piątek, 26 lutego 2021

Matthew Shipp & Evan Parker! Leonine Aspects!


Panowie Shipp i Parker spotykają się na srebrnym dysku bodaj po raz trzeci. Pierwszy jest legendą amerykańskiego free jazzu, drugi legendą wszystkiego, co wartościowe w muzyce swobodnie improwizowanej po tej stronie Atlantyku od ponad pół wieku.

Tym razem los (kierowany bystrym strumieniem kreatywności organizatorów) zetknął ich we francuskiej Miluzie (Théatre de la Sinne), w ramach Festival Météo, jaki odbył się latem 2017 roku. Wybitny pianista i równie wyjątkowy saksofonista zagrali długi set zasadniczy, który potem skwitowali zwinnym encore. Całość obcowania z ich sztuką - jakże wysokich lotów! - zajmie nam dokładnie 55 minut i 10 sekund. Dysk dostarcza Rouge Art Records, a datowany jest już na rok 2021.



Muzycy, jak przystało na wytrwanych lisów scenicznych, proponują stosunkowo łagodne otwarcie koncertu. Ciepły tembr saksofonu tenorowego, wystudzone klawisze post-klasycznego fortepianu. Pierwszy stopień dynamiki łapią wspólnie, ale – póki co – donikąd się nie śpieszą. Pracują na dużej swobodzie, dobrze szukają dramaturgicznych punktów zaczepienia i narracyjnych kantów (zwłaszcza Shipp), incydentalnie wpadają w krótkie, bardziej żwawe przebieżki. Pierwszym, który milknie jest Parker, pozwalając Shippowi na fortepianowe solo. Powrót saksofonu następuje dość szybko, ale tembrem dalece zadumanym. Siła spokoju, która nie musi jednak długo szukać pretekstu do narracyjnej intrygi. Opowieść toczy się dość wartko, bez sekundy nudy. Muzycy potrafią docisnąć, uderzyć w mocniejsze tony, a po ułamku sekundy sunąć niespodziewanie lekkim strumieniem dźwięków, niezależnie od poziomu dynamiki. Innymi słowy - perfekcyjnie sterują dramaturgią (tu znów duży plus, szczególnie po stronie pianisty). 

Tuż przed 14 minutą mamy kolejne solo pianisty, bardzo wystudzone, z zejściem niemal do gołych strun. Parker sięga po saksofon sopranowy, zaczyna ekspozycję znów odrobinę zadumany, ale wszystko wskazuje na to, że trzyma w tubie garść spektakularnych zadziorów. Piękny moment, który po chwili podprowadza nas pod jeszcze bardziej efektowną ekspozycję, czyli cyrkulacyjny popis solowy saksofonisty. Przez lata wielu nauczyło się już kopiować technikę Brytyjczyka, ale wciąż nikt nie czyni tego równie spektakularnie. Shipp powraca na placach, ale niezwykle zwinnych i bystrych, a po chwilowej wymianie serdeczności, przystępuje do kolejnej solowej przebieżki. Tym razem jest ona pełna post-kameralnych abstrakcji, które liczyć mogą na komentarz prychających dysz saksofonu. Artyści zwinnie szukają teraz tempa, ale równie skutecznie odnajdują ciszę i chwile na dramaturgiczną zadumę. Nim wybije 30 minuta zdążą jeszcze pójść na szybka akcję – piano podaje bystry rytm, a sopran skacze w ułamku sekundy do samego nieba! Kolejny stopping zdaje się trafiać idealnie w punkt. Shipp znów serwuje nam kilka pętli solowej ekspozycji, i po raz kolejny zdaje się zadziwiać recenzenta umiejętnością temperowania swoich pianistycznych natręctw – muzyk sprawia dziś wrażenie, jakby postanowił przed koncertem nie zagrać ani jednego zbędnego dźwięku. Uprzedźmy przebieg wypadków – uda mu się do samego końca tego ekscytującego spektaklu!

Chwilę potem Parker powraca do saksofonu tenorowego i proponuje nam kolejny, cyrkulacyjny, samotny pasaż dźwiękowy. Shipp ripostuje przytupem czarnych klawiszy, a emocje same skaczą do góry! Muzycy wciąż dziś lepią nowe sytuacje, dźwiękowe koincydencje, choć elementy składowe ich prac zdają się być nam doskonale znajome. Wybuchają ekspresyjnymi salwami, nie szczędzą nam ekspresji, ale owe momenty napięcia fantastycznie zdobią pauzami, dramaturgicznym spowolnieniem, garściami meta refleksji. Świetnie na siebie reagują, nie mają jakichkolwiek przestojów, podejmują wyłącznie dobre decyzje na scenie. Elegancko i stylowo zbliżają się do końca koncertu. W 45 minucie znów krótkie, bystre solo pianisty, potem kilka uroczych półdźwięków tenoru i drobna, ale wyrazista eksplozja emocji. Set zasadniczy zasypia przy samotnych dźwiękach, lekkich jak puch klawiszy fortepianu.

Na bis Parker powraca do saksofonu sopranowego. Razem z pianistą skaczą po łące, wspinają się na drobne pagórki, chętnie ześlizgują się na samo dno. Całkiem dynamiczny finał z małym, dramaturgicznym peakiem.

 

 

wtorek, 23 lutego 2021

Ivo Perelman & Nate Wooley in their new kind of Polarity!


Ivo Perelman i Nate Wooley konsekwentnie podążają wspólną drogą artystycznej chwały. Ich przygoda zaczęła się na płytach Philosopher’s Stone i Octagon, którymi zachwycaliśmy się na tych łamach na przełomie zabawnych lat 2017/2018. Obie rzuciły nas na kolana, zarówno trio z udziałem Matthew Shippa, jak i kwartet, który uzupełniali Brandon Lopez i Gerald Cleaver. Ich music friendship istotnie ugruntowała się na trzeciej i czwartej edycji Strings, projektu Perelmana, w którym zasłuchiwaliśmy się w latach 2018 i 2019.

Muzycy postanowili nie odpuszczać i dokładnie rok temu, definitywnie idąc za ciosem, nagrali płytę Polarity (w miejscu zwanym Park West Studios, na nowojorskim Brooklynie; wydawcą jest Burning Ambulance Music*). Album miał swoją premierę mniej więcej dwa tygodnie temu. Panowie nazwali swe spotkanie Polaryzacją (tudzież Dwubiegunowością), ale śmiało mogli też nazwać je Strictly in Unity. Bez zbędnej zwłoki zapraszamy do poznania efektów ich doskonałej roboty studyjnej. Nagranie saksofonisty tenorowego i trębacza składa się z dziesięciu swobodnych improwizacji, a trwa niepełne trzy kwadranse.



Do wspólnej zabawy w efektowną improwizację na dwa dęciaki zaprasza nas zalotny, śpiewny tenor i trąbka, która płynie z posmakiem stylowego, hard-bopowego Milesa Davisa! Muzycy skaczą i fruwają, kolebią się i trzepoczą na wietrze, pną ku górze i bystrze pikują do samego dołu, przy tym wszystkim śmiejąc się do rozpuku. Doskonale się słuchają, choć na tym etapie ekspozycji wzajemna imitacja nie wydaje się być jakimkolwiek drogowskazem dla ich muzycznych igraszek. Dynamika, zadziorne frazy, ale bez dramaturgicznych kantów i agresywnych fraz. Mnóstwo w ich grze melodyjności, ale i prześmiewczych ripost, tudzież kąśliwych komentarzy. Zmiana zdaje się tu gonić zmianę, ale na finał wielkiego otwarcia płyty Ivo i Nate są już kardynalnie jednym ciałem. Kolejna opowieść zaczyna się bardzo nerwowo. Szybkie powtórzenia, bystre reakcje, kilka preparowanych fraz trąbki, czynionych w meta rytmie. Saksofon szuka zaczepki, trąbka też stawia na namiętne, bardzo emocjonalne reakcje. Szczęśliwie po kłótni kochanków, zawsze jest czas na soczyste ukojenie.

Trzecia opowieść zaczyna się bardzo spokojnie – garść rzewnych śpiewów, posmak post-bluesa, a nawet gospel, delikatny, wysoki saksofon i ciepła trąbka. Po chwili muzycy idą już w swawolne tango, ale nie eskalują nadmiernie tempa, ani emocji. Czwarta opowieść zdaje się drążyć klimat otwarcia poprzedniej – jest refleksyjna, rzewna, z piękną, semicką śpiewnością. W piątej coś zaczyna zakłócać pozorny spokój muzyków – ich instrumenty jęczą, zgrzytają zębami i prychają ze zniecierpliwienia. Wzdychają i ślą niepokojące meta okrzyki. Opowieść nabiera emocji i intensywności, pojawiają się zadziorne frazy, a całość pnie się ku górze (tenor Perelmana potrafi to, jak żaden inny!). Kolejna improwizacja na starcie znów raczy nas cierpiętniczymi frazami, schodzi jeszcze bardziej w okolice ciszy, pełna jest egzystencjalnej boleści i kruchości. Muzycy i ich instrumenty kaszlą i syczą, gadają ze sobą jak pijane papugi (Ivo wydaje nawet odgłosy z otworu gębowego!), w końcu warczą na siebie, jak poirytowane kundle. Siódma część stara się te zwierzęce animozje delikatnie temperować – melodyjny saksofon, rytmiczna trąbka w poszukiwaniu dynamiki i całe morze czystych fraz.

Ósma improwizacja, kolejna z cyklu bystrych miniatur, powraca do semickich akcentów. Westchnienia i zaśpiewy, frazy szukające coraz wyższych rejestrów, podawane wszakże z rosnącą intensywnością. Saksofon piszczy z wrażenia, a trąbka warczy, aż do osiągnięcia konsensusu w trakcie ostatniego dźwięku. Dziewiąta historia, znów krótka, tym razem pełna imitacji, kaczego gdakania i ptasich przekomarzań. Wesoła opowieść podprowadza nas pod dziesięciominutowy finał płyty. Ten zaś zaczyna się bardzo spokojnie, harmonijnie, bez pyskówek, w poczuciu adekwatności czasu i przestrzeni, jakie stwarza muzykom perspektywa długości ostatniej piosenki. Zalotne myśli, wyważone frazy, początkowo kreowane raczej bez zdań odrębnych. Muzycy szukają brudnego brzmienia, ale nade wszystko dbają o wymiar całości – wciąż się inspirują, reagują na każdy dźwięk, podsuwają sobie wzajemnie, tak drobne, jak i bardziej rozbudowane frazy. Najpierw nabierają tempa i zadziorności, potem efektownie hamują, ale nadal brną w czeluść improwizacji przepełnieni melodią i zgodą, co do kierunku rozwoju sytuacji scenicznej. Wpadają jeszcze w małą turbulencję, jest także czas na krótki epizod solo saksofonu, po czym ponownie razem, wspinają się na ostatni szczyt, do którego droga zdaje się być niespodziewanie intensywna, groźna i pełna emocji.

 

*) płyta jest na razie dostępna tylko w plikach, m.in. na bandcampowej stronie saksofonisty, premiera edycji na CD jest, póki co, odłożona w czasie

 

 

piątek, 19 lutego 2021

Caicedo! Massacre! Speedball Trio! Plague Organ! Hellish Form! Mordom! Depressive sounds for depressive life!


Rzeczywistość dwudziestego pierwszego roku Dwudziestego Pierwszego Stulecia jawie się równie przerażająco, jak groteskowo. Zarówno w ujęciu geopolitycznym, lokalnie społecznym, jak i - nade wszystko – pandemicznym. Próżno szukać szansy na odnalezienie rozsądnego uzasadnienia, czy poznania przyczyn zjawisk, które doprowadziły do realnego piekła na ziemskim padole, jeszcze gorzej wychodzi nam jakakolwiek próba poszukiwania realnej nadziei na poprawę życia tu i teraz.

Depresyjne czasy być może dadzą się na chwilę obłaskawić … depresyjną muzyką, która sprawi, że dead reality przez moment stanie się choćby w minimalnym stopniu przyswajalna (tudzież skutecznie zagłuszana!). Klin klinem, jak mawiają starzy, rzetelni i systematyczni pijacy!

Dziś zapraszamy na sześć definitywnie mrocznych, hałaśliwych, po prawdzie realnie niebezpiecznych nagrań! Nie zabraknie naszej ulubionej improwizacji, ale nie ona będzie kluczowym elementem składowym opowieści. Będą nią realne emocje, pełne mroku i egzystencjalnej trwogi, stanowiące być może jedyny przejaw realnego życia w naszej schorowanej rzeczywistości. Czasami będą to toksyczne plamy dźwięków, innym razem ostre, ekspresyjne, równie proste, jak demoniczne i ekstremalnie dynamiczne dźwięki w niezobowiązującym metrum 4/4.

Na podróż po dantejskim piekle mrocznych i chwilami niezwykle hałaśliwych dźwięków zabiorą nas zarówno nasi dobrzy znajomi (Diego Caicedo, Anton Ponomarev, Rene Aquarius), jak i … dotychczas kompletnie na tych łamach niedostępni muzycy z dalekiej Kalifornii, którzy muzykując w ramach kasetowego labelu Transylvanian Tapes (!) zaproponują nam jedyny w swoim rodzaju spektakl doom/death/black dance!

 


Diego Caicedo  Ancient Visions From The Void (Discordian Records, DL 2021)

Do roli mistrza ceremonii otwarcia naszego spektaklu grozy zapraszamy kolumbijskiego gitarzystę Diego Caicedo. Jego nowa płyta solowa nagrana została w zamierzchłym roku 2018 (Barcelona, The Golden Apple Studio), składa się z siedmiu utworów, trwa około 35 minut.

Starożytne Wizje z Pustki rozpoczyna post-industrialna repetycja, która brzmi najpierw odrobinę syntetycznie, po chwili już jak najbardziej gitarowo. Sprężenia, pętle, plejady charczących wymiotów lepią się w dron post-elektronicznego, po części plądrofonicznego konglomeratu hałasu i przesteru. Po ponad siedmiu minutach gasną niemal w dubowej poświacie. Druga opowieść szyta jest gęstym, gitarowym, na poły black metalowym ściegiem. Samotna gitara, dozgonnie pozbawiona sekcji rytmu, rysuje efektowne pętle i czyni dzieło zniszczenia. Określenie preparacja dźwięków brzmi w tym wypadku nad wyraz łagodnie. Trzecia część sprowadza nas na samo dno. Dark deep ambient gitary buduje najmroczniejszy z klimatów - doskonały soundtrack do kolejnego nieudanego filmu grozy. Z offu pojawia się głos, który wypowiada słowa zdające się być definitywnie ostatnimi w tym wymiarze ludzkiej egzystencji.

Do czwartej jaskini mroku zaprasza nas siarczysta, gęsta, ale jakże powabna gitara, rzec można typical beauty of Caicedo’ style! Płynie w sformowanym dronie, który szuka hałasu. Post-industrialny strumień czerni, w tle którego coś bije jak dzwon ze spalonego kościoła, w mule gitarowych zgrzytów i bolesnych fraz. W drugiej fazie nagrania ambientowy background umiera, a gitara brnie dalej mocą swoich bulgoczących przetworników i pick-upów. Kolejna część powraca do mrocznego ambientu części trzeciej. Coś zaczyna skwierczeć na gryfie, drżeć i zdzierać realną powłokę strun, po czym gaśnie snem niesprawiedliwego. Szósta historia, to znów siarczysta gitara, która szuka hałasu, degeneruje dźwięki, jakby próbowała wślizgiwać się do grubych kabli prowadzących do potwornego komputera. Jakby na gryf gitary spadał deszcz hałaśliwych meteorytów. Na koniec tej części powraca głos, który znamy z części trzeciej. Wreszcie finał, krótka etiuda mroku, rodzaj repryzy poprzedniej opowieści, z dodatkową porcją dark ambientu w dalekim tle. Po drodze do swojego definitywnego końca flow gitary gubi gdzieś siarczysty posmak i ginie w absolutnej czerni.

 


Ponomarev/ Obrazeena  Massacre (Utech Records, LP/CD 2021)

Płyta zatytułowana Masakra nie mogła ominąć naszego dzisiejszego zestawienia! Zapewne wyjątkowo mroźna Moskwa, tamtejsze pomarańczowe studio, a w nim Anton Ponomarev (saksofon, flugelhorn i elektronika) oraz Anton Obrazeena (gitara i tajemnicze przetworniki dźwięku, takie jak FX i Knife). Muzycy, którzy stawiają na improwizację proponują nam trzy utwory (ten pierwszy dostępny jedynie na CD), które trwają niespełna 49 minut.

Opowieść, którą nazwać możemy roboczo Moskiewską Masakrą Piłą Elektroniczną zaczynamy właśnie od kompaktowego bonusa, który trwa mniej niż osiem minut. Gitara zaczyna swoją podróż na zakwaszonej prerii, pełnej wygłodniałych kojotów. Towarzyszy jej - siejąca popłoch z rockową ekspresją - fuzja gęstej elektroniki i rozkrzyczanego saksofonu. Z tego tygla złych mocy muzycy formują chroboczący, pulsujący, wielowarstwowy dron, który okazjonalnie zdolny jest jeszcze ujawniać dźwięki żywych instrumentów. Początek drugiej opowieści (zapełniającej całą pierwszą stronę winyla) zdaje się być najciekawszym stadium Masakry. Dark ambientowa poświata, łagodna, ale nerwowa gitara, która płynie z posmakiem syntetyki, ale i frazami godnymi americany, tudzież czerstwego bluesa, obok zaś suchy, wystudzony saksofon, który zaczyna porykiwać, ale z dalekiej perspektywy. Narracja typu stand-by, gotowa w każdej chwili do eksplozji. Potencjometry mocy tańczą na skali, opowieść nie przekracza jednak granicy hałasu. Mniej więcej w połowie tej części muzycy formują już nerwowy, dominujący nad światem żywych dźwięków, elektroniczny dron. W jego tle smaży się gitara, czasami pokrzykuje zmutowany flugelhorn. Opowieść pełna jest dynamicznych zmian, zdaje się mieć tysiące twarzy, co nie zmienia faktu, iż jesteśmy już całkowicie zatopieni w oceanie hałasu.

Druga strona winyla, a trzeci trak na dysku, nie pozostawia już złudzeń, co do faktycznych zamiarów muzyków. Definitywnie chcą nas zmasakrować dźwiękiem. Intensywne skwierczenie na kablach, pasma gęstej syntetyki, przestery i usterkowa post-elektronika. Tu dron zostaje sformowany bez zbędnej zwłoki i steruje narracją do ostatniego jej tchnienia. W ramach wydarzeń okołohałaśliwych należy zauważyć, iż w okolicach szóstej minuty wrzeszczy jakiś dęty instrument, wyposażony w kosmiczny pogłos, a po mniej więcej kwadransie swoje expose prezentują intrygująco niskie partie syntetycznych dźwięków. Narracja zmyślnie chyli się ku upadkowi, stanowiąc już prawdziwą ścianę białego hałasu. Na samym jej końcu niespodziewany atak przypuszcza fala dark ambientu, która podejmuje ostatnią próbę walki o rząd dusz tych, którzy dotrwali do końca Masakry.

 


Speedball Trio  Speedball Trio (Gusstaff Records, CD/LP 2020)

Pozostajemy w towarzystwie Antona Ponomareva (saksofon altowy), który przy wsparciu Sergey’a Bolotina (bas) oraz Hassana Mustafina (perkusja), na 33 minuty wyrwie nas z czarciej mocy, postawi na ziemi i zakręci w głowie rosyjskim heavy jazzem, któremu na okoliczność tej recenzji możemy upudrować nosek punkowymi rytmami i szaleńczymi improwizacjami na saksofonie, czynionymi w trakcie licznych galopad. Speedball Trio – doprawdy trudno o lepszą nazwę! Siedem utworów zawsze na temat, z przytupem i odrobinę zdrowszą energią. Nagranie z pomarańczowego studia w Moskwie, z października 2019 roku.

Ostry jak brzytwa saksofon, hc-punkowy bas, który niesie na sobie także jarzmo kreowania tematu utworu, wreszcie chwilami speed punkowa perkusja, która z niejednego pieca chleb jadła – dynamiczna opowieść, atakująca bystrymi emocjami, łamiąca frazy jak wafle, pałaszowane na odpuście. Saksofon pozwala tu sobie na wiele - koncertuje się na efektownych i dynamicznych improwizacjach (zwłaszcza, gdy incydentalnie tempo narracji na chwilę siada), podczas gdy sekcja rytmu dba o dramaturgię oraz dyscyplinę w zakresie dynamiki i budowania punkowych przełomów. Druga część kusi powabnym, funkowym rytmem, zachęca do tańca i kompulsywnego wrzasku. Bas rządzi tu niepodzielnie, niezależnie od tego, czy płynie czystym brzmieniem, czy włącza fuzzowe turbodoładowanie i brzmi, jak wielka maszyna post-industrialu. Saksofon rzęzi i grasuje po scenie - raz za razem dławiąc się własnymi wymiocinami. W trzeciej części bas płynie jakby wyżej, a sercem opowieści zdaje się być prawdziwie punkowy groove.

Kolejna historia to niemal suita! Prawie dziewięć minut! Muzycy początkowo kroczą w nim dalece dostojnym, marszowym tempem. Bas rysuje zgrabne pętle, saksofon podśpiewuje pod nosem, a perkusja dba o szkielet ekspozycji. Już po dwóch minutach narracja rozlewa się bardzo szerokim korytem. Jest czas na improwizację, z której skrzętnie korzysta saksofon. Bas coś pichci na boku, ale nie jest jeszcze skłonny wypłynąć na pełne morze. Kolejna piosenka szyta jest rockowym strojem z punkowym zębem. Prosty rytm, zdrowe emocje! Bas zaczyna intrygująco mieszać frazy, dając znak, że jest już gotowy na bardziej improwizowane przebiegi. Trochę dubowego echa i przesterów sprzyja większej otwartości na zaskakujące rozwiązania dźwiękowe. Szósta opowieść dyktuje takie tempo, że recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń! Szybki punk z basem, który ma pomysł na budowanie narracji. Świetne momenty saksofonu, zwłaszcza, gdy opowieść delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Na ostatniej prostej garść prawdziwie post-zornowskich łamańców rytmicznych. Wreszcie finałowa piosenka, rodzaj speedballowego resume! Najpierw zwinne intro z pogłosem i szczyptą industrialnego brudu, potem już krwisty heart attack z rozszalałym z emocji saksofonem. Opowieść pachnie zaangażowanym rockiem, który dobrze sprawdza się na niszowych stadionach. Bas zdaje się być nad wyraz melodyjny, saksofon zawiesza się w dronie. Furia, przełomy, charkot z tuby i śmierć!

 


Plague Organ  Orphan (Sentient Ruin Laboratories, Kaseta/LP 2020)

Powracamy w mroczne klimaty, ale nie zdejmujemy nogi z gazu, albowiem wciąż pędzić będziemy na złamanie karku w bliżej nieokreślonym kierunku. Na kolejną szaloną eskapadę zaprasza nas perkusista René Aquarius (świetnie znamy się m.in. z duetu Dead Neanderthals!), który przy wsparciu Marlona Wolterinka (odpowiadającego za elektronikę), umieści nas w gęstym strumieniu dźwiękowym, budowanym - z intensywnością godną uwiecznienia w kanonie gatunku - głównie z niskich, syntetycznych plam dźwiękowych, dynamicznego, upiornie repetytywnego drummingu, wreszcie gardłowych wrzasków i melorecytacji. Ta niebywała epopeja syntetycznego, czarnego tańca trwa 39 minut i kilkanaście sekund.

Opowieść zaczyna się plamą elektroniki, pod którą natychmiast podłącza się masywny, niemal speed punkowy drumming. Ten drugi, podawany zdecydowanie na żywo, ciągnie za sobą smugi syntetycznego ambientu, jakby generował własne, niechciane echo. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – drummer będzie tak pracował niemal do końca 38 minuty, raz na wiele minut czyniąc coś na kształt perkusyjnego przejścia, oznaki życia, która kładzie kłam dalece uzasadnionemu podejrzeniu, iż za ów ekstremalnie dynamiczny flow odpowiada odczłowieczona maszyna. W tle huczy dark ambientowa wokaliza, z której po kilku minutach wyłania się growlowy, mocno stłamszony głos, który stawia na recytację, co najwyżej raz na jakiś czas schodząc swą barwą w najniższe częstotliwości. Płynie z głębokiego mroku, wypowiada słowa pozbawione treści, a może nią nadmiernie przesycone. Tak budowaną narrację zdobią (kaleczą?) pulsujące mgławice basowych, syntetycznych pasm dźwiękowych. W tzw. tle dzieje się bardzo wiele, wciąż przybywa wątków, niektóre zostają z nami na dłużej, inne umierają po kilku westchnieniach.

Ta niesamowita galopada perkusji i tańczących wokół niej mrocznych, syntetycznych fonii (tajemniczy głos winniśmy zaliczać do … tej drugiej kategorii) czasami przebiera posmak dark electro, innym razem pulsuje mrocznym chaosem nierealnego black metalu. Slow growl zdaje się siać egzystencjalny niepokój i budzić przestrach, ale być może zadaje jedynie coraz trudniejsze pytania, stemplowane jak znaczki na poczcie basowymi wyziewami. Monotonia wiecznych powtórzeń determinuje tu całą dramaturgię, przy okazji nie pozwalając na cień wątpliwości, co do słuszności obranego kierunku. Staraj się słuchać tego głośno, w dobrych słuchawkach, istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, iż w twojej głowie zaczną pojawiać się dodatkowe zjawiska foniczne, jeśli tylko dasz im szansę zaistnieć. W drugiej części nagrania muzycy zaczynają generować wyżej zawieszone pasma syntezatorowe, która zdają się wyć niczym chór komentujący recytacje głosu głównego. Po wybiciu 30 minuty możemy odnieść wrażenie, jakby ta szalona, perkusyjna galopada jeszcze zagęszczała swój ścieg, a cały background rozmywał się, tracił moc. Ale … może to wszystko nam się tylko wydaje. Opowieść zasadnicza definitywnie gaśnie tuż przed upływem 38 minuty. Nagle, jakby zupełnie niezapowiedzianie. Ostatnie kilkadziesiąt sekund, to jedynie rechoczące sekwencje martwego syntezatora, któremu ktoś zapomniał wyłączyć zasilanie. Wieczna repetycja, ciągle te same pytania i wątpliwości.

 


Hellish Form  MMXX (Transylvanian Tapes, Kaseta 2020)

Czas na zapowiadane opowieści z Kalifornii. Definitywnie hamujemy, ale mrok wokół nas będzie się … istotnie zagęszczał. Na ekscytujący stepping & droning doom show (określenie redakcji!) zaprasza duet Hellish Form, o którym wiemy naprawdę niewiele. Jednym z muzyków jest Jacob Lee, dane drugiego muzyka pozostają nieodkryte. Narzędzia pracy? Gitara/ gitary (chwilami słyszymy ich kilka, ale nie sądzimy, by wszystkie generowały dźwięki w czasie rzeczywistym), perkusja i poznane już dziś … gardłowe wrzaski i melorecytacje. Dwa rozbudowane utwory (łącznie około 39 minut). Nic nie wiemy o miejscu i czasie ich powstania.

Na wejściu witają nas dźwięki (masywne słupy dźwięków!) silnie sfuzzowanych gitar, które pulsują siarczystym brzmieniem, pełne stanowczości i dramaturgicznej determinacji. Ich flow wydaje się być kilkuskładnikowy, ale ten wątek naszych recenzenckich egzegez porzucamy, wszak ważniejsze są dla nas emocje płynące z tego marsza pogrzebowego, czynionego na skraju krainy wiecznego hałasu. Z oddali dociera do nas tajemniczy ambient, który po chwili okazuje się głosem ludzkim, wpuszczonym w bezdenny pogłos i krzyczący (recytujący) tekst, którego warstwa werbalna pozostaje dla nas na razie nieosiągalna. Plejada spiętrzeń i sprzężeń, eksplozje rozkalibrowanych strun, zdolnych generować potok riffów – oto Hellish Form krok za krokiem, w drodze ku nieznanej ziemi. Dopiero po kilku minutach zdajemy sobie sprawę, iż w chmurze gitarowego hałasu kroczy z nami także perkusja, która stawia doomowe stemple mocy. Po upływie 5 minuty gitary nagle milkną. Na moment perkusja zostaje sama, efektownie rezonuje z ciszą i wyczekuje na powrót gitar. Nim to nastąpi na nasze głowy spada jeszcze wysoko zawieszony dron ambientu. Gitary wracają, ale zdają się płynąć bardziej separatywnymi strumieniami, jakby zdołały posadowić się na przeciwległych flankach. Zupełnie przy okazji powraca głos, który ma tym razem dość syntetyczny tembr. Przy odrobinie wysiłku jesteśmy w stanie zrozumieć wypowiadane słowa. Gęsty flow, co rusz zostaje wzbogacany nowymi pasmami gitarowymi. Niekiedy gitary plotą dość melodyjne narracje, innym razem kreślą dark ambientowe mgławice, wciąż topią się jednak w magmie wątku głównego i slow beatu perkusji. Moc powtórzenia kreuje opowieść, która stawia kolejne kroki z otrzeźwiającą siłą desperacji i egzystencjalnego rozdygotania. Po 24 minucie wszystkie dźwięki zlewają się do szerokiego koryta ambientu, a perkusja milknie. Ów piękny suspens trwa kilkadziesiąt sekund, po czym płynnie przenosi nas do drugiej części spektaklu.

… Ta rodzi się w mule gitarowych sprzężeń i syczących amplifikatorów. Perkusja powraca z doomowym rytmem, gitary zaczynają stawiać kolejne słupy graniczne, jakkolwiek flow zdaje się być nieco zmodyfikowany w stosunku do ekspozycji części pierwszej. Tempo pozostaje bez zmian (a raczej jego brak), a w tle pulsuje coś syntetycznego. Powraca głos, który wydaje się być jeszcze bardziej zdesperowany. W ramach antidotum na jego depresyjną moc, na backgroundzie obu flanek pojawiają się ambientowe śpiewy gitar. Po kilku chwilach cała narracja zdaje się istotnie zagęszczać tryb swojej pracy. Gitary i perkusja sprawiają wrażenie, jakby wspinały się na duże wzniesienie. W połowie 12 minuty fale mrocznego ambientu zaczynają jednak przygotowywać wszystkich na finałowe odliczanie. Gitary repetują melodycznie, opowieść gaśnie w szumie fuzzów, ale ostatni dźwięk należy do perkusyjnej stopy, który ginie bezpowrotnie w pogłosie.

 


Mordom  Eternal Solitude (Transylvanian Tapes, Kaseta 2020)

Zagłębiamy się w mroku gitarowego szaleństwa! Przed nami załoga z kalifornijskiego San Diego w składzie: Kian Abulhosn, Dan Rot, Max Hoffman oraz Dane Mansfield, a w ich władaniu: gitara, bas, perkusja i – co chyba już dziś oczywiste – rozkrzyczane gardło! Ta podróż będzie miała definitywnie black metalowy wymiar, jakkolwiek znów topić się będziemy w czerstwym i wyjątkowo głębokim dark ambiencie, a wiele gitarowych fraz, w kluczowych dla dramaturgii całości momentach, nabierać będzie niemal post-rockowych barw. Zdaje się, że cała opowieść nie będzie miała na celu niszczenia naszych narządów słuchu, a raczej sianie egzystencjalnej trwogi (płyta, to jakby ciąg obrazów przedstawiających kolejne fazy życia … po śmierci). Sześć epizodów zlepionych w dwa utwory, niespełna 38 minut.

Budzimy się w samym środku gitarowego zgiełku, który nie zdąży sformować się w dron, albowiem narracja, bez zbędnej zwłoki, wpada w pierwszą tej nocy blackmetalową furię. Ów atak zdaje się jednak topić w poświacie niezwykle gęstego, wyjątkowo mrocznego ambientu i docierać do nas, jakby przez zamgloną szybę. Oto dwa oblicza tego samego zjawiska, dwa strumienie złych mocy, które starają się nad nami zapanować. Następujące dość szybko spowolnienie budzi jeszcze większe emocje, nawet, gdy narracja znajduje przestrzeń i zaczyna przyoblekać szaty post-rockowej meta relaksacji. W tym zgiełku i uroczym chaosie rola ostatecznego dewastatora wszelkiej nadziei przypada w udziale głosowi, który desperacko krzyczy, a wydaje się, że jego przekaz werbalny, to zbiór całkowicie pusty. Narracja pulsuje, skacze w ogień black metalowej desperacji, po czym hamuje w gęstwinie ambientowych zasiek. Duża zmienność akcji, łamanie tempa i rytmu, eskalowanie hałasu i jego metaboliczne tłumienie - metalowy sztafaż rozpoznawalnych grepsów gatunku ginie tu w emocjach post-gitarowej poświaty rozpływających się dźwięków. Po 13 minucie gitara dławi się już całkowicie ambientem, a echo surowego post-rocka niemal bez sekundy ciszy przenosi się nas do drugiego traku.

Rockowa repetycja zaczyna budować nowy wątek opowieści o Wiecznej Samotności. Furia black metalu powraca raz za razem, ale tym razem muzycy zdają się dawkować nam emocje i swoje niewyczerpalne zasoby ekspresji. Każda z jej faz niesie na swych barkach jeszcze większą porcję mulistego post-ambientu, pojawiają się też frazy gitarowego harshu, pełne kwasowych naleciałości. Opowieść częściej teraz stawia na spokojniejsze tempa, from time to time haczy też o doomowe ekspozycje basu i perkusji. Ciągle zdaje się mieć dwa plany – jest koszmarnym snem dark ambientu, rozsiewanym przez meta melodyjną gitarę i mrocznym wybudzaniem się black metalu, który rysuje pętlę, które zaciskają na naszej szyi. Ta niesamowita podróż dobiega końca po 20 minucie – ogniste frazy dogasają na gryfach gitary i basu, po czym łączą się we wspólny strumień ambientu i umierają.



wtorek, 16 lutego 2021

Trevor Watts! A World View!


Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została, w formie artykułu, opublikowana w ubiegłym tygodniu.

 

Zawsze rozumiałem słowo Moiré w prosty sposób. Oznaczało, że dwa lub więcej pomysłów może tworzyć trzeci i tak dalej, w tym przypadku w uchu lub w oku patrzącego. To, co widzisz/ słyszysz, jest tym, co widzisz i słyszysz. Oparłem pisanie muzyki na zazębiających się pomysłach (..) muzykę tę często nazywano minimalistyczną. Ale nigdy o tym tak nie myślałem. Rytm zawsze był bardzo ważny, a rytm ze swej natury jest w pewnym sensie moiré, czyli prosty i można go nazwać minimalistycznym. Zatem najważniejsze dla mnie wpływy czerpałem z tradycyjnej muzyki afrykańskiej, z samych jej korzeni.

Trevor Watts – legenda muzyki improwizowanej, zarówno bardzo swobodnej, jak i silnie osadzonej w jazzowych korzeniach – jest aktywnym muzykiem od połowy lat 60. ubiegłego stulecia. W roku ubiegłym Fundacja Słuchaj zaprezentowała światu pięciopłytowy box artysty, zrealizowany z okazji delikatnie spóźnionych obchodów 80. rocznicy jego urodzin. Zawarta tam muzyka wydaje się być szczególnie cenna, albowiem prezentuje dokonania artysty na polu muzyki nieco oddalonej od gatunkowych konotacji, z których znamy Wattsa najlepiej.

A historia artystycznej drogi Trevora jest następująca: po zbudowaniu wspólnie z Johnem Stevensem, Paulem Rutherfordem i całą czeredą innych wspaniałych muzyków idiomu muzyki swobodnie improwizowanej pod szyldem Spontaneous Music Ensemble, po prowadzeniu przez ponad dekadę jazzowej formacji Amalgam, muzyk w okolicach 1980 roku skierował swoje zainteresowania ku muzyce definitywnie zakorzenionej w afrykańskich rytmach. Nazwał owo przedsięwzięcie Moiré Music, a jak je rozumiał, Czytelnicy dowiedzieli się z preambuły tej recenzji. Więcej okoliczności owego zwrotu stylistycznego Wattsa można poznać czytając rozbudowane liner notes, napisane przez niego samego i dołączone do wydawnictwa.

Upubliczniony kilka tygodni temu box nazywa się jakże stosownie A World View i zawiera muzykę osadzoną właśnie w takiej stylistyce. Kto nie zna tego fragmentu dorobku saksofonisty, ma ogromne szanse zakochać się po raz pierwszy, kto zna już inne dokonania Moiré Music, może doskonale pogłębić swoją wiedzę w tym zakresie, albowiem zaprezentowane na pięciu dyskach nagrania są premierowe, od razu śmiało sytuują się pośród najbardziej wartościowych nagrań tej stylistyki, a dodatkowo są świetnie wyprodukowane pod względem brzmieniowym, co nie było regułą przy poprzednich edycjach tej muzycznej przygoda Trevora. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak poznać wartość pięciu dysków boxu.

 


Trevor Watts’ Moiré Music Group - The Empty Bottle

W ramach wielkiego otwarcia boxu Watts zaprasza na koncert do słynnego chicagowskiego klubu The Empty Bottle. Pięcioosobowa grupa z udziałem latynoskich i afrykańskich perkusjonalii proponuje osiem kompozycji Trevora, które ponad dwie dekady temu rozgrzały do czerwoności publiczność zgromadzoną na koncercie. Trwał on blisko 72 minuty.

Oto prawdziwie ekumeniczna muzyka, która łączy w sobie afrykańskie rytmy (kreowane przez trzech muzyków), folkowy posmak śpiewu, prawdziwie rockową strukturę utworów, budowaną świetną gitarą basową, która zdaje się być tu nie tylko drogowskazem, ale i głównym ośrodkiem dowodzenia, wreszcie chwilami niemal free jazzowy saksofon, który choć podaje temat i melodyjnie podśpiewuje, jako jedyny ma prawo do niemal permanentnej improwizacji. Rytm, melodia, taniec i wspomniana improwizacja, to cztery składniki mocy Moiré Music, nie tylko tej edycji. A jeśli w tym kalejdoskopie barw i zdrowych emocji szukać magicznego, piątego elementu, to niech będzie nią bezpretensjonalność i radość płynąca z całego przekazu muzycznego.

Nagranie koncertowe z Chicago na ogół stawia na dość dynamiczne tempa, ale nie stroni też od kojących zszargane nerwy ballad z afrykańskimi śpiewami (utwór trzeci i ósmy). Z kolei w piątym utworze prawdziwy popis daje gitara basowa, która prowadzi jazzowo-funkowy groove godny Jaco Pastoriusa. Wreszcie warto zatrzymać się przy kompozycji numer sześć, najdłuższej na płycie, zbudowanej na fantastycznym brzmieniu polirytmicznych bębnów. A we wszystkich tych momentach, tak czy inaczej, króluje saksofon Wattsa - czasami jest to masywny, jazzowy alt, innym razem śpiewny i lekki jak pawie pióro, niemal folkowy sopran.

 

Enjambre Acustico Urukungolo

W podróż o dalece innych atrybutach, niż ta chicagowska, zaprasza nas Trevor na dysku numer dwa. Jesteśmy w Meksyku (choć momentami także w Londynie), a w roli głównej strunowy instrument afrykański urukungolo. Nad tym stworem o tysiącu twarzy i tyluż brzmieniach zapanować będzie próbował Gibran Cervantes. Obok w/w i saksofonisty na nagraniu słyszymy także wieloletniego współpracownika Wattsa, perkusjonalistę Jamie’ego Harrisa. Trio o nazwie własnej (przywołanej w tytule akapitu) wykonuje głównie kompozycje Meksykanina. Łącznie z jedną autorstwa Trevora, mamy tu dziewięć utworów i blisko 70 minut muzyki.

Urukungolo rzeczywiście brzmi na tej płycie niemal w każdym utworze inaczej. Jest oczywiście instrumentem typowo rytmicznym, często przypomina bas, ale feeria jego barw zdaje się nie mieć końca. Cała płyta jest niezwykle spokojna, czasami wręcz medytacyjna. Początkowo urukungolo brzmi jak harfa. Potem przeistacza się w delikatnie brzmiącą, akustyczną gitarę basową. Saksofon śpiewa wraz z nią, a całość opowieści kołysze się na wietrze, w wielkiej, otwartej przestrzeni prażącej się w słońcu. Raz za razem ów sielankowy nastrój dynamizuje perkusjonalista (pierwszy raz wpada w lekki trans już w utworze drugim). W kolejnej części nasz strunowiec przypomina dźwięki strun fortepianu, a przez większą część opowieści zdaje się decydować niemal o każdej frazie. W czwartej kompozycji trochę do wiwatu daje naładowany emocjonalnie saksofon altowy. W szóstej urukungolo brzmi, jak prawdziwa gitara basowa, która rządzi i dzieli na scenie. W siódmej opowieści z kolei królują afrykańskie bongosy, a strunowiec stawia tylko małe, ale jakże istotne dramaturgicznie stemple niskich częstotliwości. I tu znów muzyka zmysłowo wpada w trans i niesie nas na cudowne manowce nierzeczywistości. Tę efektowną brzmieniowo płytę kończy skromna ballada. Urukungolo rysuje melodyjny temat, a saksofon śpiewa ostatnie dźwięki na dobranoc.

 

Trevor Watts’ Moiré Music Drum Orchestra - Radio Lugano Broadcast

Powracamy do klimatów koncertu chicagowskiego. Tym razem jesteśmy we włoskim Lugano, cztery lata wcześniej. Grupa rozbudowana została do sześciu muzyków, a w jej nazwie pojawiło się określenie Drum Orchestra. Poza bazą instrumentalną poznaną na nagraniu z The Empty Bottle (saksofon, bas, perkusja) mamy aż trzech afrykańskich perkusjonalistów, który dużo śpiewają, a jeden z nich gra także na mbirze. Pośród dziewięciu kompozycji znalazł się jeden utwór tradycyjny oraz jeden skomponowany przez perkusjonalistę. Całość trwa prawie 85 minut (ostatnia część koncertu znajduje się już na dysku numer cztery).

Koncert z Lugano definitywnie przenosi nas już w samo serce Afryki. Brzmienie nabiera korzenności, jest bardziej surowe, chwilami nawet szorstkie. Szczególnie efektowne są otwarcia niemal wszystkich kompozycji, w których nie brakuje elementów prawdziwie swobodnej improwizacji. Duża rola przypada tu wokalistom, którzy wchodzą w dynamiczne dialogi z rozhuśtanym saksofonem. W wielu momentach dominuje obsesyjny niemal rytm, a narracja potrafi popadać w prawdziwe galopady. Są piękne, polifoniczne wokale (choćby start trzeciej części, śpiewany a capella). Jak zwykle bas dominuje i o wielu sprawach decyduje, ale zestaw trzech perkusjonalistów i drummer potrafią sporo namieszać w tym tyglu emocji, rytmów i śpiewu.

W drugiej części koncertu Orchestra sięga po więcej elementów jazzowych. Rola percussions zdaje się schodzić na dalszy plan, a lejce narracji przechodzą do rąk saksofonisty i perkusisty, wspieranego funkowym basem. W utworze siódmym robi się na tyle słodko i spokojnie, iż mamy wrażenie, że za moment usłyszymy aksamitny głos Stinga. Cały jednak koncert kończy się bardzo efektownym nagraniem, w trakcie którego africa roots wracają z pełną mocą, wspierane wyjątkowo masywnym brzmieniem gitary basowej (ale by to usłyszeć, trzeba zmienić dysk na czwórkę).

 

Trevor Watts & Jamie Harris

Gdy na początku dysku czwartego zakończymy odsłuch poprzedniego koncertu, od utworu numer dwa zaczyna się pierwszy z duetów, zawarty w niniejszym boxie. Do Trevora, tradycyjnie wyposażonego w saksofon altowy i sopranowy (ale także perkusjonalia), dołącza poznany na dysku drugim, perkusjonalista, Jamie Harris (będzie także używał głosu). Panowie grają kompozycje Wattsa (tu, w duecie w wielu momentach opierające się głównie na improwizacji), które powstały w latach 2004-2006, uzupełnione o jeden, bardzo świeży utwór z roku 2019 (przy okazji najdłuższy). Dysk czwarty trwa 64 i pół minuty, z czego część duetowa – 53 minuty.

Zestaw nagrań duetowych Jamie’ego i Trevora powstał w różnym czasie i wielu miejscach, ale zdaje się być najbardziej jednorodną stylistycznie i emocjonalnie płytą w boxie. Harris lubi tu dynamiczne wycieczki, często występuje w roli stymulatora kreatywności saksofonisty, nie stroni od pogłosu, dba także o narracyjne szczegóły. Trevor w tak wątłym towarzystwie ma mnóstwo miejsca dla swoich saksofonów i w pełni z tego korzysta. Choćby w piątej części dysku, wpada niemal w obsesyjny rytm improwizacji, wykrzykuje i tryska pomysłami na prawo i lewo. Na przeciwnym biegunie dynamiki sytuuje się utwór numer dziewięć (to właśnie nagranie z roku 2019!) – dużo w nim pogłosu, relaksacyjnej wręcz medytacji. Z czasem tempo nieznacznie wzrasta, a Trevor gra być może swoje najlepsze minuty w całym boxie! Także niebywale urokliwa jest część ostatnia. Harris plecie tu zmysłowe wokalizy w tle, ale na samym froncie dyktuje niezłe tempo. Sopran Trevora wpada w prawdziwą kipiel i doskonale podsumowuje ten duetowy epizod. Brawo!

 

Marc Hewins & Trevor Watts

Czas na finał boxu i dość świeże nagranie z roku 2014. Kolejny smakowity duet - Marc Hewins na gitarze elektrycznej, harmonicznej, także 12-strunowej oraz elektronice, Trevor Watts na saksofonie altowym i sopranowym. Panowie zagrają cztery długie improwizacje (całkiem swobodne!), które na płycie nazwali kompozycjami, ale chyba jedynie z rozpędu i troski o prawa autorskie. Całość trwa 51 minut.

Nagranie Marca i Trevora, wydane poza boxem ze skomponowaną Moiré Music, z pewnością trafiłoby na półki sklepowe i pod pióra recenzentów pod szyldem muzyki improwizowanej, kto wie, może nawet freely improvised music. Zaczyna ją opowieść, której tło buduje, płynąca bardzo szerokim strumieniem, niemal chilloutowa gitara, która choć lekka i zwiewna, zdaje się nieść w sobie dalekowschodni niepokój o dzień powszedni. Saksofon płynie tu swoją mantrą, donikąd się nie śpieszy, śpiewa medytacyjne historie o dużym ładunku abstrakcji. W kolejnej części gitara zanurza się w akustyczny ambient, a brzmieniem przypomną harfę. Saksofon wpada w delikatny trans, zdaje się być bardziej swawolny i skory do zadziornych fraz, do których dociera na końcu kilkunastominutowej opowieści. Część trzecia wpada w oniryczne klimaty, mimo, iż Marc sięga po gitarę elektryczną i zanurza ją w poświacie elektroniki. Na tej bazie sopran zaczyna swoja długą i konsekwentną medytację, aż po chwalący wszystko wokół potok saksofonowego śpiewu. Ostatnia część schodzi w otchłań mroku. Gitara buduje ambient i rezonuje, saksofon nie daje się jednak zwieść i robi swoje. W połowie improwizacji udaje mu się wyrwać gitarę z letargu i skłonić do niemal bluesowego frazowania. Samo zakończenie stawia już na ekspresję i zdaje się być całkiem dynamiczne na tle całej, jakże spokojnej opowieści.

 

Po pełne dane w zakresie credits odsyłamy dokładnie tutaj:

https://sluchaj.bandcamp.com/album/a-world-view



piątek, 12 lutego 2021

Colin Webster in three bodies! As Kodian, vs Amp and as Karate!


Colin Webster wchodzi na łamy Trybuny zawsze głównym wejściem, definitywnie bez konieczności pukania, ani nawet dezynfekcji rąk! Dziś przed nami dwie absolutne świeżynki, płyty, które swoją premierę mają dopiero w drugiej połowie bieżącego miesiąca oraz jedna, drobna zaległość z roku 2020, ale cóż to za zaległość, skoro premiera nagrania miała miejsce w drugiej połowie grudnia.

Trzy nowe pozycje w dorobku londyńskiego saksofonisty, to kolejna koncertowa płyta jednego z najbardziej ognistych i stylowych working bandów współczesnego free jazzu – Kodian Trio, solowa ekspozycja na saksofon barytonowy w starciu z amplifikatorem, wreszcie kwartet Karate, którego wybuchowe oblicze poznać mogli stali bywalcy pewnego poznańskiego festiwalu muzyki spontanicznej w październiku roku 2019, w trakcie trzeciej edycji imprezy.

 


Kodian Trio  Live at BRÅKFest (OEM Records, CD 2021)

Na początek dzisiejszego spotkania z saksofonistą zapraszamy do Londynu, na koncert, który odbył się na początku ubiegłego roku w ramach kolejnej edycji cyklu BRÅKFest. Websterowi (saksofon altowy) towarzyszą – Dirk Serries (gitara elektryczna) i Andrew Lisle (perkusja). Na srebrnym krążku odnajdujemy jeden trak, który trwa 24 minuty i 20 sekund.

Muzycy od pierwszej nanosekundy nagrania odważnie skaczą w ogień. Ostry, drapieżny, dynamiczny flow, realizowany w subdoskonałych okolicznościach brzmieniowych, które zdają się jednak zdobić improwizację, niż jej szkodzić. Mistrzem dramaturgii koncertu jawi się nade wszystko perkusista. Swoją efektowną pracą napędza tempo narracji, raz za razem wypuszcza na ogniste łowy saksofon i gitarę, jak trzeba gra bluesa albo punkowe połamańce. Nieustannie stymuluje partnerów do wzmożonej aktywności i pozostawania w pełnej gotowości na każdą woltę w zakresie rytmu lub dynamiki. Wraz z wybiciem szóstej minuty na moment zostaje sam, kreując pierwszy punkt zwrotny improwizacji. Gitarzysta snuje płynne fonie na wystudzonych strunach, a saksofonista milczy. Po chwili ten ostatni powraca z uśmiechem na ustach, w nastroju do sprawiania figla za figlem. Czuć, że spowolnienie jest tylko chwilowe. Lisle dokłada do ognia i muzycy wchodzą w drugą już kipiel w trakcie tego koncertu, jakkolwiek tym razem realizowaną w nieco innych warunkach brzmieniowych. Gitara pulsuje pełniejszym, na poły rockowym soundem, a lot saksofonu ma ewidentnie parametry wznoszące. Kolejne tłumienie emocji następuje tuż przed końcem 10 minuty. W tej sytuacji narracja odpoczywa na barkach gitary, która smaruje post-bluesowe abstrakcje, mając do dyspozycji szumiące perkusjonalia w tle. Saksofon podłącza się wyjątkowo delikatnymi frazami, niczym właśnie wybudzony ze snu skowronek. Improwizacja przed dłuższą chwilę pozostaje w stadium slow motion. Gitara produkuje ambient, błyszczą talerze, ale saksofon zaczyna już drążyć nowy wątek. Pętli się i nabiera dynamiki. W ułamku sekundy trio znów idzie w tango, mając w arsenale swoich środków rażenia rozgrzaną, ale jakże post-ambientową gitarę, która czerpie inspiracje także z czerstwego rocka. Tempo rośnie z każdą sekundą, ale po upływie 16 minuty improwizacja znów intrygująco gaśnie.

Obowiązki podtrzymywania płomienia narracji przejmuje teraz na siebie saksofon. Śle zmysłowe drony i czeka na partnerów. Perkusja powraca interwałami, a gitara zdaje się być wyjątkowo spokojna i na poły melodyjna. Nowy wątek muzycy budują tym razem dość cierpliwie i etapami. Tuż przed upływem 20 minuty płoną już jednak ogniem piekielnym – bystry full drumming, wysoko podwieszony alt i gitara, która pachnie powłóczystym post-bluesem. Po kilkudziesięciu sekundach muzycy delikatnie zwalniają i zaczyna się gra na małe pola, pełna zadziornych ripost. Niedługo potem opowieść zaczyna już definitywnie przygasać, zdaje się być bardzo swobodna, ale także odrobinę mroczna. Ostatnie dźwięki należą do szumiących perkusjonalii i publiczności, która nagradza artystów oklaskami.

 


Colin Webster  vs Amp (Raw Tonk Records, LP 2021)

Webster dostarcza nam solowych nagrań dość regularnie. Za każdym razem jest to rodzaj warsztatu, próba szlifowania kolejnej koncepcji, polegającej na sytuowaniu saksofonu w pewnych okolicznościach akustycznych. Poznaliśmy już nagrania interaktywne z taśmą (vs Tapes), a także niesamowity krążek Hiss, na którym dźwięk saksofonu został skompresowany i przypominał post-elektroniczny dron białego szumu. Tym razem Colin realizuje koncept współpracy saksofonu barytonowego z urządzenia kreującymi pogłos i amplifikującymi jego dźwięk źródłowy (wedle opisu są to: Fender Twin Reverb, Bassman amps). Muzyk zaznacza także, iż na płycie słyszymy dźwięki, jakie powstawały na żywo, innymi słowy - no overdubs, effects or edits. Nagranie studyjne dokładnie sprzed roku, zrealizowane w londyńskim Hackney Road Studios, składa się z dziesięciu miniatur (like sound challange), które trwają łącznie mniej niż 30 minut.  Zupełnie przy okazji zaznaczmy, iż vs Amp, to pięćdziesiąta pozycja w katalogu Raw Tonk! Gratulacje!

Na początek Colin proponuje małą zabawę rytmiczną. Baryton w roli perkusji, która bije niczym serce w płomieniach skwierczącego amplifikatora. Pod spodem narracji rodzą się małe dźwięki. Dwie kolejne miniatury, to podmuchy powietrza z tuby, najpierw jakby wilgotnego, znad oceanu, potem suchego, bardziej pustynnego. W tle równomiernie bełkoczą dysze. Zaraz potem baryton buduje dron, który drży i pulsuje, żłobi bruzdy w ziemi, by w kolejnym odcinku piąć się ku górze i łapać szlam rytmu. W szóstej opowieści dyktat tegoż rytmu wydaje się być największy – można tu nawet tupać nogą i podśpiewywać pod nosem. Drums like post-techno dream! Tuż po nim, kolejny dron, który sunie nisko przy podłodze w tempie marsza pogrzebowego. Brudny, zamulony, ale zmysłowy taniec martwych dysz. W tle coś pulsuje, znów w estetyce post-techno. Ósma część syczy mrocznym rezonansem, a dysze z trudem łapią oddech. W przedostatniej części słyszymy dźwięki elektroakustyczne – całość drży i pulsuje na granicy przesteru, niczym bas elektryczny, który hamuje z piskiem opon. Wreszcie finał i półdźwięczny szum skondensowanego powietrza w tubie. Dygocząca sinusoida emocji, która na ostatniej prostej pachnie niemal rockową ekspresją.

 


Colin Webster/ Witold Oleszak/ Paweł Doskocz/ Andrew Lisle  Karate (Raw Tonk Records, CD 2020)

Po dwóch wizytach w stolicy Zjednoczonego Królestwa swobodnej improwizacji, zapraszamy do Poznania, na pierwszy koncert drugiego dnia trzeciej edycji Spontaneous Music Festival, która odbyła się jesienią 2019 roku. Na dragonowej scenie kwartet stworzony na potrzeby tego akurat miejsca i czasu na osi historii gatunku, a zatem definitywnie ad hoc, o uroczej nazwie własnej Karate: Colin Webster (saksofon altowy), Witold Oleszak (organy Hammonda), Paweł Doskocz (gitara elektryczna) oraz Andrew Lisle (perkusja). Koncert składa się z dwóch części, głównej i rozbudowanego encore, trwających łącznie 35 minut i 22 sekundy.

Pierwsze dźwięki dostarcza perkusja, tuż obok szumi gitarowy amplifikator, subtelnie prycha saksofon. Dynamika rodzi się po dwóch minutach, głównie z woli gitary i bystrych talerzy. Po chwili pierwszy dźwięk wydają organy, pozornie pasywny, ale siejący grozę. Pierwsza zaś kipiel rodzi się niemal samoistnie! Grające na przeciwległych flankach gitara i organy mkną po szczęście stopione w jeden strumień post-fussion-rocka, niesieni dynamiką perkusji. Saksofon na chwilę milknie, a gdy wraca, całość opowieści po raz pierwszy łapie oddech spokoju, jakkolwiek na niedługą chwilą. Gitara i organy znów znajdują wspólny, tym razem nieco oniryczny punkt widzenia i zaczynają mącić pozorny ład improwizacji. Saksofon i perkusja wgryzają się w to z mistrzowską precyzją. Kwartet ad hoc definitywnie pracuje tu na świetnej komunikacji wewnętrznej. Wraz z wybiciem 11 minuty muzycy dość zdecydowanie wchodzą w obszar zbliżony do ciszy. Zaczyna się na gra na małe pola bez udziału gitary. Dobrze iskrzy na linii saksofon-organy. Gitara powraca z małym kwasem pomiędzy strunami i z miejsca sieje błyskotliwy zamęt. Kolejna eksplozja emocji dzieje się na wyjątkowo delikatnym podkładzie perkusyjnym. Krok ku wytłumieniu czyni tym razem Hammond zwinnie gasząc płomień niedawnej erupcji i wypuszczając na łowy duet saksofonu i perkusji, który przez pewien czas pozostawać będzie w mglistym stadium dramaturgicznego bezruchu. Gitara i organy powracają na palcach – mikro frazy i gra pojedynczym klawiszem. Wyłącznie w drodze dobrych, kolektywnych decyzji kwartet powraca na ognistą drogę w czasie adekwatnym do sytuacji scenicznej. Finałowa kipiel seta zasadniczego skrzy się lotem wznoszącym altu, a gaśnie niemal perfekcyjnie, na raz, wprost w objęcia burzliwych oklasków.

Dogrywka, która potrwa ponad 10 minut, w swej początkowej fazie stawia na subtelność i zaniechanie. Drobne intro perkusji z tamburynem, mała gitara, Hammond, który snuje strugę cienia i alt oddychający na stronie. Najczarniejszy z klawiszy buduje nastrój, reszta czyni swobodne zdobienia, kreśląc uroczy post-free-fussion flow. W wyniku splotu tajemniczych intryg (Oleszak, nie bez udziału Lisle’a!) improwizacja zaczyna jednak nabierać mocy i dynamiki, wszak nikomu nie zależy tu na rychłym zakończeniu. Ostatni interwał tego smakowitego koncertu, znów tworzony nad wyraz kolektywnie, wrze i pędzi na złamanie karku, po czym zostaje równie efektownie zakończony. I tym razem muzycy mogą liczyć na nieskromne oklaski.

 

 

wtorek, 9 lutego 2021

Albert Cirera! Al començament de la cinquena dècada de vida!


Stały bywalec tych łamów, kataloński saksofonista Albert Cirera latem ubiegłego roku skończył 40 lat. Niestety hucznych obchodów nie było, a zaplanowana trasa koncertowa składająca się z … czterdziestu solowych występów (w tym w Dragonie) z oczywistych względów nie doszła do skutku. Jakby zupełnie przy okazji, w trakcie owego fatalnego roku 2020 nowe płyty Alberta omijały odtwarzacze redakcji. Na szczęście tuż u progu nowego roku, wydawnictwa te ostatecznie do nas dotarły.

Dziś zatem mała prezentacja - cztery nowości, czyli skromne podsumowanie dokonań edytorskich Cirery w roku ubiegłym (dla ścisłości, jedna z płyt ukazała się na samym końcu roku poprzedniego). Najpierw zupełnie świeże trio na nazwie The Moms, które jest pokłosiem przebywania od niemal dwóch lat muzyka z Igualady w stolicy Danii, Kopenhadze, gdzie skrzętnie pobiera lekcje muzyki (jakby ich potrzebował). Potem fantastyczne wspomnienie z pobytu muzyka w Polsce, w czerwcu 2018 roku i duet z angielsko-szwajcarskim perkusistą Nicolasem Fieldem, stanowiący niejako uzupełnienie doskonałej płyty tychże muzyków nagranej w trio (z Rafałem Mazurem, Five Spontaneous Ones, Not Two Records). Wreszcie na zakończenie dwa nagrania Alberta (pierwsze koncertowe, drugie studyjne), które powstały w trakcie jego … wakacji w Argentynie, w listopadzie 2019 roku.

Zapraszamy do wzmożonego odczytu i odsłuchu! Panie i Panowie, Albert Cirera na progu piątej dekady życia! Feliç aniversari!

 


The Moms  Kalipedia (Thomsen Bandcamp, CD 2020)

Słowo się rzekło, naszą interkontynentalną podróż zaczynamy w Kopenhadze. W roku 2019, zapewne w okolicznościach studyjnych, powstało nagrania tria w składzie: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (plus obiekty), Asger Thomsen – kontrabas (plus obiekty) oraz Taus Bregnhøj-Olesen – gitara elektryczna (plus circuit bent effect pedals). Muzycy bardzo swobodnie (i niezwykle intensywnie) improwizowali przez niemal pełne 40 minut, a efekty swojej pracy zaprezentowali nam w jednym strumieniu dźwiękowym.

Od pierwszej nanosekundy nagrania muzycy włączają pełną moc swoich akustycznych instrumentów, tajemniczych obiektów, amplifikatorów i niczym nieograniczonej wyobraźni. Zapraszają nas na szczególny spektakl fake sounds, na obcowanie z dźwiękami, które czasami przypominają żywe fonie, ale po pewnym czasie przestajemy już w takie cuda wierzyć! Saksofon śle drony, coś boleśnie jęczy pod smyczkiem na strunach kontrabasu. Post-gitarowa elektroakustyka przetworników buduje gęstą ciecz, która stygnie jak ołów, a czasami rozlewa się, jak wielkie wiadro pomyj. Niektóre dźwięki zdolne są tu wchodzić na poziom jakże błyskotliwego hałasu, albowiem post-acoustic noise jest tu jednym z ważniejszych drogowskazów dla płynącej czerstwym strumieniem improwizacji. Suwnice przemysłowe, uszkodzone taśmociągi, dźwigi wysokościowe w trakcie tracenia równowagi, smugi jakże mrocznego post-industrialu. Deadly poison stream of clever impro!

Siódma minuta nagrania zdaje się być pierwszą bramą, po przekroczeniu której prawo do generowania żywych dźwięków zostaje radykalnie ograniczone. Dron masy krytycznej kontrabasu wyznacza tu ramy wszystkiego. W połowie 15 minuty kilka nanosekund oddechu, poluzowania rygorów dronowych, nawet przez chwilę słychać dźwięki prawdziwej gitary, a poszczególne warstwy narracji zdają się być podawane w odrobinę bardziej selektywny sposób. W 20 minucie słyszymy krzyk generowany nadmiarem prądy zmiennego, a także wyjątkowo intensywne rwanie strun kontrabasu. Short-cuts nerwowego strunowca czynią opowieść jeszcze bardziej upiorną. Bruzdy w ziemi i na nieboskłonie, choć te drugie już z woli saksofonu. W połowie 24 minuty krótkie, ale very hard expo kontrabasu, stanowiące mały punkt zwrotny. Koledzy wracają bardzo szybko, ale cała narracja zdaje się delikatnie tłumić swoją masywną ekspresję. To faza bardziej selektywnych akcji i dobrych interakcji. Preparacje, smykowe smugi cienia i mikrofrazy z gitarowych przetworników. Zaczynają liczyć się drobiazgi, klimat i uroda pojedynczych niespodzianek dźwiękowych. Nastrój grozy i multi-intesywności powraca jednak ze zdwojoną siłą. Wszystko zdaje się tu oddychać tembrem wyjątkowo nisko posadowionego, preparowanego kontrabasu. Jakby dla przeciwwagi słyszymy dźwięki, za które odpowiadać może saksofon sopranowy. Narracja nabiera cech transu, jeszcze efektowniej kalecząc nasze narządy słuchu. Ktoś krzyczy, ale może to być już efekt działania naszej fake imagination! Głębokie bruzdy w ziemi wiodą narrację na koniec 37 minuty, kiedy to muzycy postanawiają rozpocząć proces gaszenia płomienia improwizacji. Piszczą, szeleszczą, prychają i piłują struny. Ostatnie westchnienia, gasnące światła, smyczek na gryfie kontrabasu, który ostatecznie umiera.

 


Nicolas Field & Albert Cirera  Live At Dragon (FMR Records, CD 2019)

Z radością lądujemy w poznańskim Dragonie, dokładnie w połowie czerwca 2018 roku. Na scenie obok Cirery, wyposażonego tradycyjnie w dwa saksofony, Nicolas Field na perkusji. Muzycy znów swobodnie improwizują, ich występ trwa 43 minuty, ale tym razem, choć to nieprzerwany ciąg dźwięków, na dysku podzielony zostaje on na cztery części.

Artyści postanawiają nie bawić się w jakieś narracyjne przymiarki i od razu idą w bystre tango! Trzymają tempo i ekspresję pod kontrolą, ale dobrze dbają o poziom naszych emocji. Field dyktuje warunki w zakresie dynamiki, Cirera w zakresie eskalowania improwizacji. Gdy trzeba obaj znajdują chwilę na oddech i zaczerpnięcie dodatkowych inspiracji, które to momenty saksofonista okrasza drobnymi, incydentalnymi preparacjami. Ich działania noszą znamiona doskonale skomunikowanych i realizowanych przez pełnej zgodzie, co do obrazu dramaturgii całości. Wzajemnie się stymulują. Nicolas jest cały czas w gazie, drumminguje, szeleści i dudni glazurą werbla i tonów, Albert sięga od czasu do czasu po dłuższe, dronowe frazy, czym zdaje się jeszcze napędzać tempo improwizacji. W każdej z czterech wyodrębnionych części koncertu jest czas na spowolnienie i szukanie mrocznych, ale spokojniejszych fraz. W tej pierwszej, po chwili wytchnienia, muzycy serwują nam wyjątkowo ognisty odcinek. Gdy saksofon milknie, każdorazowo flow trzyma perkusja, a na dysku zmieniają się numery traków. Druga odsłona rodzi się wysokim, rozśpiewanym tembrem saksofonu sopranowego. Muzycy znów idą na tango – dancing in the big rain, dopieszczane niemal coltrane’owskim zaśpiewem saksofonu. Faza preparacji i studzenia drummingu ma tu miejsce po wybiciu piątej minuty. W tej części koncertu narracja zdaje się nabierać dużego luzu, a przestrzeni dla bardzo swobodnych improwizacji przybywa.

W trzecią część znów wchodzimy na samotnych barkach drummera. Tempo delikatnie spada, a saksofon z zamkniętą tubą zaczyna łkać, skomleć, niemal lewitować. Field nie pozwala jednak narracji stracić istotnych parametrów dynamiki. Ciągnie Cirerę za uszy i zaprasza na kolejną intensywną przebieżkę po zboczach stylowego free jazzu. Samouspokojenie następuje po 6 minucie i przenosi obu artystów w otchłań preparacji i rezonansu. Improwizacja głęboko oddycha i bez udziału saksofonu przechodzi do fazy finałowej. Najpierw dostajemy się w mrok intensywnego brudu, płynącego wprost z tuby, jakby dęciak brnął po kolana w błotnistym szlamie. Na bazie wciąż aktywnego drummingu Albert czyści jednak swoje brzmienie i zaczyna kolejny, sopranowy taniec. Początkowo brzmi jak Lacy, potem topi się już w post-Coltrane'ie. Gdy narracja osiągnie już w pełni ogniste parametry, muzycy jak za dotknięciem czarodziejskiej batuty rozpoczynają stopniowy, zrównoważony odwrót. Gasną równie efektownie, jak przed momentem płonęli.

 


Albert Cirera/ Omar Grandoso/ Pablo Díaz  Fortuït (Nendo Dango Records, DL 2020)

Skok przez Wielką Wodę i jesteśmy w Argentynie! Koncert na żywo w Estudio Libres (Buenos Aires?), połowa listopada 2019 roku. Naszemu saksofoniście towarzyszą: Pablo Díaz na perkusji oraz Omar Grandoso na puzonie. Jedna swobodna improwizacja, która trwa niespełna 34 minuty.

Bez zbędnych wstępów zagłębiamy się w potok intrygujących dźwięków. Saksofon i puzon rozpoczynają koncert ekspozycjami dronowymi. Przy okazji coś jest ugniatane na suchym werblu i piszczy z kocim temperamentem. Po niedługiej chwili dęciaki zaczynają bawić się w dwa ognie, a perkusja budować szkic narracji. Jeszcze przed upływem czwartej minuty trio brnie do przodu z całkiem przyzwoitą dynamiką. Po kolejnych dwóch minutach muzycy stopują, niespodziewanie biorą w ręce dziecięce zabawki i zaczyna się efektowny, delikatnie kakofoniczny, lunaparkowy show, który wieńczy parada szumów i pomruków. Po kolejnych kilku minutach powraca perkusja i inicjuje rozpoczęcie budowy nowego wątku improwizacji. Diaz rysuje półrytmiczne pętle, a Cirera i Grandoso imitują się i płyną wspólnym strumieniem. Muzycy potrzebują ledwie kilku bardziej zadziornych fraz, by zwinnie przejść w fazę na poły ognistego free jazzu, stymulowanego świetnym drummingiem. Także zejście w okolice cisy i rozpoczęcie fazy preparacji, tudzież dętych pomruków artyści zdecydowanie mogą zapisać po stronie osiągnięć tego wieczoru.

Muzycy przez dłuższą chwilę postanawiają pozostać w sferze cichych, mrocznych fraz. Rezonują talerze, syczą głuche tuby, prychają puste dysze i leniwe wentyle. Puzon i saksofon od czasu do czasu ślą bardziej zadziorne dźwięki, ale sjesta zdaje się trwać dalej. Niespodziewanie narracja przybiera szaty, na poły melodyjnej, molowej ekspozycji czystych, akustycznych fraz. Tym, który ostatecznie wyrywa muzyków ze stanu melancholii okazuje się zadziorny puzon. Najpierw cedzi świetną ekspozycję duetową z perkusją, a potem podrywa do lotu saksofon sopranowy, który właśnie pojawił się na scenie. Trio znów z gracją i dramaturgiczną precyzją przechodzi najpierw w fazę open jazzu, a potem free jazzu, po raz kolejny pokazując, iż świetnie potrafi ważyć proporcje otwartej, dynamicznej narracji i smukłych, wyciszonych faz preparowania dźwięków. Nim wybije ostatni dźwięk artyści serwują nam jeszcze duet sopranu i perkusji, a potem wejście w niezwykle efektowną i uroczo brzmieniową fazę finalizacji. Najpierw zwinne, perkusjonalne błyskotki, potem short-cuts z puzonu i zmysłowe, ambientowe drony z tuby saksofonu. Muzycy kończą koncert schodząc do pojedynczych dźwięków, które nie mogą nie zderzyć się z ciszą, a potem z oklaskami.

 


             

Alexis Perepelycia & Albert Cirera  La Melodía del Idioma (Nendo Dango Records, DL 2020)

Osiem dni później Albert Cirera spotyka się w La Rana Estudio (Rosario) z perkusistą Alexisem Perepelycią. Grają trzy epizody, które trwają łącznie 25 minut.

Muzycy proponują otwarcie, które skutecznie kieruje ich w estetykę swobodnego, realizowanego na dużym luzie free jazzu. Albert najpierw śle kilka rozpoznawczych dronów na saksofonie tenorowym, potem zmienia instrument na sopranowy. Alexis od początku stawia na dużą aktywność i chwilami bystrą dynamikę. Wszakże, jako duet raczej mają skłonności do tłumienia ekspresji niż jej eskalowania. W drugiej improwizacji coś pojawia się w tubie saksofonu i dęciak zaczyna intrygująco rzęzić. Na werblu tańczą jakieś drobne przedmioty, a ich dźwięk dobrze koreluje z preparacjami saksofonisty. Muzycy najpierw medytują, potem w kontrolowany sposób wybuchają. Drony saksofonu szybują po niebie, talerze perkusyjne zdają się szukać podobnego kierunku. Na koniec, po uprzednim, krótkim expose perkusji, obaj muzycy toną w ekskluzywnej ciszy i rezonują małymi dźwiękami.

Ostatnia część nagrania zaczyna się w ciszy, jaką artyści spotkali już pod koniec poprzedniej improwizacji. Oniryczna aura, leniwa powolność w oczekiwaniu na pomysł dramaturgiczny. Tygryski budzą się jednak z letargu i zaczynają budować posuwistymi meta dronami najlepszą narrację tego spotkania. Najpierw brną w skromne, ale urocze imitacje, potem kręcą pętle i eskalują poszczególne ich elementy składowe. Saksofon dość szybko wpada w efektowną kipiel, perkusja najpierw lśni w rezonansie, a potem nabiera wiatru w żagle. Muzycy dyktują dobre tempo, ich post-free-jazz płynie szerokim korytem. Na samo zakończenie Alexis ciągnie flow na samych talerzach, a Albert wyje do księżyca, niczym ranny kojot.

 

 

czwartek, 4 lutego 2021

The Lovely Truth! Jun Trun Gor! Fages! Cristovam & Sales! No Nation Trio! Almeida & Bastien! Duerinckx & Mobin! Salis! Perelman & Marzan! Wallace & McDonald! The February’ Holy Round-up!


Styczeń umykał nam na tyle szybko, iż nie starczyło w jego trakcie czasu na comiesięczną zbiorówkę recenzji świeżych płyt. Powracamy z tą zacną ideą edytorską na samym początku kolejnego miejsca. Przed nami dziesięć nowych płyt - niektóre już z datą 2021, inne wydane pod sam koniec roku poprzedniego (z jednym wyjątkiem!). Bez gatunkowej myśli przewodniej, choć z istotnym ukierunkowaniem geograficznym.

Czas lutowej zbiorówki w dużej mierze spędzimy na Półwyspie Iberyjskim, albo przynajmniej w obecności muzyków zrodzonych z tamtejszej ziemi. Na początek trzy absolutne świeżynki z Barcelony, potem odrobina Brazylii i spora porcja Portugalii, w dalszej kolejności Francja, Belgia i Włochy, a sam finał amerykański, po części związany jednak ze Starym Kontynentem.

Zapraszamy do odczytu słownych potoków Pana Redaktora, a potem na zakupy. Wspierajcie muzyków i małych wydawców w czasach wiecznej dżumy!

 


The Lovely Truth  Future Flop (Discordian Records, DL 2021)

Naszą opowieść zaczynamy od jednej z grudniowych (’19) edycji cyklu koncertowego Nocturna Discordia, jaki odbywa się w barcelońskim Soda Acoustic. Na scenie: El Pricto na saksofonie altowym, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej i …nie, nie Trilla, ale Adrià Bofarull wraz z oprzyrządowaniem elektronicznym. Trzy bystre improwizacje zajmą muzykom niespełna 41 minut.

Pricto i Caicedo zagrali już wspólnie miliony dźwięków, ale wersji z dodatkową, czystą elektroniką jeszcze sobie nie przypominamy. A to próba bardziej niż udana, zwłaszcza, iż śmiało możemy ją zapisać do kategorii muzyki, która dobrze używa elektroniki w formule dalece swobodnej improwizacji. Saksofon i gitara prowadzą tu nieustanny dialog, a nienachalna, świeża elektronika świetnie ów dyskurs komentuje, tworzy pełne tajemnicy tło i nie ma zamiaru wychodzić przed szereg.

Pierwsza, najdłuższa część koncertu zdaje się być pomysłem na skupioną, drobiazgową improwizację, która czasami woli postawić na zaniechanie niż wybuch niczym nieskrępowanej ekspresji. Alt plecie małe frazy, gitara skrzętnie liczy struny tlące się metaliczną poświatą, a elektronika snuje pajęczynę niewidocznych połączeń obu żywych narracji. Ta ostatnia szczególnie udanie wgryza się w gitarowe frazy, zwłaszcza te, w trakcie których Caicedo koncentruje się na preparowaniu dźwięków. Pod koniec tej części, przez moment, elektronika zdaje się przejmować inicjatywę, budując drobny, syntetyczny rytm. W drugiej opowieści muzycy płyną bardziej wartkim i zwartym strumieniem. Od dronowych pasaży po dość ekspresyjną narrację, w której nie brakuje akcentów post-industrialnych. Elektronika dodaje do tego niebanalne echo, jakby syntetyczny oddech akustyki saksofonu i prądu z gryfu gitary. Na starcie trzeciej części Bofarull czyni już rytuał mistrza introdukcji. Ciekawie pulsująca, syntetyczna mgławica fonii wprowadza do gry saksofon i gitarę. Opowieść intrygująco się zazębia - gitara nie stroni od post-jazzowych fraz, a saksofon łapie odrobinę ognia pod dysze. Elektronika - znów w tle! - czyni wyłącznie udane zdobienia.

 


Jun Trun Gor  Jun Trun Gor (Discordian Records, DL 2021)

Pozostajemy w klimatach gitarowych, tu dodatkowo wspartych elektrycznym basem. Trio pod nazwą własną w składzie: A.L. Guillén – gitara elektryczna, Vasil Hajigrudev – bas elektryczny oraz Javier Carmona – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie z września roku 2016 (Villanueva del Rosario, Málaga) składa się z ośmiu improwizacji, trwających łącznie prawie 58 minut.

Trójka bystrzaków wymieniona z imienia i nazwiska w preambule tej recenzji zaprasza nas na ekscytujący spektakl swobodnej improwizacji, zwinnie osadzonej w estetyce rockowej, post-jazzowej, tudzież ponadgatunkowej psychodelii, pełnej posmaku tajemnicy, mrocznego oniryzmu i … bluesa. Szczególny podziw recenzenta budzi swoboda, z jaką muzycy kreują narrację. Czy zioną ogniem rockowego potwora, czyli produkują mikro frazy w okolicach ciszy, ich przekaz jest niebywale bezpośredni i nieskomplikowany. Po wysłuchaniu tej prawie godzinnej płyty ma się wrażenie, że granie swobodnie improwizowanego meta rocka jest rzeczą najprostszą na świecie.

Płyta ma otwarcie godne mistrzów najlepszego impro rocka – masywna sekcja rytmu, która kłębi się w sobie, świetnie reaguje w każdej sytuacji i strzelista, ostra gitara, od pierwszego dźwięku pełna dzikiej swobody. Akcenty psychodelii, zwinne tempa i lamparcia precyzja w budowaniu napięcia. Druga część proponuje intrygująco powyginany rytm, który kreują wszystkie instrumenty, grające tu wyjątkowo delikatnie, wysoko podwieszone, z dala od dna. Kolejna opowieść po raz pierwszy przenosi nas do krainy preparowanych dźwięków. I w tej roli świetnie realizuje się gitarzysta. Czwarta opowieść trwa ponad 10 minut i zdaje się być prawdziwym majstersztykiem. Mroczna, oniryczna historia budowana z drobiazgów, małych dźwięków i wyjątkowo bystrych interakcji. Kolejną opowieść prowadzi szklista gitara, a całe trio pichci smakowitego bluesa na stojaka. Szósta improwizacja znów trwa więcej niż 10 minut. Tym razem, w przeważającej części, narracja ma niezłą dynamikę, dyktowaną przez perkusję. Niesamowite rzeczy dzieją się zaś na flankach. Gitara brzmi jak bas, bas jak gitara - w pięknym świetle wywarzonej, wcale nieśpiesznej improwizacji – what a game! Przedostatnia część płyty tryska humorem. Wszyscy muzycy i wszystkie instrumenty zdają się śpiewać i wzajemnie rozweselać. Meta rockabilly na kwasie! A na koniec, i tak giną w ogniu rockowego piekła! Wreszcie finałowa rozbiegówka – bystra narracja pełna rocka, jazzu, a nawet fussion grana na niezobowiązującym rauszu. Brawo!

 


Entre Cérvols Llauradors  Trist desert en mans de febre (Entre cérvols llauradors Bandcamp, DL 2021)

Pod tą tajemniczą nazwą i jakże długim tytułem albumu ukrywa się nasz dobry znajomy, kataloński gitarzysta (tu elektryczny) Ferran Fages. Tym razem muzyk eksploruje rozdroża muzyki gitarowej, która szuka post-rockowych odniesień, ślęczy nad minimalistycznymi koncepcjami, czasami zaś brzmi mrocznie i całkiem ambientowo. Fages proponuje nam sześć odcinków (nagranie studyjne z maja 2020), które był łaskaw skomponować, a które trwają około 20 minut.

Powolna, leniwa narracja charakteryzuje każdy z epizodów na płycie. Muzyk lubi wydać z gitary dźwięk, czasami akord, innym razem frazę nieco bardziej rozbudowaną i czekać, jak efektownie ona wybrzmi. Czasami taki styl pracy zdaje się być odrobinę minimalistyczny, ale w większości przypadków użycie tego określenia nie jest adekwatne do sytuacji muzycznej.

W drugiej i szóstej części gitara Ferrana brzmi niemal syntetycznie, a produkowane przez nią smugi ambientu dobrze znoszą skojarzenia z niektórymi projektami Dirka Serriesa. Dźwięki gitary przypominają niekiedy nisko zestrojone organy. W trzeciej części muzyk produkuje pasmo ambientu i zdobi je efektownie wybrzmiewającym akordem. Oba komponenty najpierw pięknie się uzupełniają, a potem łączą w jedną strugę narracji. W niektórych momentach Fages buduje masywne frazy, ale w większości przypadków stawia na delikatne, lekkie, zwiewne półakordy (jakby grał za progiem gitarowym), co świetnie pokazują utwory czwarty i piąty. Sam finał skrzy się post-ambientem i całą plejadą drobnych dźwięków, które efektownie rezonują.

 


Thelmo Cristovam and Cassio Sales  Flutuando Suspenso (OEM Records, Dl 2020)

Czas na krótki skok za wielką wodę, do Brazylii. Intrygujący, free jazzowy duet tworzą tu: Thelmo Cristovam na saksofonie oraz Cássio Sales na perkusji. Domowa improwizacja (czas powstania nieznany) dzieli się na cztery części, a trwa łącznie niespełna 25 minut.

Uwielbiamy na Trybunie taką sytuację – zupełnie nowe nazwiska i grad świetnych dźwięków, które budzą duże emocje! Muzycy najpierw proponują nam trzy krótkie epizody, godne najlepszych wzorców free jazzu. Zaczynają w ciszy, czynią małe preparacje, po czym ruszają w ogniste galopady. Dużo w ich muzyce przestrzeni, swobody, luzu i całkowitej bezpretensjonalności. Saksofonista sprawia wrażenie, że jest w stanie zagrać tu każdy dźwięk, drummer lubi szczegóły i drobne, perkusjonalne frazy, ale i trzymanie groove’owej, rozbudowanej narracji, to dla niego pestka. Pod koniec trzeciej opowieści muzycy efektownie wchodzą w mikro frazy, świetnie na siebie reagują i zapowiadają to, co wydarzy się w części głównej płyty.

Ostatnia improwizacja trwa niemal kwadrans i niesie ze sobą już same wspaniałości. Saksofonista najpierw charczy, jakby grał na grzebieniu, potem zaś zaczyna niebywałą preparację dźwięków, w trakcie której dużo korzysta ze ust i gardła. Żywe ciało spotyka się tu z równie żywym saksofonem. Tuż obok same cuda zdaje się produkować perkusista. Szeleści, drży, rezonuje, ale cały czas trzyma rękę na pulsie narracji. Muzycy wiodą mantryczną eskapadę w głąb dźwięków. Tempo umiarkowane, duża dbałość o detale. Improwizują na tyle cicho, że przez okno zaczynają wdzierać się w ich narrację dźwięki otoczenia. Bzyczące muchy, syczące węże i chroboczące skorupiaki (wybaczcie tę garść metafor). W drugiej części nagrania saksofon zaczyna efektownie kwilić, drummer pnie się ku górze lotem czmiela, a w potoku dźwiękowym zaczynają być słyszalne … cykady. Muzycy są bardzo czujni, bo ostatnie pół minuty nagrania, to wyłącznie dźwięki tych małych owadów. Brawo!

 


No Nation Trio  Habitation (Phonogram Unit, CD 2020)

Powracamy na Półwysep Iberyjski i lądujemy w świetnie nam znanym studiu nagraniowym Namouche, mieszczącym się w Lizbonie. Na początku stycznia ub.r. spotykamy tam nową formację No Nation Trio. W jej składzie sami nasi dobrzy znajomi: Jorge Nuno - gitara akustyczna, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho - perkusja, instrumenty perkusyjne. Cztery swobodne improwizacje, niespełna 33 minuty.

Habitation, to powolna, chwilami majestatyczna improwizacja, która skupia się na budowaniu napięcia, stanu dramaturgicznego suspensu, tudzież budzeniu prawdziwie niepokojących emocji, czasami całkiem mrocznych. Instrumentem, który stanowi tu o dawkowaniu poszczególnych elementów spektaklu jest masywny kontrabas. Drży, pulsuje, snuje pętle artystycznych wątpliwości. Gdy muzyk sięga po smyczek, narracja zaczyna płynąć bardziej wartkim strumieniem, ale nie jest to taneczna parada, a raczej oczekiwanie na powolną śmierć, tu w jakże pięknym wymiarze brzmieniowym. Swoją opowieść snuje też akustyczna gitara, która mnoży wątki, kłębi się w ciasnym kokonie akustyki, prosi o chwilę uwagi. Pozbawiona wszelkich jazzowych grepsów dodaje całości ponadgatunkowej abstrakcyjności. Wreszcie smakowite perkusjonalia. Są pełne drobiazgowych rozwiązań, małych fraz i zaskakujących ripost. Czasami schowane za potężnym oddechem kontrabasu, czynią niemal same wspaniałości, dodając całej improwizacji sto tysięcy nowych wymiarów i stempli jakości.

Początek płyty zdaje się być delikatnie niemrawy, ale to nade wszystko efekt przyjętej koncepcji dramaturgicznej. Druga improwizacja stawia na szczegóły, ale jeszcze bardziej dosadnie kreuje mroczny klimat. W tej części po raz pierwszy pojawia się smyczek i zaczyna stanowić trwały punkt odniesienia dla gitary i perkusjonalii. Najciekawiej dzieje się w najdłuższej, trzeciej improwizacji - to już prawdziwy dark acoustic resonance! Smyczek schodzi na samo dno, jego dźwięk leje się jak czarna lawa z kompletnie zastygłego wulkanu. Perkusja dobija na kolejny szczyt swoich kompetencji, a gitara stawia na abstrakcję akustycznego post-rocka. Wreszcie finał, który trzyma nas w szponach suspensu przez długie minuty. Powrót smyczka buduje jakość godną poprzedniej części. Na końcu nagrania flow kontrabasu zamienia się w mięsisty dron, który wiedzie improwizację do jej prawdziwego końca, znakowanego niekończącymi się pętlami gitary.

 


Gonçalo Almeida & Pierre Bastien  Room Sessions (Cylinder Recordings, DL 2020)

Pozostajemy w towarzystwie muzyka portugalskiego. Tym razem, to kontrabasista Gonçalo Almeida, który do domowych improwizacji (miejsce i czas, brak danych) zaprosił francuskiego, awangardowego muzyka z dużym bagażem artystycznych doświadczeń, Pierre’a Bastiena, który zagrał na trąbce oraz użył pewnych tajemniczych mechanizmów. Całość nagrania, to siedem dość precyzyjnie ustrukturyzowanych improwizacji, których odsłuch zajmuje około 48 minut.

Pokojowe Sesje, to dość nietypowa dla Almeidy płyta. Muzyk stosuje tu różne techniki gry (stupalczasty magik nie ma z tym problemu!), wszystko czyni pięknie i na tysiące sposobów, ale koncentruje się głównie na budowaniu warstwy rytmicznej, stabilnej bazy dla improwizacji, tudzież bardziej zaplanowanych narracji trębacza i jego mechanizmów. Czy ów dyktat rytmu, tudzież często stosowana repetycja, to zabieg świadczący o obawie przed pójściem na całkowicie swobodną improwizację, nie nam oceniać, zwłaszcza, że płyta w przeważającej części broni się artystycznie bez recenzenckich podpórek.

Nagranie rodzi się w klimatach post-ambientu, który produkuje smyczek kontrabasu. W tle szumi elektroakustyczna mgławica, pracuje … metronom, a frazy trąbki zdają się nieustannie szukać nowych wymiarów dla brzmienia prostego instrumentu blaszanego. Dużo ciekawego dzieje się w części drugiej, która składa się z trzech, a nawet czterech wątków, w tym repetującego gwizdu (z trąbki?), który kontrapunktuje rytm i improwizacje od początku do końca utworu. Czwarta część zdaje się być szczególnie mroczna. Powtarzane frazy kontrabasu sieją niepokój, a aura wokół wyjątkowo dźwięcznie oddycha. Z kolei w piątej części najpierw muzycy świetnie na siebie reagują, niemal w estetyce call & responce, potem zaś trąbka zaczyna pobrzmiewać nieco slapstickowo, biorąc całą narrację w nawias nieoczywistości. W szóstej części muzycy stawiają na akcenty perkusjonalne, ale przekornie nie koncentrują się na rytmie i repetycji – coś tańczy na werblu, struny kontrabasu drżą, a w tle zdaje się, że słyszymy flet. Rytm podparty metronomem powraca w ostatniej części. Bastien bystrze preparuje na trąbce, a garść tajemniczych dźwięków z mechanizmów artysty po raz kolejny stawia duży znak zapytania o źródło pochodzenia dźwięku. 

 


Jean-Jacques Duerinckx & Anton Mobin  Bloem (Middle Eight Recordings, DL 2020)

Wątek belgijsko-francuski w naszej dzisiejszej zbiorówce konsumuje smakowity duet: Jean-Jacques Duerinckx na saksofonie barytonowym i sopranowym oraz Anton Mobin, który wedle skąpych opisów wielu płyt z jego muzyką uprawia coś, co on sam nazywa preparowaną kameralistyką (chambre préparée). Nieznany jest zestaw instrumentów i przedmiotów (w tym elektrycznych i elektronicznych przetworników), jakie Anton używa do generowania dźwięków - na ogół tajemniczych, nieustannie zadających pytanie o źródło swego pochodzenia i z pewnością godnych zaliczenia do kategorii fake sounds. Panowie swoją swobodną improwizację w pięciu częściach zarejestrowali w lutym ubiegłego roku w Belgii (miejscu zwanym Braine L'Alleud). Ich intrygujące dzieło trwa łącznie około 38 minut.

Bloem, to doprawdy wyjątkowa podróż po świecie tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków. Z jednej strony żywy saksofon, który w niebywale zwinnych rękach, tudzież ustach muzyka zmienia kolory niczym kameleon (sopran i baryton naprzemiennie w trakcie jednej improwizacji!), z drugiej bezmiar preparowanej kameralistyki – muzyk niemal symultanicznie jest w stanie proponować dźwięki elektrycznego basu i zwiewnych perkusjonalii (nie bez dubowej poświaty), w innym momencie klecić drobne frazy, pełne akustycznych niuansów. To improwizacja, która pozostaje w nieustannym ruchu - akcja goni tu akcję, choć większość opowieści toczy się spokojnie i nie okazuje jakichkolwiek znamion eskalowania hałasu.

Początek płyty, to suche wyziewy z tuby saksofonu umoczone w delikatnej, elektroakustycznej poświacie. Sopran JJ-a płynie szerokim strumieniem, godnym najlepszych patentów Evana Parkera. W drugiej części rzuca się na nas nerwowe post-chamber. Baryton rzeźbi bruzdy, a cuda spod rąk Antona świetnie to imitują. Preparacje z obu stron i garść post-jazzu na finał. W trzeciej części Mobin podsuwa nam syntetyczne wątki godne berlińskiego post-techno, a do pary ma sonorystykę pustej tuby. Cokolwiek szalonego muzycy by tu nie zaproponowali, wszystko do siebie pasuje i współgra brzmieniowo. W czwartej części wysoko podwieszony sopran po prostu śpiewa, a w rekontrze dostaje dźwięki gongu, perkusji i dudniącego basu. Wreszcie finał i znów wielki bukiet niespodzianek – baryton w krótkich strzałach, a zaraz potem sopran w skromnych podmuchach natrafiają na elektroakustyczne zasieki.

 


Giacomo Salis  Naghol (Grisaille, Kaseta 2021)

Czas na odrobinę onirycznej medytacji! Włoski perkusjonalista Giacomo Salis eksploruje tzw. technikami rozszerzonym teksturę dźwięków wydawanych przez bliżej nieokreślone przedmioty, pochodzące zapewne z obszaru typowego dla instrumentarium perkusjonalnego. Trzy improwizacje, być może w dużym stopniu skomponowane - niespełna 23 minuty dźwiękowych nieoczywistości.

Intrygującą brzmieniowo podróż nazwaną Naghol, która od startu do mety ma status cierpliwej, ale niełatwej w odbiorze akustycznym medytacji dźwiękowej, nie sposób skwitować typowymi grepsami recenzenckimi, opisać emocje i wskazać gatunkowe punkty odniesienia. Można natomiast zdać się na własną wyobraźnię i opisać obrazy, jakie fonia kreowana przez Salisa wywołuje u odbiorcy.

Początek nagrania przypomina małą hutę szkła. Wszystko zdaje się drżeć, rezonować ze sobą, supłać pętlę za pętlą, rysować szlak podróży, która być może nie ma w ogóle stacji końcowej. Dźwięki, które słyszymy przypominają stary, zepsuty wiatrak, który kołysze się na morskim falach. Metal trze o metal, a rozciągnięte płótno łopoce na silnym wietrze. Niemal mechaniczna repetycja, która zamiera tuż przed końcem piątej minuty. W trakcie drugiej części dźwięki zdają się być już usytuowane ewidentnie na perkusyjnym werblu. Przedmioty na nim umieszczone drżą i rezonują, ale słyszymy też pracę napiętej glazury werbla, która ciężko oddycha i jęczy pod naporem przedmiotów. W trzeciej części pojawiają się dodatkowe elementy. W dalekim tle słyszymy dość intensywny deep drumming. W wirze wciąż ugniatanych na werblu przedmiotów pojawiają się nowe wątki. Ta narracja trwa, zatem odniesienie do doświadczeń legendy free impro AMM może okazać się ciekawym tropem. Definitywnie czekamy na dalszy rozwój wypadków, na kolejne tego typu eksploracje Giacomo Salisa.

 


Ivo Perelman and Pascal Marzan  Dust of Light/ Ears Drawing Sounds (Setola di Maiale, CD 2020)

Pora na kolejne spotkanie saksofonu tenorowego Ivo Perelmana (Brazylia/ USA) z instrumentem strunowym. Po serii Strings oraz nagraniu z Arcado String Trio, powabny duet z Pascalem Marzanem (Francja), który zagra na dziesięciostrunowej, mikrotonalnej gitarze akustycznej. Muzycy spotkali się dokładnie rok temu w jednym z londyńskich studiów nagraniowych i przygotowali dwanaście swobodnych improwizacji, które trwają łącznie prawie 52 minuty. Płyta o podwójnym tytule składa się z dwóch komponentów dramaturgicznych. W pięciu utworach muzycy zapuszczają się w rozbudowane improwizacje, z których każda trwa przynajmniej siedem minut, natomiast w pozostałych proponują nam zgrabne miniatury (okolice dwóch minut, a nawet mniej), rodzaj improwizacyjnych wprawek, które choć w większości podane są jednym ciągiem, udanie uzupełniają treść długich improwizacji.

Najlepszych fragmentów tej bardzo dobrej płyty szukamy oczywiście pośród długich improwizacji. Zwróćmy uwagę przede wszystkim na trzy z nich. Pierwszy utwór na płycie doskonale wprowadza nas w klimat. Magicznie brzmiące struny gitary, wprawione w drżenie, efektownie wybrzmiewają. W wir tych dźwięków wplata się dynamicznie usposobiony tenor, który prowadzi typowy dla Perelmana dialog z instrumentem strunowym. Potrafi szybować bardzo wysoko, czasami brzmieć jak sopran, świetnie imituje strunowe frazy, a jak trzeba, dokłada do ognia i buduje z gitarą efektowną, chwilami ognistą narrację. Równie zmysłowa zdaje się być trzecia improwizacja. Tu Marzan pokazuje, jak zwinne ma palce. Struny tańczą i swawolą za jego przyczyną. Tenor znów skacze ku górze, zaczyna od pasywnej imitacji, kończy zaś na agresywnych frazach, kreując przy tym spore emocje i ciągnąc gitarę na manowce ekspresji. Wreszcie utwór numer dziesięć, prawdziwa perła w koronie. Zaczyna się niemal balladowo, smutną melodyką i dramaturgicznymi niepokojem. Gitara nabiera pogłosu, a saksofon ognia, co buduje świetną improwizację, osadzoną na pewnym dysonansie emocjonalnym. Piękny jest zwłaszcza finał, gdy obaj muzycy wchodzą w mroczne zakamarki swoich improwizacji.

Pośród miniatur warto docenić czwartą improwizację, w trakcie której gitara rozsiewa molowe frazy, ale saksofon zdaje się pozostawać w klimatach bardziej durowych. Szósta część, to ballada, która uroczo nabiera kantów i zadziorów, zaś szczególnie smakowita wydaje się, tkana z samych drobiazgów i mikro fraz, część dziewiąta. Jedenasta improwizacja stara się być wyjątkowo abstrakcyjna. Echo gitary, saksofon na poziomie trzeciego piętra i dynamika, która przychodzi niespodziewanie, stawiając oba instrumenty do pionu.

 


Eli Wallace and Beth McDonald  Solo​/​Duo (Eschatology Records, CD 2020)

Brooklyński label Eschatology odwiedzamy regularnie, i jak dotąd, nigdy się nie zawiedliśmy. Nie inaczej jest w przypadku niniejszej płyty, która zawiera rozbudowaną, solową ekspozycję pianisty Eli Wallace’a, a także jego duet z tubistką Beth McDonald (nagrane na żywo, ale w studiu, Chicago, lipiec 2019 roku; łącznie prawie 56 minut). Z intrygującą pianistyką Wallace’a spotkaliśmy po raz przy okazji doskonałej płyty kwartetu XNN. Tu, w absolutnie samotnej improwizacji, a także skromnym duecie, muzyk po raz kolejny udowadnia, iż jego dane personalne winny być zapisane w kajetach wszystkich ważnych wydawców i recenzentów muzyki improwizowanej.

Eli zaczyna swój popis minimalistycznymi preparacjami. Ślizga się palcami po strunach i sprawia, że jego instrument zaczyna śpiewać i wydawać przeciągle piski. Muzyk dodaje do tego ambarasu kilka półakordów wprost z klawiatury, w ramach stosownych zdobień i pewnego rodzaju słupów dramaturgicznych. Zaczyna budować jakby dwie narracje - jednocześnie bije powykręcany rytm z klawiatury i szoruje struny, sięgając na samo dno wielkiego instrumentu. Dobywa z piana tyle dźwięków, że istnieje podejrzenie, iż ma przynajmniej cztery ręce. Gra zresztą całym ciałem, tupie nogami, trzeszczy krzesełkiem, oddycha i parska. Po chwili spowolnienia rusza w nową podróż, bogatą w wydarzenia, dobrą dynamikę i ekspresję. Dancing percussion with dirty melodies! Jego lewa ręka gra rozkruszony ragtime z akcentami perkusyjnymi, prawa tańczy przedmiotami na gołych strunach. Prawdziwy cyrkowiec! W okolicach 20 minuty obie ręce artysty zdają się powoli osiągać konsensus w zakresie stosowanych technik gry. Flow płynie głównie dźwiękami z klawiatury, raz za razem zdobionymi mikro frazami z pudła rezonansowego. Na zakończenie seta muzyk powraca do minimalizmu i drobnych preparacji. Przeciąga struny, strzela małymi fajerwerkami, ma tysiące pomysłów na sekundę.

Spotkanie duetowe zaczyna się w mroku i ciszy. Struny fortepianu zdają się być oderwane od dźwięku, a tuba pozbawiona dopływu powietrza. Muzycy prowadzą narrację dość nieśmiało. Tuba sprawia wrażenie, jakby bała się swojej mocy, a piano nie do końca wie, na ile może sobie pozwolić w takich okolicznościach przyrody. Choć trzeba przyznać, że pianista czyni wiele, by ogromnego dęciaka zachęcić do lotu. Więcej emocji dostajemy po wybiciu kwadransa. Tuba zaczyna żyć zmysłowymi short-cuts, a piano preparować dźwięki całego, wielkiego fortepianu. Na finał artyści schodzą w okolice ciszy i głęboko oddychają po nerwowej wymianie uprzejmości, czynionej dobrze nam znaną metodą call & responce.