Jazz-rockową formację Tatvamasi z Lublina znamy na tych łamach bardzo dobrze. Wiemy między innymi, iż od czasu do czasu lubi ona popadać w objęcia bardzo swobodnej improwizacji, zapraszając do tych niecnych praktyk muzyków, którzy zmysł otwartości na każdą frazę zdają się mieć zaszytą w muzycznym DNA. Silnie wryty w naszą pamięć jest choćby doskonały krążek Dyliżans Siedmiu, nagrany w towarzystwie Yedo Gibsona i Vasco Trilli.
Płyta The Third Ear
Music, wydana pod koniec ubiegłego roku (AudioCave, CD 2020), to zbiór nagrań
koncertowych z Lublina, zarejestrowanych w latach 2018-19. Każde z nich powstało
ze znaczącym udziałem muzyków zagranicznych (ze Szwecji, Hiszpanii, Portugalii
i Francji), a także sporą czeredą intrygujących polskich artystów.
Nim zanurzymy się w siedem improwizowanych epizodów, zarejestrowanych
przy okazji czterech koncertów, poznajmy dane personalne wszystkich artystów, których
usłyszeć możemy na płycie – w roli autochtonów: Grzegorz Lesiak (gitara),
Tomasz Piątek (saksofon tenorowy), Łukasz Downar (gitara basowa) i Krzysztof
Redas (perkusja), w roli zaś gości: Martin Küchen (saksofon altowy i sopranino,
utwory 1-2), Vasco Trilla (perkusja, 1-3), Luis Vicente (trąbka, 3), Andrzej
Waszczuk (saksofon barytonowy, 1-2), Tymoteusz Szpilarewicz (puzon, 1-2), Marta
Grzywacz (głos, 4-6), Agu Gurczyńska (głos, 7), Anna Witkowska-Piątek
(skrzypce, 7), Małgorzata Pietroń (wiolonczela, 7), Michał Ostrowski (skrzypce,
7), Piotr Damasiewicz (trąbka, 7), Jéremié Ternoy (Piano Fendera, 7), Ivann
Cruz (gitara, 7) oraz Peter Orins (perkusja, 7). Płyta trwa łącznie ponad 76
minut.
Oktet, maj 2018 (1-2)
Opowieść rodzi się z ciszy, dętych szumów, oddechów ludzkich
ciał i skwierczenia amplifikatorów. Oktet wstaje z kolan plejadą mikro fraz.
Cztery dęte instrumenty (każdy inny, zatem spektrum ich możliwości zdaje się
być nieograniczone) rysują po szkle i rozrzedzają gęste powietrze sali koncertowej.
Perkusje i bas zaczynają żyć w pełni po czwartej minucie, po kolejnych dwóch
narracja wchodzi już w fazę zasadniczą, a jej szlak żłobi równo pracująca
sekcja rytmu. Dęciaki mogą już szaleć
na całego, albowiem zarysowana linia rytmu i odpowiedni poziom dynamiki stają
się dla nich dobrym punktem odniesienia. Swoją ekspozycję zaczyna gitara –
najpierw rozmawia z basem, potem rusza już na samotną wyprawę w nieznane. Po szybkiej
fazie kwartetowej, wataha dęciaków
powraca i śpiewa niemal jednym głosem z perkusjami, basem i gitarą. Druga opowieść
startuje na raz, w pełni kolektywnym głosem, jakby wedle zapisów zapewne nieistniejących
wtedy pięciolinii. Oto kąśliwy, raptowny free-jazz-rock! Po drobnym
spowolnieniu bas prowadzi narrację prostą drogą, a dęciaki zaczynają bawić się w efektowne zdobienia. Gitara bardzo
swobodnie wchodzi w fazę post-ambientową, a obie perkusje starają się zadowolić
potrzeby rytmiczne basu i oczekiwania pozostałych instrumentów w zakresie
swobody działania. Nim opowieść dobrnie do końca, mamy jeszcze udane ekspozycje
gitary i saksofonu (chyba szwedzkiego) oraz bystrą fazę eksplozji dobrych
emocji, realizowaną już przez wszystkie instrumenty zgromadzone na scenie. Na
finał kilka okrzyków, ale także fraz granych unisono.
Sekstet, kwiecień
2019 (3)
Rola mistrza ceremonii otwarcia przypada w udziale
trębaczowi. W tle szeleszczą talerze perkusyjne, a gitarzysta liczy struny.
Muzycy ślą sobie pozdrowienia i intrygująco na nie odpowiadają. Świetnie się
stymulują, każdy daje tu asumpt koledze do wzmożonej aktywności. Po pary
pętlach bas próbuje uporządkować figle improwizacji stanowczym rytmem, ale
partnerzy swawolą w najlepsze i nie są do końca posłuszni. Narracja ześlizguje
się w efektowne drony, po czym stopuje. Z popiołów poprzedniego wątku sekstet
podnosi się na ramionach basu, który zaczyna wytyczać nowy kierunek podróży.
Towarzystwo znów się ociąga, szczególnie trąbka, która stawia kolejne stemple
jakości i serwuje brzmieniowe smaczki. Ostatnie pięć minut jednego z dwóch najdłuższych
utworów na płycie zdaje się już spełniać rytmiczne oczekiwania basu. Maszyna
pracuje równo i stwarza odpowiednią przestrzeń dla dwóch popisowych ekspozycji
solowych. Najpierw ku górze ciągnie nas ognisty tenor, a potem – już w samym
niebie – trąbka efektownie kończy dzieło zniszczenia. Najlepszy odcinek Muzyki Trzeciego Ucha gaśnie w ciszy.
Kwartet, listopad
2019 (4-6)
Kwartet bez instrumentu dętego, za to z damskim głosem, zaprasza
nas na dwudziestominutową podróż po bezdrożach rocka, upstrzoną ciekawymi
improwizacjami wokalistki. Opowieść zaczyna się dość spokojnie, jak na kanony
tego koncertu. Muzycy dobrze na siebie reagują, przy okazji szukając mrocznych
zakamarków do śpiewania i lunatykowania. Flow
zwinnie się piętrzy i gęstnieje. Gitara pozwala sobie na szczyptę hałasu, a bas
swawoli już na całego i pełen artystycznej furii pokazuje, iż dyktat rytmu jest
dla niego jedynie pretekstem do dobrej wypowiedzi. Kolejna część jeszcze
bardziej podnosi emocje i strzela z rockowych armat. Masywny bas i gitara,
która znów szuka twardych strun, rozlewają się bardzo szerokim strumieniem.
Głos kobiecy świetnie radzi sobie z tym męskim jarzmem i też buduje rytm, skutecznie
stanowiąc o atrybutach dynamiki. Dobrze też wypada we wspólnych dyskusjach z
gitarą. Opowieść płynnie przechodzi w ostatnią część, którą w jasyr bierze bas
i już jej nie oddaje. Gitara brzmi tu jakby bardziej syntetycznie, ale i do
niej dobrze klei się wokal. Znów dużo rocka i bystrych emocji.
12tet, wrzesień 2018
(7)
Finał płyty na dwanaście fajerwerków! Rozpoczyna bas, który
zawczasu przygotowuje sobie bazę do dobrej roboty, wszak nad taką zgrają
improwizatorów trzeba szybko zapanować. Gitary, trąbka, saksofon wchodzą do gry
powoli i z rozwagą. Umiarkowane tempo sprzyja udanemu włączeniu się do gry
damskiego głosu, który od pierwszej sekundy rozsiewa psychodeliczny posmak.
Kwasowe odczyny zaczynają się pojawiać także w innych miejscach sceny, wszak
piano Fendera także jest z nami! Raz za razem przed szereg stara się wychodzić
trąbka, ale ta dwunastooktanowa meta
ballada lepiej czuje się w ujęciu w pełni kolektywnym. Nie brakuje tajemniczych
dźwięków (druga gitara zdaje się brzmieć dość elektronicznie, piano też ma swoje
pomysły na fake sounds), które w
połowie utworu doprowadzają narrację do małego spiętrzenia dynamiki i erupcji nowych
emocji. Opowieść toczy się dalej, nie brakuje w niej drobnych, solowych ekspozycji,
które zdają się jednak ginąć w kwasowym wymiarze całości. Jakby dla
podkreślenia wagi chwili powraca kobiecy glos i otwiera proces końcowy
kilkunastominutowej improwizacji. Aura robi się cokolwiek lightowa – ciepła trąbka, stonowana gitara, długo oczekiwane
smyczki. Emocje gasną szybciej niż moglibyśmy się spodziewać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz