Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 2 lutego 2021

Tatvamasi! The Third Ear Music


Jazz-rockową formację Tatvamasi z Lublina znamy na tych łamach bardzo dobrze. Wiemy między innymi, iż od czasu do czasu lubi ona popadać w objęcia bardzo swobodnej improwizacji, zapraszając do tych niecnych praktyk muzyków, którzy zmysł otwartości na każdą frazę zdają się mieć zaszytą w muzycznym DNA. Silnie wryty w naszą pamięć jest choćby doskonały krążek Dyliżans Siedmiu, nagrany w towarzystwie Yedo Gibsona i Vasco Trilli.

Płyta The Third Ear Music, wydana pod koniec ubiegłego roku (AudioCave, CD 2020), to zbiór nagrań koncertowych z Lublina, zarejestrowanych w latach 2018-19. Każde z nich powstało ze znaczącym udziałem muzyków zagranicznych (ze Szwecji, Hiszpanii, Portugalii i Francji), a także sporą czeredą intrygujących polskich artystów.

Nim zanurzymy się w siedem improwizowanych epizodów, zarejestrowanych przy okazji czterech koncertów, poznajmy dane personalne wszystkich artystów, których usłyszeć możemy na płycie – w roli autochtonów: Grzegorz Lesiak (gitara), Tomasz Piątek (saksofon tenorowy), Łukasz Downar (gitara basowa) i Krzysztof Redas (perkusja), w roli zaś gości: Martin Küchen (saksofon altowy i sopranino, utwory 1-2), Vasco Trilla (perkusja, 1-3), Luis Vicente (trąbka, 3), Andrzej Waszczuk (saksofon barytonowy, 1-2), Tymoteusz Szpilarewicz (puzon, 1-2), Marta Grzywacz (głos, 4-6), Agu Gurczyńska (głos, 7), Anna Witkowska-Piątek (skrzypce, 7), Małgorzata Pietroń (wiolonczela, 7), Michał Ostrowski (skrzypce, 7), Piotr Damasiewicz (trąbka, 7), Jéremié Ternoy (Piano Fendera, 7), Ivann Cruz (gitara, 7) oraz Peter Orins (perkusja, 7). Płyta trwa łącznie ponad 76 minut.

 


Oktet, maj 2018 (1-2)

Opowieść rodzi się z ciszy, dętych szumów, oddechów ludzkich ciał i skwierczenia amplifikatorów. Oktet wstaje z kolan plejadą mikro fraz. Cztery dęte instrumenty (każdy inny, zatem spektrum ich możliwości zdaje się być nieograniczone) rysują po szkle i rozrzedzają gęste powietrze sali koncertowej. Perkusje i bas zaczynają żyć w pełni po czwartej minucie, po kolejnych dwóch narracja wchodzi już w fazę zasadniczą, a jej szlak żłobi równo pracująca sekcja rytmu. Dęciaki mogą już szaleć na całego, albowiem zarysowana linia rytmu i odpowiedni poziom dynamiki stają się dla nich dobrym punktem odniesienia. Swoją ekspozycję zaczyna gitara – najpierw rozmawia z basem, potem rusza już na samotną wyprawę w nieznane. Po szybkiej fazie kwartetowej, wataha dęciaków powraca i śpiewa niemal jednym głosem z perkusjami, basem i gitarą. Druga opowieść startuje na raz, w pełni kolektywnym głosem, jakby wedle zapisów zapewne nieistniejących wtedy pięciolinii. Oto kąśliwy, raptowny free-jazz-rock! Po drobnym spowolnieniu bas prowadzi narrację prostą drogą, a dęciaki zaczynają bawić się w efektowne zdobienia. Gitara bardzo swobodnie wchodzi w fazę post-ambientową, a obie perkusje starają się zadowolić potrzeby rytmiczne basu i oczekiwania pozostałych instrumentów w zakresie swobody działania. Nim opowieść dobrnie do końca, mamy jeszcze udane ekspozycje gitary i saksofonu (chyba szwedzkiego) oraz bystrą fazę eksplozji dobrych emocji, realizowaną już przez wszystkie instrumenty zgromadzone na scenie. Na finał kilka okrzyków, ale także fraz granych unisono.

 

Sekstet, kwiecień 2019 (3)

Rola mistrza ceremonii otwarcia przypada w udziale trębaczowi. W tle szeleszczą talerze perkusyjne, a gitarzysta liczy struny. Muzycy ślą sobie pozdrowienia i intrygująco na nie odpowiadają. Świetnie się stymulują, każdy daje tu asumpt koledze do wzmożonej aktywności. Po pary pętlach bas próbuje uporządkować figle improwizacji stanowczym rytmem, ale partnerzy swawolą w najlepsze i nie są do końca posłuszni. Narracja ześlizguje się w efektowne drony, po czym stopuje. Z popiołów poprzedniego wątku sekstet podnosi się na ramionach basu, który zaczyna wytyczać nowy kierunek podróży. Towarzystwo znów się ociąga, szczególnie trąbka, która stawia kolejne stemple jakości i serwuje brzmieniowe smaczki. Ostatnie pięć minut jednego z dwóch najdłuższych utworów na płycie zdaje się już spełniać rytmiczne oczekiwania basu. Maszyna pracuje równo i stwarza odpowiednią przestrzeń dla dwóch popisowych ekspozycji solowych. Najpierw ku górze ciągnie nas ognisty tenor, a potem – już w samym niebie – trąbka efektownie kończy dzieło zniszczenia. Najlepszy odcinek Muzyki Trzeciego Ucha gaśnie w ciszy.

 

Kwartet, listopad 2019 (4-6)

Kwartet bez instrumentu dętego, za to z damskim głosem, zaprasza nas na dwudziestominutową podróż po bezdrożach rocka, upstrzoną ciekawymi improwizacjami wokalistki. Opowieść zaczyna się dość spokojnie, jak na kanony tego koncertu. Muzycy dobrze na siebie reagują, przy okazji szukając mrocznych zakamarków do śpiewania i lunatykowania. Flow zwinnie się piętrzy i gęstnieje. Gitara pozwala sobie na szczyptę hałasu, a bas swawoli już na całego i pełen artystycznej furii pokazuje, iż dyktat rytmu jest dla niego jedynie pretekstem do dobrej wypowiedzi. Kolejna część jeszcze bardziej podnosi emocje i strzela z rockowych armat. Masywny bas i gitara, która znów szuka twardych strun, rozlewają się bardzo szerokim strumieniem. Głos kobiecy świetnie radzi sobie z tym męskim jarzmem i też buduje rytm, skutecznie stanowiąc o atrybutach dynamiki. Dobrze też wypada we wspólnych dyskusjach z gitarą. Opowieść płynnie przechodzi w ostatnią część, którą w jasyr bierze bas i już jej nie oddaje. Gitara brzmi tu jakby bardziej syntetycznie, ale i do niej dobrze klei się wokal. Znów dużo rocka i bystrych emocji.

 

12tet, wrzesień 2018 (7)

Finał płyty na dwanaście fajerwerków! Rozpoczyna bas, który zawczasu przygotowuje sobie bazę do dobrej roboty, wszak nad taką zgrają improwizatorów trzeba szybko zapanować. Gitary, trąbka, saksofon wchodzą do gry powoli i z rozwagą. Umiarkowane tempo sprzyja udanemu włączeniu się do gry damskiego głosu, który od pierwszej sekundy rozsiewa psychodeliczny posmak. Kwasowe odczyny zaczynają się pojawiać także w innych miejscach sceny, wszak piano Fendera także jest z nami! Raz za razem przed szereg stara się wychodzić trąbka, ale ta dwunastooktanowa meta ballada lepiej czuje się w ujęciu w pełni kolektywnym. Nie brakuje tajemniczych dźwięków (druga gitara zdaje się brzmieć dość elektronicznie, piano też ma swoje pomysły na fake sounds), które w połowie utworu doprowadzają narrację do małego spiętrzenia dynamiki i erupcji nowych emocji. Opowieść toczy się dalej, nie brakuje w niej drobnych, solowych ekspozycji, które zdają się jednak ginąć w kwasowym wymiarze całości. Jakby dla podkreślenia wagi chwili powraca kobiecy glos i otwiera proces końcowy kilkunastominutowej improwizacji. Aura robi się cokolwiek lightowa – ciepła trąbka, stonowana gitara, długo oczekiwane smyczki. Emocje gasną szybciej niż moglibyśmy się spodziewać.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz