elektrycznych i
elektronicznych przetworników), jakie Anton używa do generowania dźwięków - na
ogół tajemniczych, nieustannie zadających pytanie o źródło swego pochodzenia i
z pewnością godnych zaliczenia do kategorii fake
sounds. Panowie swoją swobodną improwizację w pięciu częściach
zarejestrowali w lutym ubiegłego roku w Belgii (miejscu zwanym Braine L'Alleud). Ich intrygujące dzieło
trwa łącznie około 38 minut.
Bloem, to doprawdy
wyjątkowa podróż po świecie tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków. Z
jednej strony żywy saksofon, który w niebywale zwinnych rękach, tudzież ustach
muzyka zmienia kolory niczym kameleon (sopran i baryton naprzemiennie w trakcie
jednej improwizacji!), z drugiej bezmiar preparowanej kameralistyki – muzyk
niemal symultanicznie jest w stanie proponować dźwięki elektrycznego basu i
zwiewnych perkusjonalii (nie bez dubowej poświaty), w innym momencie klecić
drobne frazy, pełne akustycznych niuansów. To improwizacja, która pozostaje w
nieustannym ruchu - akcja goni tu akcję, choć większość opowieści toczy się
spokojnie i nie okazuje jakichkolwiek znamion eskalowania hałasu.
Początek płyty, to suche wyziewy z tuby saksofonu umoczone w
delikatnej, elektroakustycznej poświacie. Sopran JJ-a płynie szerokim
strumieniem, godnym najlepszych patentów Evana Parkera. W drugiej części rzuca
się na nas nerwowe post-chamber.
Baryton rzeźbi bruzdy, a cuda spod rąk Antona świetnie to imitują. Preparacje z
obu stron i garść post-jazzu na finał. W trzeciej części Mobin podsuwa nam
syntetyczne wątki godne berlińskiego post-techno, a do pary ma sonorystykę pustej
tuby. Cokolwiek szalonego muzycy by tu nie zaproponowali, wszystko do siebie pasuje
i współgra brzmieniowo. W czwartej części wysoko podwieszony sopran po prostu
śpiewa, a w rekontrze dostaje dźwięki gongu, perkusji i dudniącego basu.
Wreszcie finał i znów wielki bukiet niespodzianek – baryton w krótkich
strzałach, a zaraz potem sopran w skromnych podmuchach natrafiają na elektroakustyczne
zasieki.
Giacomo Salis Naghol
(Grisaille, Kaseta 2021)
Czas na odrobinę onirycznej medytacji! Włoski
perkusjonalista Giacomo Salis eksploruje tzw. technikami rozszerzonym teksturę
dźwięków wydawanych przez bliżej nieokreślone przedmioty, pochodzące zapewne z
obszaru typowego dla instrumentarium perkusjonalnego. Trzy improwizacje, być
może w dużym stopniu skomponowane -
niespełna 23 minuty dźwiękowych nieoczywistości.
Intrygującą brzmieniowo podróż nazwaną Naghol, która od startu do mety ma status cierpliwej, ale niełatwej
w odbiorze akustycznym medytacji dźwiękowej, nie sposób skwitować typowymi
grepsami recenzenckimi, opisać emocje i wskazać gatunkowe punkty odniesienia.
Można natomiast zdać się na własną wyobraźnię i opisać obrazy, jakie fonia
kreowana przez Salisa wywołuje u odbiorcy.
Początek nagrania przypomina małą hutę szkła. Wszystko zdaje
się drżeć, rezonować ze sobą, supłać pętlę za pętlą, rysować szlak podróży,
która być może nie ma w ogóle stacji końcowej. Dźwięki, które słyszymy
przypominają stary, zepsuty wiatrak, który kołysze się na morskim falach. Metal
trze o metal, a rozciągnięte płótno łopoce na silnym wietrze. Niemal mechaniczna
repetycja, która zamiera tuż przed końcem piątej minuty. W trakcie drugiej
części dźwięki zdają się być już usytuowane ewidentnie na perkusyjnym werblu.
Przedmioty na nim umieszczone drżą i rezonują, ale słyszymy też pracę napiętej
glazury werbla, która ciężko oddycha i jęczy pod naporem przedmiotów. W
trzeciej części pojawiają się dodatkowe elementy. W dalekim tle słyszymy dość
intensywny deep drumming. W wirze
wciąż ugniatanych na werblu przedmiotów pojawiają się nowe wątki. Ta narracja trwa, zatem odniesienie do doświadczeń
legendy free impro AMM może okazać się ciekawym tropem. Definitywnie czekamy na
dalszy rozwój wypadków, na kolejne tego typu eksploracje Giacomo Salisa.
Ivo
Perelman and Pascal Marzan Dust
of Light/ Ears Drawing Sounds (Setola di Maiale, CD 2020)
Pora na kolejne spotkanie saksofonu tenorowego Ivo Perelmana
(Brazylia/ USA) z instrumentem strunowym. Po serii Strings oraz nagraniu z Arcado String Trio, powabny duet z Pascalem
Marzanem (Francja), który zagra na dziesięciostrunowej, mikrotonalnej gitarze
akustycznej. Muzycy spotkali się dokładnie rok temu w jednym z londyńskich
studiów nagraniowych i przygotowali dwanaście swobodnych improwizacji, które
trwają łącznie prawie 52 minuty. Płyta o podwójnym tytule składa się z dwóch
komponentów dramaturgicznych. W pięciu utworach muzycy zapuszczają się w
rozbudowane improwizacje, z których każda trwa przynajmniej siedem minut,
natomiast w pozostałych proponują nam zgrabne miniatury (okolice dwóch minut, a
nawet mniej), rodzaj improwizacyjnych wprawek, które choć w większości podane są
jednym ciągiem, udanie uzupełniają treść długich improwizacji.
Najlepszych fragmentów tej bardzo dobrej płyty szukamy
oczywiście pośród długich improwizacji. Zwróćmy uwagę przede wszystkim na trzy
z nich. Pierwszy utwór na płycie doskonale wprowadza nas w klimat. Magicznie
brzmiące struny gitary, wprawione w drżenie, efektownie wybrzmiewają. W wir
tych dźwięków wplata się dynamicznie usposobiony tenor, który prowadzi typowy
dla Perelmana dialog z instrumentem strunowym. Potrafi szybować bardzo wysoko,
czasami brzmieć jak sopran, świetnie imituje strunowe frazy, a jak trzeba,
dokłada do ognia i buduje z gitarą efektowną, chwilami ognistą narrację. Równie
zmysłowa zdaje się być trzecia improwizacja. Tu Marzan pokazuje, jak zwinne ma palce.
Struny tańczą i swawolą za jego przyczyną. Tenor znów skacze ku górze, zaczyna
od pasywnej imitacji, kończy zaś na agresywnych frazach, kreując przy tym spore
emocje i ciągnąc gitarę na manowce ekspresji. Wreszcie utwór numer dziesięć,
prawdziwa perła w koronie. Zaczyna się niemal balladowo, smutną melodyką i
dramaturgicznymi niepokojem. Gitara nabiera pogłosu, a saksofon ognia, co
buduje świetną improwizację, osadzoną na pewnym dysonansie emocjonalnym. Piękny
jest zwłaszcza finał, gdy obaj muzycy wchodzą w mroczne zakamarki swoich
improwizacji.
Pośród miniatur warto docenić czwartą improwizację, w
trakcie której gitara rozsiewa molowe frazy, ale saksofon zdaje się pozostawać
w klimatach bardziej durowych. Szósta część, to ballada, która uroczo nabiera
kantów i zadziorów, zaś szczególnie smakowita wydaje się, tkana z samych
drobiazgów i mikro fraz, część dziewiąta. Jedenasta improwizacja stara się być wyjątkowo
abstrakcyjna. Echo gitary, saksofon na poziomie trzeciego piętra i dynamika,
która przychodzi niespodziewanie, stawiając oba instrumenty do pionu.
Eli Wallace
and Beth McDonald Solo/Duo (Eschatology
Records, CD 2020)
Brooklyński label Eschatology odwiedzamy regularnie, i jak
dotąd, nigdy się nie zawiedliśmy. Nie inaczej jest w przypadku niniejszej
płyty, która zawiera rozbudowaną, solową ekspozycję pianisty Eli Wallace’a, a
także jego duet z tubistką Beth McDonald (nagrane na żywo, ale w studiu,
Chicago, lipiec 2019 roku; łącznie prawie 56 minut). Z intrygującą pianistyką
Wallace’a spotkaliśmy po raz przy okazji doskonałej płyty kwartetu XNN. Tu, w absolutnie
samotnej improwizacji, a także skromnym duecie, muzyk po raz kolejny udowadnia,
iż jego dane personalne winny być zapisane w kajetach wszystkich ważnych
wydawców i recenzentów muzyki improwizowanej.
Eli zaczyna swój popis minimalistycznymi preparacjami. Ślizga
się palcami po strunach i sprawia, że jego instrument zaczyna śpiewać i wydawać
przeciągle piski. Muzyk dodaje do tego ambarasu kilka półakordów wprost z
klawiatury, w ramach stosownych zdobień i pewnego rodzaju słupów
dramaturgicznych. Zaczyna budować jakby dwie narracje - jednocześnie bije
powykręcany rytm z klawiatury i szoruje struny, sięgając na samo dno wielkiego instrumentu.
Dobywa z piana tyle dźwięków, że istnieje podejrzenie, iż ma przynajmniej
cztery ręce. Gra zresztą całym ciałem, tupie nogami, trzeszczy krzesełkiem, oddycha
i parska. Po chwili spowolnienia rusza w nową podróż, bogatą w wydarzenia,
dobrą dynamikę i ekspresję. Dancing
percussion with dirty melodies! Jego lewa ręka gra rozkruszony ragtime z akcentami perkusyjnymi, prawa
tańczy przedmiotami na gołych strunach. Prawdziwy cyrkowiec! W okolicach 20
minuty obie ręce artysty zdają się powoli osiągać konsensus w zakresie
stosowanych technik gry. Flow płynie głównie
dźwiękami z klawiatury, raz za razem zdobionymi mikro frazami z pudła
rezonansowego. Na zakończenie seta muzyk powraca do minimalizmu i drobnych
preparacji. Przeciąga struny, strzela małymi fajerwerkami, ma tysiące pomysłów
na sekundę.
Spotkanie duetowe zaczyna się w mroku i ciszy. Struny
fortepianu zdają się być oderwane od dźwięku, a tuba pozbawiona dopływu
powietrza. Muzycy prowadzą narrację dość nieśmiało. Tuba sprawia wrażenie,
jakby bała się swojej mocy, a piano nie do końca wie, na ile może sobie
pozwolić w takich okolicznościach przyrody. Choć trzeba przyznać, że pianista czyni
wiele, by ogromnego dęciaka zachęcić
do lotu. Więcej emocji dostajemy po wybiciu kwadransa. Tuba zaczyna żyć
zmysłowymi short-cuts, a piano preparować
dźwięki całego, wielkiego fortepianu. Na finał artyści schodzą w okolice ciszy
i głęboko oddychają po nerwowej wymianie uprzejmości, czynionej dobrze nam
znaną metodą call & responce.