Marcowa zbiorówka przed nami, w całej okazałości! Osiem
świeżych płyt, choć w większości datowanych jeszcze na rok ubiegły, jak zwykle
spory tygiel gatunkowy, garść dobrych znajomych i cała zgraja muzyków
związanych ze znanym francuskim wydawcą, o których z pewnością usłyszycie po
raz pierwszy.
Zaczynamy wszakże od wybitnych postaci brytyjskiego free
improv grających open jazz w
ciekawym, norweskim towarzystwie i na tamtejszej ziemi. Potem zapraszamy na
spotkanie z pewnym niemieckim kwartetem, który intensywnie pachnie spuścizną po
Ornette Colemanie, ale zdaje się mieć także kilka innych wymiarów estetycznych.
W dalszej kolejności dwie nowości z holenderskiej stajni Evil Rabbit –
pierwsza subtelna i kameralna, druga bardziej multigatunkowa, choć w wymiarze
solowym. Zaraz potem skok do Portugalii (ale z muzykiem francuskim) i kolejna
solowa płyta, tym razem na wiolonczelę. W ramach kontynuacji wątku francuskiego
trio i kwartet złożony z niemal tych samych muzyków, dowodzących prawdziwości
maksymy, iż lepsze bywa wrogiem dobrego. Dodajmy, iż od tego momentu będziemy
grali już dużo głośniej, a na sam finał tej zbiorówki nawet hałaśliwie, dzięki
naszym dobrym znajomych z Moskwy.
Butcher/
Weston/ Storesund/ Knedal Anderson Mapless
Quiet (Motvind Records, 2020)
Koncertowe nagranie z norweskiego Bergen, z września 2018
roku, a na scenie: John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy, Veryan Weston –
fortepian, także preparowany, Oyvind Storesund – kontrabas oraz Dag Erik Knedal
Anderson - perkusja. Panowie improwizują przez niemal 50 minut, często sięgają
po post-jazzowe grepsy, ale i w roli miłośników free chamber czują się bardzo dobrze. Całość koncertu dostajemy w
jednym traku.
Suche powietrze z tuby saksofonu tenorowego, minimal piano z czarnych klawiszy,
smyczek na kontrabasie i szeleszczące perkusjonalia – otwarcie koncertu sięga po
kameralistykę, która sprzyja czynnościom inicjacyjnym muzyków, którzy nie grają
ze sobą zbyt często. Pierwszy uderza w dzwon Butcher – piszczy, skrzeczy, jakby
grał samym ustnikiem. Zaraz potem milknie i wypuszcza w bój swobodne,
post-jazzowe trio. W dalszej fazie gry będzie tak czynić często, dzięki czemu
dużo dobrego do obrazu całości wnosić będzie Weston - raz za razem umiejętnie
kreować opowieść, czy też zapuszczać się w obszar swobodnych preparacji. Cała
narracja toczy się na dużej przestrzeni, donikąd nie goni, często dzieli kwartet
na duety i tria - zdaje się, że momentów w pełni kwartetowych mamy tutaj w
wymiarze minutowym najmniej. Ta niemal stała rotacja składu dobrze wszakże
czyni dramaturgii całości.
W ramach owych zabaw w podgrupach warto odnotować kilka niezwykle
urokliwych duetów saksofonu (zarówno tenorowego, jak i sopranowego) ze
zmysłowym smyczkiem, a także open
jazzowe frazy piana, dobrze konweniujące z bystrą perkusją. Pierwszą, niedługą
salwę ekspresji w kwartecie dostajemy tuż przed upływem 20 minuty koncertu. Tu
równie udane zdaje się być szybkie wytłumienie emocji wprost w klimaty dark chamber. Kolejny peak narracji ma miejsca parę minut
później, a w roli głównej występuje sopran. Uspokojenie znów odbywa się pod dyktando
piana, z saksofonem, który woli słuchać niż wydawać dźwięki. W okolicach 37
minuty tenże saksofon zaczyna bardzo łagodnie śpiewać. Kwartetowa kołysanka sprawia
wrażenie, jakby prowadziła muzyków już do kresu koncertu. Po kolejnych czterech
minutach muzycy rzeczywiście pogrążają się w niemal zupełnej ciszy. To jednak
nie koniec – raz za razem ślą drobne, separatywne frazy, jakby zakończenie
koncertu było dla nich nad wyraz trudnym zadaniem. Milkną ostatecznie pod
koniec pięćdziesiątej minuty, skwitowani adekwatnymi oklaskami.
Dalgoo Liberté
Égalité Fraternité (Jazzwerkstatt, CD 2020)
Dalgoo, to anonsowany już wcześniej kwartet z Niemiec, w
którego składzie odnajdujemy niemal samych dobrych znajomych: Tobiasa Kleina
(saksofon altowy, klarnet basowy i kontrabasowy), Meinrada Kneera (kontrabas), Christiana
Mariena (perkusja) oraz Lothara Ohlmeiera (saksofon tenorowy i klarnet basowy).
Nagranie studyjne ze stycznia 2020 roku (Leussow) trwa prawie 70 minut i składa
się z trzynastu utworów – siedmiu kompozycji Kleina, trzech Kneera oraz trzech
kolektywnych, swobodnych improwizacji kwartetu, z których każda nosi tytuł
stanowiący część jakże efektownego tytułu całej płyty.
Liberté Égalité
Fraternité, to płyta długa, bardzo różnorodna stylistycznie, ale wyjątkowo
zmyślnie skonstruowana, składająca się w sumie z czterech wątków, które świetnie
się uzupełniają, pokazując zarówno duże możliwości kompozytorskie muzyków, jak
i nade wszystko ich doskonały warsztat improwizatorski. Zacznijmy może od
kompozycji Kleina, które prowadzone są przez saksofony. To prawdziwy ukłon w
kierunku estetyki akustycznego kwartetu Ornette'a Colemana. Śpiewne tematy, które
wpadają w ogniste, ale trzymane pod kontrolą improwizacje, często skonstruowane
wedle jazzowych schematów, ale rozśpiewane, swobodne, pięknie ogrywające temat,
zarówno melodycznie, jak i rytmiczne. W tej grupie utworów szczególnie
wartościowy jest chyba ten pierwszy – dynamiczny, skrzący się emocjami i
powykręcanymi po colemanowsku
melodiami. Druga grupa kompozycji Kleina wykorzystuje klarnety, sięga po
semickie skale, bywa tanecznie frywolna, ale także zadumana i kierująca swe
spojrzenia w kierunku kameralistyki. Tu szczególnie wartościowym wydaje się być
utwór numer dwa, pięknie rozpoczęty barokowo brzmiącym smyczkiem. Równie
smakowite są utwory jedenasty i dwunasty, gdy muzycy, co rusz czymś nas zaskakują.
Nie boją się także eksperymentować z brzmieniami post-chamber (choćby efektowne, znów barokowe solo Kneera w pierwszym
z nich). Mnóstwo intrygujących fraz klarnetu kontrabasowego pięknie rozrywa
narrację w drugim z przywołanych tu utworów.
Osobny rozdział stanowią kompozycje Kneera. Bardzo
zróżnicowane w zakresie nastroju, tempa i użytych środków wyrazu. Pierwsza z nich
(trzecia na płycie) wydaje się być nazbyt jazzowa (z użyciem saksofonów),
pchana ku górze ciepłym tembrem pizzicato.
Dwie pozostałe kompozycje kontrabasisty stawiają na klarnety. Szósty utwór na
płycie kreuje semickie gorzkie żale,
pełne smyczkowych niuansów, rezonujących talerzy i szumiących klarnetów. W dziewiątym
utworze kluczem do sukcesu zdaje się być nieregularny, bystry rytm dyktowany
przez kontrabas. Osobnym elementem składowym płyty są trzy swobodne
improwizacje, krótkie (każda trwająca około dwóch minut), pokazujące inne
oblicze muzyków. Bystre frazy, małe dźwięki, świetne reakcje, a nawet improwizacje
metodą call & responce, no i
kontrabas Kneera, który w owych miniaturach zdaje się mieć tysiące twarzy. Chętnie
poznamy Dalgoo (to już ich czwarta płyta), właśnie w konwencji swobodnej
improwizacji, ale realizowanej już na dłuższym dystansie.
Baars/
Dumitriu/ Henneman/ Sola Aforismen
= Aforisme = Aforismes (Evil Rabbit Records, CD 2020)
Kontynuujemy eksplorację muzyki wykonywanej w kwartecie. Tym
razem jednak istotnie zmieniamy klimat i zanurzamy się po uszy w celebrowanej,
chwilami demonstracyjnie powolnej, a w drugiej części płyty wręcz medytacyjnej
kameralistyce (definitywnie przeznaczonej do odbioru słuchawkowego!). Przed
nami kwartet niemal smyczkowy (jedyny dęciak
w tym gronie często wydaje dźwięki, niczym wytrawny strunowiec): Ab Baars - klarnet, shakuhachi, George Dumitriu – altówka, skrzypce, Ig Henneman –
skrzypce oraz Pau Sola Masafrets – wiolonczela. Muzycy przygotowali dla nas jedenaście
kompozycji (na ogół w formie dobrze zaplanowanych … improwizacji). Nagranie
zrealizowane w Amsterdamie, w tamtejszym konserwatorium (czerwiec 2019 roku),
trwa 51 minut z sekundami.
Na początek muzycy serwują nam kilka zagadek – czy to dźwięk
strun, czy może jednak ktoś dmucha w drobny instrument dęty? To błysk smyczka,
czy oddech klarnetu? Mały festiwal fake
sounds dobrze wprowadza nas w klimat nagrania. Dźwięki rodzą się z ciszy, pełne
są niepokoju, ale i medytacji. Duża swoboda, kilka imitacji, tudzież bystrych reakcji
na zaskakujący dźwięk. Improwizacja na zaciągniętym hamulcu ręcznym też potrafi
kąsać! Japoński dęciak dodaje całości
posmaku folkowego, łamie odwieczne zasady kameralistyki, która zdaje się popadać
w kocie lamenty. W drugiej części strings
grają skoczne pizzicato, a wyposzczony
klarnet może odrobinę porozrabiać. W trzeciej z kolei, pokaz budzących się do
życia smyczków – rwane, nerwowe frazy i garść dętych dronów. W czwartej
strunowce riffują niczym wygłodzone
gitary akustycznego post-rocka. Znów smakuje tu post-folkiem, ale coraz dłuższe
frazy zaczynają przypominać rodzące się na zgliszczach filharmonii free chamber, które nie daje się zagonić
do jakiejkolwiek zagrody gatunkowej. Piąta część dodaje do tego jeszcze emocje,
a nawet zaskakującą dynamikę.
Począwszy od szóstej opowieści kwartet zaczyna konsekwentnie
stawiać na dramaturgiczne zaniechanie. Molowe frazy wprost z ciszy i mroku
tajemniczych zakątków sceny - coś skrzypi, jakiś przedmiot uderza o inny przedmiot,
coś szura i lękliwie wzdycha. Dźwięki eksplodują urodą, bywają niebywale
zabrudzone, intrygująco zakrzywione, ale dramaturgia całości nieco siada. Jeden
z ostatnich podrygów emocji muzycy serwują nam w części ósmej – rodzaj
wzajemnych nawoływań na dużej przestrzeni strunowca
i dęciaka, kilka zwinnych akcji,
tudzież dobrych pytań i zmyślnych ripost. Trzy finałowe utwory, to jakby
konsekwentne wygaszanie płomienia narracji. Klarnet leniwie podśpiewuje, obok pojedyncze
szarpnięcia za struny, kilka smyczkowych półgłosów, matowych fraz z tracących
życie instrumentów. Opowieść zdaje się cierpieć z każdą mijającą sekundą, rwie
się na strzępy i rzęzi niemrawym oddechem. Królestwo death chamber
zostaje ustanowione na wieki.
Andreas
Willers Haerae (Evil Rabbit
Records, CD 2020)
Zostawiamy już kwartety i przechodzimy do podrozdziału
improwizacji solowych (tu także zwanych kompozycjami). Aż dziwne, iż z niemieckim
gitarzystą Andreasem Willersem, dalece nienajmłodszego już pokolenia, spotykamy
się na tych łamach po raz pierwszy. Gra tu on na dwóch jeszcze od niego
starszych gitarach akustycznych. Płyta składa się z ośmiu części, trwa prawie
49 minut, a nagrana została w kwietniu ubiegłego roku, zapewne w samotnych
okolicznościach pandemicznych.
Już na wstępnie odnotujmy, iż pierwsze dwie improwizacje na płycie
są doprawdy doskonale! Muzyk pląsa po strunach niczym prestidigitator, sztukmistrz
wyposażony w setki palców, tańczy na nich, rwie je strzępy i raz za razem odnajduje
molekuły dźwięków. Struny gitary drżą, trzeszczą, rezonują, a muzyk bawi się
nimi jak dziecięcymi perkusjonaliami. Narracja potrafi tu przypominać pijanego Django
Reinhardta, by za moment przywołać w głowie skojarzenia z Derekiem Baileyem,
który wypił zbyt dużo kwasu z samego rana. Muzyk dewastuje gitarę, preparuje dźwięki,
by za moment płynąć post-bluesowym tembrem i czekać na oklaski. Brzmienie instrumentu
jest chwilami szorstkie, innym razem melodyjne, a muzyk zdaje się zmieniać
gatunkowe konotacje jeszcze szybciej niż wydawać dźwięki. Druga improwizacja zwalnia
i zaczyna wykorzystywać akustykę pudła rezonansowego gitary – wszystko zdaje
się tu trzeszczeć, pulsować, oddychać swoim życiem, piszczeć i niemal śpiewać. I
znów, w tym tyglu pokręconej dramaturgii, muzyk odnajduje źdźbła dźwięku, a na
sam koniec brzmi frazami niemal post-jazzowymi.
Kolejne utwory nieco spuszczają z tonu, zwłaszcza te najdłuższe.
Muzyk cedzi frazy, szuka bardziej oczywistych, nawet klasycznych grepsów gitarowych.
Można odnieść wrażenie, że na jednej płycie chciałby zawrzeć wszystkie swoje
inspiracje, a także pokazać kunszt (niepodlegający dyskusji!) w dowolnie zadanej
estetyce. Niemniej, na płycie nie brakuje kolejnych perełek. W czwartej części Willers
bawi się w minimalistyczne gierki na pograniczu ciszy. Śle kilka fake sounds, czym skutecznie utrzymuje
uwagę słuchacza. Potrafi rysować zadziorne frazy znów godne Baileya, by po
chwili brzmieć jak mandolinista. W piątej części mruczy i ciekawie preparuje
dźwięki, w szóstej jego instrument rezonuje każdym swoim elementem, a w siódmej
skrzy się post-barokowymi ornamentami. Na samo zakończenie Andreas produkuje kilka
post-bluesowych fraz i ewidentnie puszcza do nas oko. Intrygująca płyta,
skrócona o kilka czy kilkanaście minut rzuciłaby nas na kolana bez cienia wątpliwości.
Valentin
Ceccaldi Ossos (Cipsela, CD 2020)
Jeśli przy omawianiu poprzedniej płyty recenzent był łaskaw
skonstatować, iż pierwsze dwa utwory na krążku są doprawdy doskonałe, to w
przypadku solowej płyty wiolonczelisty Valentina Ceccaldiego może już śmiało
ogłosić, iż taka opinia dotyczy całego nagrania! Zauważmy, nagrania znacznie
krótszego (a jednak!), trwającego 34 minuty z sekundami, a składającego się z
trzech dość precyzyjnie zaplanowanych improwizacji (dwóch piętnastominutowych i
krótkie encore). Dodajmy, iż muzyka
powstała w portugalskiej Coimbrze, w maju 2017 roku.
Dźwięki otwarcia wydają się być skutkiem rezonowania każdej części
instrumentu Valentina – drżą struny, trzeszczy pudło rezonansowe, coś piszczy i
igra z ciszą. Efekt całości wzmaga duża przestrzeń i niewidzialne podmuchy powietrza.
Oto post-barok w ciemnej pieczarze - smyczek, który szuka kantów i ostrych
krawędzi, raz staje się perkusyjną pałeczką, innym razem generuje drony dark chamber, które balansują od czerstwego,
bezdźwięcznego mroku po granice hałasu. Dobrze zaplanowana improwizacja, co
rusz podsuwa nam nowe wątki, godne nie tylko niewieścich westchnień zachwytu.
Najpierw mała gra w półdźwięki i nasłuchiwanie pogłosu, potem garść brudnych
fraz, które zdają się na siebie nakładać. Muzyk pozwala wybrzmiewać dźwiękom aż
po granicę ciszy, ale nie kończy nagrania. Sieje niepokój, zadaje pytania, ale
nie oczekuje odpowiedzi. Jego smyczek pnie się ku niebu, by po chwili spadać z
hukiem na ziemię.
Druga improwizacja pozostawia ciszę w roli biernego obserwatora.
Zgrzyty na gryfie, bystre riffy i
nerwowe podrygi rozgrzanych do czerwoności strun, które krzyczą z rozpaczy. Free chamber na kwasie, w tej samej sekundzie ostre i łagodne, ze smarowaniem i po
suchości. Oto smyczek, który wierci dziurę w głowie, potem śpiewa jak
skowronek, by w końcu bić jak dzwon z opuszczonego kościoła. Gdy emocje delikatnie
opadają, narracja wchodzi w fazę wielominutowej repetycji, kreowanej dość
delikatnym pizzicato. Rodzaj
medytacji, która raz za razem przerywana jest incydentami na gryfie
wiolonczeli. Finał tej części zdaje się być kreślony pawim piórem, niemal unosi
się w powietrzu. Zaraz potem niespełna czterominutowe encore – smyczek piszczy i szoruje struny, cedzi śpiewne frazy
przez szczerbate uzębienie, pracuje niczym uszkodzona piszczałka. Opowieść nabiera
pewnej meta taneczności, szuka okazji
do eskalacji, ale próżny to trud – niedługo potem niechętnie przygasa.
More
Soma Hondendodendans (Circum-Disk,
CD 2021)
Zdecydowanie zmieniamy klimat, porzucamy kameralistyczne
dywagacje, stawiamy na dynamikę i ekspresję, na rytm i gorące emocje! W tym
niecnym czynie pomogą nam muzycy nagrywający dla francuskiego labelu
Circum-Disk. Na początek trio w składzie: Mathieu Millet (amplifikowany
kontrabas, który brzmi jak … gitara basowa), Frederic L’Homme – perkusja i JB
Rubin – saksofon altowy i barytonowy. Płyta nagrana w Lille, latem 2019 roku,
składa się z czterech utworów (śmiało możemy je nazwać kompozycjami lub mocno
ustrukturyzowanymi improwizacjami) i trwa 41 minut z sekundami.
Płyta o długim tytule, będącym zbitkiem trzech słów, to doprawdy
urocza, bezpretensjonalna, żywa zabawa z rytmem, para-rockową repetycją i
prawdziwie improwizowanymi emocjami. Muzycy proponują nam podróż po zakamarkach
jazz-rocka, od pierwszej chwili przywołują też w pamięci estetykę m-base, wykreowaną ponad trzy dekady
temu przez amerykańskiego saksofonistę Steve’a Colemana. Rytm stanowi tu epicentrum
każdego zdarzenia muzycznego, wokół którego wszystkie instrumenty tańczą jak
ćmy wokół latarni. Ogrywają jego strukturę, improwizują wedle ścieżek, jakie wskazuje.
Saksofon altowy w nieparzystych częściach, a barytonowy w parzystych, kreślą
pętle i zygzaki, snują smugi efektownych dźwięków, które niesione są przez bas
i pozostającą w nieustannym ruchu perkusję, raz wysokim wzgórzem, innym razem
tajemniczą doliną. Tej dynamicznej,
nawet w spokojniejszych momentach, opowieści towarzyszy pewna ulotna
melodyjność. Co ciekawe, nie kreuje jej saksofon, ale raczej bas.
Każda opowieść na płycie ma w sobie zaszyty nerw rytmu.
Muzycy w procesie improwizacji kreują czasami całkiem separatywne strumienie
dźwięków, ale nawet przez moment nie zapominają o kierunku podróży. Dzieje się
tak nawet wtedy, gdy basista sięga po smyczek (choćby pod koniec drugiego
utworu). W tym tyglu emocji najłagodniejszy zdaje się być początek trzeciej
części, gdy wyraźną linię melodyczną rysuje spokojny bas. Saksofon i perkusja
zaczynają tańczyć wedle tych wskazówek, a całe trio nabiera dynamiki w naprawdę
imponujący sposób. Początek ostatniej części pachnie cool-jazzem, słychać perkusyjne szczoteczki i repetytywny śpiew
barytonu. Muzycy rysują kolejną, zwinną pętlę i pozostają w niej aż do końca
płyty, nie przestając stylowo improwizować.
Unk Now (Circum-Disk, CD 2021)
Millet i Rubin pozostają z nami, a do kwartetu doproszeni zostają:
Charles Duyrtschaever na perkusji oraz Christophe Maerten na gitarze
elektrycznej. Tym razem muzycy bazować będą zdecydowanie na materiale
skomponowanym (autorstwa Milleta). Siedem utworów z tytułami trwa blisko
godzinę zegarową.
Muzyka kwartetu bezwzględnie posiada wiele atrybutów, jakie
przypisaliśmy kilka chwil temu triu. Znów bazą dla wszelkich poczynań muzyków
zdaje się być rytm, dynamiczna, rockowa repetycja i stylowe improwizacje.
Jednak w rekontrze należy zauważyć, iż ubogacona wersja More Soma zdaje się mieć
nieco stępiony pazur kreatywności i niższą skłonność do improwizacji. Muzyka
bywa tu zaaranżowana po najdrobniejsze szczegóły, a gitara nade wszystko myśli
o rockowej ekspresji i efektownych ekspozycjach, godnych nawet dużych scen
festiwalowych. Oczywiście znów należy podkreślić, iż tej muzyki słucha się
naprawdę bardzo dobrze, można pośpiewywać, potupać nogą, wybijać dobrze skonstruowany
rytm każdą częścią ciała. Na pewno propozycja Unk nadaje się na długą podróżą
samochodem, ale do jej odsłuchu być może wystarczy nam dostęp do jakiegoś
znanego serwisu streamingowego, a nie koniecznie ładnie wydany dysk kompaktowy.
Kompozycja otwarcia podkreśla cechy, jakimi obdarzyliśmy tę
muzykę w poprzednim akapicie. W drugim utworze ciekawie pulsuje gitara, pracująca
na dużej dynamice, efektownie sięgająca po zdobycze m-base, a gdy narracja zwalnia, dobrze wpisująca się w kanon
jazz-rocka godny nowojorskiego downtown
music sprzed 25 lat (pamiętacie choćby Lost Tribe?). Począwszy od czwartej
części muzycy jeszcze mocniej akcentują swoje rockowe powinowactwa. Bystrze
pracuje kontrabas, który oczywiście brzmi jak gitara basowa, a perkusja ocieka
potem i jest świetnym cerberem ładu w zakresie dynamiki. Kilkukrotnie tu, i w
kolejnych częściach, udanie zazębiają się symultaniczne, solowe ekspozycje
saksofonu i gitary. Ta ostatnia, co pewien czas sięga po grepsy rockowej
psychodelii, a na sam finał kleci nam spokojną balladę.
Brom Dance with an Idiot (Trost Records,
LP 2020)
Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki zawitamy do Moskwy. Nasz
ulubiony kwartet tej części świata zagra dla nas osiem punk-jazzowych petard,
tu w składzie bazowym, a zatem: Dmitry Lapshin – gitara basowa, Anton Ponomarev
– saksofon altowy, Felix Mikensky – elektronika oraz Yaroslav Kurilo – perkusja.
Dwie strony winyla trwają łącznie trochę ponad trzy kwadranse.
Czyż nie jest tak, że najbardziej lubimy te piosenki, które
dobrze znamy? Brom na swojej dziewiątej płycie niczym nas nie zaskakuje, ale
jednocześnie sprawia, iż każda sekunda spędzona z ich muzyką jest czasem
definitywnie dobrze wykorzystanym. Niesamowita mieszanka punkowej dynamiki, noise’ rockowych, basowych przełomów,
post-jazzowych improwizacji, a tu także, dobrze wkomponowanej w ten tygiel
dzikich emocji elektroniki, która brzmi równie analogowo, jak i współcześnie,
niemal turntable’owo!
Płytę otwiera silnie sfuzzowany
bas, który już na wejściu buduje małą ścianę dźwięku. Po pewnym czasie z tej
chmury wydobywa się wrzask saksofonu i beat
perkusji, które w kilka chwila są w stanie równie efektownie hałasować.
Druga część zdaje się być budowana nad wyraz delikatnie, jak na kanony Bromu - melodia
rysowana szczupłym brzmieniem basu. Tuż potem wybrany zostaje kierunek – połamany
rock w tempie marsza z bystrymi, syntetycznymi improwizacjami. Trzeci odcinek,
to niemal klasyk – speedpunkowa
sekcja śmierci, drony elektroniki i post-jazzowy skowyt altu. Z kolei część czwarta,
to nieco inne rozdanie. Utwór toczy się pod dyktando elektroniki, która
pokazuje wszystkie swoje oblicza. Bas jak zwykle kreśli zygzaki, a finał
opowieści wlecze się wyjątkowo powoli z posmakiem zdrowej psychodelii. Piąty
numer, najdłuższy, to jakby przegląd estetycznych zainteresowań kwartetu.
Muzycy toną w ciągłej zmianie - jak hieny krążą nad zgliszczami muzycznych
gatunków, które stawiają na emocje i nie zdejmują bez potrzeby nogi z gazu.
Biorą z tego, co im się podoba i techniką upside
down podają jako swoje specjały. Tempo karabinu maszynowego powraca w
części szóstej, w a siódmej Brom efektownie funkuje!
Bas tańczy i swawoli, obok funkowe riffy generuje … gitara (?), a reszta załogi
tylko dorzuca do ognia, wijąc się serpentynami z dołu do góry i z powrotem.
Wreszcie finał – szybka palcówki na basie i spowolnione oddechy saksofonu i
perkusji. Kilka powtórzeń, dwie sekundy zawahania i ostateczny skok w przepaść!
Highway to the end and noise for ever!