wtorek, 30 marca 2021

João Almeida in two veeery fresh duos!


Promowanie nowych artystów swobodnej improwizacji Trybuna Muzyki Spontanicznej ma zapisane w swoim DNA! Czyni to konsekwentnie i z nieukrywaną radością od swego zarania, zatem już szósty rok!

Nie powinien zatem dziwić nikogo fakt, iż pewien 23-letni trębacz z Lizbony jest już dobrze znany na tych łamach, a jego cztery dotychczasowe wydawnictwa zostały tu skrzętnie omówione.

Powodów zainteresowania João Almeidą może być wiele, ale jedno nie ulega wątpliwości – scena europejska nie zna chyba drugiego tak zaawansowanego artystycznie muzyka w tak młodym wieku. Myślimy w tym miejscu zarówno o warsztacie instrumentalisty, jak i kreatywności improwizatora. Jeśli natura dopisze, ile jeszcze muzyki będzie w stanie stworzyć ów trębacz? Od choćby Trevora Wattsa – wciąż aktywnego giganta gatunku - jest młodszy o skromne 58 lat!

Ale do rzeczy, drogi recenzencie! Nasza radość z dzisiejszego spotkania zdaje się być podwójna, albowiem na swoich dwóch najnowszych płytach Almeida zaprosił do wspólnego improwizowania dwóch innych młodych muzyków z Portugalii. Co więcej, jak sam twierdzi, dla jego partnerów dźwięki zawarte na niżej omówionych krążkach, to pierwsze spotkania ze swobodną improwizacją. A ponieważ efekty dźwiękowe ich pracy bardzo nam się w redakcji podobają, rzec możemy jedynie – oby tak dalej!

 


Ground Unit

João Almeida – trąbka oraz Tiago Paiva – gitara i elektronika, nagranie z BBK Studios, listopad 2020 roku, dwie improwizacje, łącznie 40 i pół minuty.

Młodzi Portugalczycy zabierają nas w podróż po ambientowym niebie, które raz za razem haczy też o mrok piekła. Opowieść rozpoczyna łagodna gitara zatopiona w pogłosie, który zdaje się mieć, co najmniej dwa wymiary. Wokół tli się wiotka elektronika, a z odleglej planety zaczyna docierać dźwięk trąbki. Oto wielowątkowy, elektroakustyczny ambient, który będzie nam dostarczał niespodzianek przez prawie 24 minuty. Trochę w nim mroku, trochę niepokoju, czarnych plam, ale kierunek podróży wydaje się definitywnie wznoszący. Opowieść wraz ze swym gęstnieniem, sytuacją, w której elementy składowe ambientu zaczynają się do siebie zbliżać, nabiera jakby dubowej powłoki – niektóre frazy pulsują, inne repetują, jeszcze inne giną w bezmiarze pogłosu. Muzycy, zwłaszcza gitarzysta, korzystają z przetworników, które budują nowe pola dźwiękowe, wprowadzają też odrobinę usterek. Słyszymy, iż w użyciu jest także urządzenie, które multiplikuje frazy grane przez obu muzyków. Trąbka lubi tu wpadać w pętle, a gitara budować bardziej zwarte płaszczyzny dźwiękowe. Czujemy oddech artystów i swąd spalenizny. Pod koniec seta Portugalczycy skłaniają się ku czystszym frazom, a nawet decydują się na bardziej oczywiste dźwięki trąbki i gitary, które skutecznie wyłaniają się z chmury coraz rzadszego ambientu. Pulsacje, podskoki i kołysanki.

Druga opowieść gubi ambientową powłokę. Zaczyna ją trąbka, która preparuje dźwięk na pogłosie, ale usytuowanym jakby bliżej instrumentu. Podobnie zachowuje się gitara, która zdaje się mieć jeszcze mniej echa za uszami. Muzycy prowadzą dialog na flankach, a cisza wokół nich oddycha nad wyraz spokojnie. Z czasem w narracji zaczynają się pojawiać drobne zadziory, coś pulsuje prądem elektrycznym, skrzeczy i złorzeczy. Dźwięk trąbki multiplikuje się, frazy gitary stawiają na abstrakcyjne tropy. Znów pojawia się dubowa poświata gitary, nie brakuje też zmysłowych loopów blaszaka. Muzycy mnożą wątki, nakładają na siebie kolejne warstwy dźwięków, a całość ich wypowiedzi nabiera nieco syntetycznego wymiaru. Gitarowe przetworniki pracują w pocie czoła, trąbka oddycha ciągłymi powtórzeniami. Pod koniec seta gitara nieśmiało proponuje nowy wątek, sama wpada w pętlę, dokładnie to samo czyni trąbka. Dźwięki obu instrumentów zaczynają zagłębiać się w pogłos, a potem odnajdują ciszę, którą szczególnie pięknie komentuje gitara.

 


Miniatures

João Almeida – trąbka, obiekty oraz Pedro Massarrão – wiolonczela, nagrane w miejscu zwanym Av. Júlio Dinis, Campo pequeno, styczeń 2021, czternaście improwizacji, łącznie około 33 minuty.

Tym razem Almeida i jego partner zapraszają nas na improwizowane miniatury, na ogół trwające około dwóch minut (najdłuższa trwa cztery minuty, najkrótsza, to ledwie trzynaście sekund!). Same perełki akustyki, tkane z drobiazgów, zmysłowych, czasami urywanych fraz, świetnie skomunikowanych, wynikających jedne z drugich. Całe plejady smakowitych dźwięków, z rzadka zdobionych pogłosem szeleszczących obiektów. Odnotujmy zatem każde z wydarzeń na płycie.

Najpierw dostajemy pisk smyczka i trąbki z zablokowanym odpływem powietrza, potem trochę baroku w opozycji do burczącego drona - same westchnienia i gorzkie żale. Chwilę później suche, matowe cello gada z preparowanymi dźwiękami blaszaka - pogrzebowe frazy, ale i zmysłowe imitacje. W czwartej części smyczek skacze po gryfie, a mała trąbka kwili jak ptaszek. Po chwili oba instrumenty zdecydowanie stroją już barokowo - piękne, molekularne ślizgi i pomruki. Nastrój wyzwolonej kameralistyki zdaje się nie opuszczać muzyków, bo w kolejnej części ślą nam jęki i westchnienia, pełne egzaltowanych emocji. Cello schodzi nisko na nogach, trąbka skacze ku niebu. Tuż potem garść zadziornych fraz, preparacje, ale i śpiewne wątki. Siódma miniatura stawia wyłącznie na preparowane dźwięki. Trochę przeciągania liny, same drobiazgi, urocze szczegóły.

Ósma improwizacja, to rozmowy z ciszą, dziewiąta znów proponuje bardziej agresywne frazy, ale rozśpiewana trąbka niespodziewanie przenosi muzyków w ciepłe klimaty post-barokowe. Zaraz potem mały okrzyk niemal free-jazzowych emocji. Salwy ekspresji transportują muzyków od razu do kolejnej części. Na gryfie wiolonczeli pojawia się dużo brudu, dźwięki lepią się do siebie. Trąbka wpada w dziki taniec, by ostateczne ukojenie znaleźć w semickiej melodyce śmierci. Dwunasta część, to odrobina pizzicato i powrót tanecznych podrygów trąbki. Przedostania część trwa tyle, ile wynosi numer traku. Tu, w jakże krótki taniec wpada smyczek. Wreszcie finał, kolejny powrót do preparacji – szumy, szmery, całuśna, meta perkusyjna trąbka. Brawo!

 

Obie płyty dostępne są w plikach na stronie bandcampowej artysty (pod szyldem JARERECORDS), są tam także dostępne w bardzo limitowanej wersji CD-r. Zapraszamy do zakupów, szczególnie 2 kwietnia, w trakcie kolejnego wolnego piątku na bandcampie (Uwaga! Wszystkie wpływy ze sprzedaży muzyki płyną wówczas bezpośrednio do artystów).



piątek, 26 marca 2021

Benedict Taylor & Dirk Serries! Three Live Offerings 2019!


Zapraszamy na blisko 100-minutowy spektakl bezczelnie swobodnej improwizacji w definitywnie mistrzowskim wykonaniu! Angielski altowiolinista Benedict Taylor i belgijski gitarzysta (tu w wersji akustycznej) Dirk Serries nie wymagają jakichkolwiek introdukcji na tych łamach, zatem bez zbędnej zwłoki przystąpmy do prezentacji aż trzech koncertów obu muzyków, jakie miały miejsca latem 2019 roku w Holandii i Belgii. Muzykę  - wyłącznie w wersji digitalnej - dostarcza angielski Confront Recordings (album miał swoją premierę pod koniec lutego br.).

Bystrych obserwatorów ulotnej rzeczywistości free improv zapraszamy także do uruchomienia pokładów pamięci i przypomnienia sobie, jak ta dwójka muzyków improwizowała w poznańskim Dragonie, cztery miesiące później, w ramach trzeciej edycji pewnego Spontanicznego Festiwalu. Aż chciałoby się polski koncert dolepić do tych trzech z Beneluxu!

 


Koffie & Ambacht (Rotterdam), 6 czerwca 2019 (36:59)

Muzycy, choć znają się doskonałe i zagrali razem tryliony dźwięków, koncert rozpoczynają w formule małych fraz rozpoznawczych, minimalistycznych pętli, które szukają wspólnych ścieżek dla dalszej podróży. Chętnie na tym etapie koncertu stosują pauzy i swoiste zawieszenia narracji. Kilka akcentów prepare ze strony altówki, podczas gdy flow gitary zdaje się być bardziej rozhuśtany. Na pierwsze, drobne salwy ekspresji muzycy pozwalają sobie już po kilku minutach. Opowieść budują z drobiazgów, nieustannie szukają dramaturgicznych punktów zaczepienia, a wszystko czynią - co oczywiste! - z dużą swobodą i pewnością każdej frazy, pozostając w świetnej komunikacji. Ot, stylowe free chamber, ale z ostrymi pazurami!

Wybicie piątej minuty oznajmia pierwszy narracyjny stopping. Garść zmysłowych short-cuts, szorowanie strun i szukanie nowych dźwięków. W tej grze na małe pola oba instrumenty są w stanie zamieniać się brzmieniem. Przez chwilę altówka brzmi jak gitara, a gitara jak altówka. Po niedługim czasie viola zaczyna rzęzić, jakby dostała prądu pomiędzy struny, ale miast eskalacji muzycy decydują się na przepiękną fazę zabawy w brzmieniowe niuanse, czynionej zdecydowanie na zaciągniętym ręcznym. Ledwie muskają struny, boją się głośniej oddychać. Kolejny stopping to końcówka dwunastej minuty. Obaj muzycy kreują smyczkowe slow motion. Dręczone struny jęczą, jak kojoty w niewoli. Powrót do dynamiki następuje po upływie kolejnych pięciu minut, a towarzyszą mu meta okrzyki, a potem nawet mała galopada.

Ostatni silence breakdown następuje w dwudziestej szóstej minucie. Mikrofrazy, ledwie głaskane struny czystej gitary i preparowanej altówki. Tu dynamika budowana jest poprzez sekwencje minimalistycznych kantów i zadziorów, a także efektowne siłowanie się z naciągami strun. Szczyt ekspresji zdaje się tym razem mieć nieco tanecznych walorów, zwłaszcza ze strony violi. Muzycy na finał gotują nam gęstwinę cudów, efektownych zgrzytów i zaskakujących półmelodii. Nim wybrzmi ostatni dźwięk altówka przypuści jeszcze para perkusjonalny atak, który gitara nie zdąży już w pełni odeprzeć. Salwy emocji, pełne śpiewnych fraz, wieńczą koncert.

 

De Werkplaats (Amersfoort), 7 czerwca 2019 (20:10)

Niewykluczone, iż na tym koncercie pojawiamy się lekko spóźnieni. Muzycy sprawiają bowiem wrażenie, jakby byli już trochę rozgrzani. Altówka śpiewa i efektownie zawodzi, gitara brnie do przodu i stawia zasieki. Już po czterech minutach mamy pierwszy przystanek względnej ciszy. Dźwięki na palcach schodzą do krypty, kleją się w małe plejady molekularnych fraz. Artyści wracają do życia szarpiąc za struny, budząc demony, ale i swoje siły witalne. Bardzo widowiskowa faza koncertu, głównie spowodowana tym, iż smyczek altówki szuka posuwistych, bardziej dźwięcznych fraz, szczególnie w momencie, gdy dynamika nagrania rośnie. Po niedługim czasie muzycy duszą jednak na hamulec, padają sobie w ramiona i rozdają wzajemnie ogniste całusy. Szukają drobnych preparacji, trą smyczkami o struny, szmerają i szumią. Dzięki użyciu smyczka gitara zdolna jest budować intrygujący ambient. Cuda zdają się tu gonić cuda! Przez moment mamy problem ze zdiagnozowaniem źródła niektórych dźwięków, co jeszcze wzmaga efekt całości. Tymczasem smyczek altówki idzie ostro do góry, co też jest pewnym zaskoczeniem. W połowie piętnastej minuty duży stopping – muzycy serwują nam nowe dźwięki, znów chcą nas czymś zaintrygować. Po niedługim czasie altówka zaczyna skrzeczeć, a gitara popadać w drobną kipiel, czas zatem obwieścić kolejny szczyt narracyjny! Na zakończenie krótkiej bytności na koncercie dostajemy jeszcze w nagrodę kilka podskoków smyczka na gryfie altówki, kontrapunktowanych spokojnymi, repetytywnymi frazami gitary.

 

Guy Peters’ Living Room Concert Series (Geraardsbergen), 9 czerwca 2019 (42:27)

W salonie znanego, belgijskiego recenzenta lądujemy z pewnością przed pierwszą sekundą nagrania. Znów wita nas śpiewna, rozochocona altówka i gitara, stanowiąca jakby jej przeciwieństwo – stawiająca na precyzję i maksymalne skupienie! Emocje wszakże z obu stron gwarantowane mamy niemal od startu. Muzycy bystrze pną się ku górze, ślizgają po strunach i co rusz wybuchają efektownymi fajerwerkami. Bywają też incydentalnie agresywni i zaczepni. Viola rozciąga struny i wyje relaksacyjnie, gitara plecie wariacje na temat post-rockowych riffów, pozbawionych prądu. Pierwsze spowolnienie ma miejsce w połowie ósmej minuty. Gra w szczegóły nie trwa jednak zbyt długo, bo garść kolejnych wiwatów znamionuje obranie kierunku na kolejny szczyt. Altowiolinista tym razem buduje opowieść w trybie pizzicato, gitarzysta ciągnie za struny, jakby były z gumy. Tuż po spowolnieniu muzycy brudzą brzmienie i zaczynają brnąć w mulisty post-barok, w czym szczególnie pomocny okazuje się smyczek pozostający w rękach gitarzysty. Pierwszy piękny moment tego koncertu gaśnie w ciszy, tuż przed upływem pierwszego kwadransa.

Preparacje czynione na wdechu, szukanie meta spokoju i zabawa w pytania i odpowiedzi, to kolejna faza tego niebywałego koncertu. Artyści z tych igraszek dźwiękowych lepią nerwowy flow, w którym posadawiają same kanty i zadziory. Emocje rosną strzeliście - epicki potok riffów, lot wnoszących się, skrzydlatych ptaszysk. Stopping następuje tym razem wyjątkowo niespodziewanie i od razu przenosi nas do plejady wyjątkowo urokliwych dźwięków i fraz. Struny rezonują w ciszy i zagłębiają się w mrok, do krypty tajemnic, wprost w objęcia mikrofalowego ambientu. W tych okolicznościach muzycy lepią dwa drony – ten altówki zdaje się być wyjątkowo szorstki, ten gitarowy rezonujący, ale jakby bardziej zaczepny.

Wyjście z wielkiej smugi cienia wydaje się być jeszcze bardziej efektowne! Altówka zaczyna skakać i swawolić, szukać melodii i zaczepki, ale gitara nic sobie z tego nie robi – znów precyzja myślenia i skrupulatnie stawiane zasieki, przez które nie prześlizgnie się żaden nieporządny dźwięk. Emocje rosną, a ogień szczególnie efektownie tli się na gryfie altówki. Chwila wytłumienia i znów skok w tango! Śpiewy, krzyki, cudowny chaos sytuacyjny. Na samo już zakończenie najlepszej z trzech Koncertowych Ofert dostajemy jeszcze – odrobinę siłownia się na struny, kto ma bardziej podatną na rozciąganie, małe akcenty percussion i gitarowe szufle półakordów. Emocje gasną dopiero z nastaniem absolutnej ciszy. Brawo!

 


wtorek, 23 marca 2021

Discordian Community Ensemble in the audio reading of Crowley’s The Book Of Lies! And not only…


Bądź silny, o człecze! pożądaj, raduj się wszelkimi rzeczami zmysłu i zachwytu i nie obawiaj się, iż jakiś Bóg za to cię odrzuci. *)

 

Odrobina okultyzmu i mistycyzmu z pewnością nam dziś nie zaszkodzi, a być może okaże się także definitywnie skuteczną szczepionką na wieczną zarazę, która drąży nasze ciała od ponad roku. Być może da też nadzieję naszym umysłom na przetrwanie kolejnych edycji niekończącego się lockdownu.

El Pricto, wenezuelski erudyta, a nade wszystko kompozytor, dyrygent i saksofonista zdaje się być osobą najbardziej kompetentną do tego, by interesująco zainfekować nas choćby odrobiną okultyzmu. Na najnowszej płycie Discordian Community Ensemble proponuje nam bowiem muzyczny odczyt trzech poematów z dzieła Aleistera Crowleya Księga Kłamstw. Teksty śpiewać będzie doskonała sopranista z Barcelony, Ilona Schneider, a za oprawę muzyczną odpowiadać będzie kompozytor i dyrygent El Pricto oraz dziewięciu innych instrumentalistów.

W ramach uzupełnienia tej intrygującej lektury, Pricto proponuje nam jeszcze kompozycję Tzim-Tzum, tym razem nie kotwiczy jednak tego pomysłu w dziejach literatury, ani tym bardziej okultyzmu. Tu zagra dla nas znów dziewięcioosobowy skład, a utwór pozbawiony będzie warstwy werbalnej.

 


Three Poems By Aleister Crowley

Barcelona Improfest, Luty, 2017 - Ilona Schneider (sopran), Agustí Martínez (saksofon altowy), Naná Rovira (klarnet basowy, kanał prawy), Eduard Altaba (kontrabas, kanał prawy), Diego Caicedo (gitara elektryczna), Vasco Trilla (perkusja), Cárlos Ródenas (kontrabas, kanał lewy), Luiz Rocha (klarnet basowy, kanał lewy), Xesc Llompart (skrzypce), Pope (trąbka) oraz El Pricto (kompozycja, dyrygentura). Trzy części z tytułami, łącznie niespełna 30 minut.

Ceremoniał otwarcia spoczywa w rękach Vasco Trilli. Muzyk buduje powłokę perkusjonalnego ambientu, w którą powoli wgryzają się strunowe dźwięki, zarówno akustyczne, jak i elektryczne. Po dość krótkiej introdukcji masywny drumming, salwy instrumentów dętych i post-operowy show Ilony Schneider wprowadzają nas do głównego nurtu kompozycji. Opowieść od razu stawia na gęstość, pewnego rodzaju powabność, ale i niemal filharmoniczny rozmach. Elementy precyzyjnie zaaranżowane przez Pricto komentowane są intensywnymi spiętrzeniami czynionymi na wdechu i rozimprowizowanymi wydechami. Jak zawsze w przypadku dzieła Wenezuelczyka, zmiana goni tu zmianę, a całość ma pewną charakterystyczną powtarzalność. Peaki emocji zdaje się kreować przede wszystkim dynamiczna perkusja, którą perfekcyjnie kontrapunktuje kobiecy sopran, zdolny w ułamku sekundy zmienić sytuację dramaturgiczną niemal o 180 stopni. Wszystko wszakże dzieje się tu z woli i nakazu dyrygenta. Muzycy kreują opowieść na zasadach demokratycznych, a indywidualne popisy należą do rzadkości (bodaj raz zgodę na samowolę dostaje alcista). Nerwowe, prawdziwie wyzwolone chamber z posmakiem free jazzu sfinalizowane zostaje drobną, acz niemal rockową kipielą gitary.

Druga kompozycja wstaje z kolan w oparach ciszy – suchych, dętych pomruków, ledwie dotykanych strun i lękliwych fraz wokalistki. Smugi czerni rysują raz za razem dwa kontrabasy i towarzyszące im klarnety basowe. Narracja stawia tu na improwizację, a jedynie w momentach śpiewu flow całej orkiestry zdaje się trzymać frontu pięciolinii. Oto zmysłowe chamber grane wysoko, destymulowane lekami spowalniającymi pracę serca. Gdy opowieść przechodzi w fazę minimalistycznych grepsów, na dysku bez chwili ciszy wyświetla się trak numer trzy. Na jego otwarcie dostajemy krótką lekcję pytań i odpowiedzi, realizowaną dychotomicznie przez dęciaki i strunowce. Rodzi się meta rytm, na który wyjątkowo spokojny głos nakłada Ilona. Narracja gęstnieje za sprawą repetycji, jaką konstruuje gitara Diego. Emocje rosną, a działania orkiestry zaczynają nabierać post free-jazzowego posmaku. Po kilku pętlach całość przygasa do wymiaru efektownego free chamber. Głos pięknie lepi się tu z podmuchami saksofonu altowego i doprowadza kompozycję do dość nagłego zakończenia, skwitowanego oklaskami.

 

Tzim-Tzum

Barcelona TepeKaLeSound, Listopad, 2019 - Fernando Brox (flet), Agustí Martínez (klarnet), Pope (trąbka), Aram Montagut (puzon), Amaiur González (tuba), Diego Caicedo (gitara elektryczna), Jaime Del Blanco (skrzypce), João Braz (wiolonczela), Alex Reviriego (kontrabas) oraz El Pricto (kompozycja, dyrygentura). Jeden trak, 23 minuty z sekundami.

Tym razem w roli introduktora występuje kontrabas pod palcami Reviriego. Niski dron, który żłobi bruzdę, do której co chwilę spadają dęte salwy. Obok gitara Caicedo, który buduje spokojny, ale bardzo mroczny flow. Smyczki szeleszczą, a z całości wypowiedzi muzyków zieją grozą! Efektowna, pulsująca sinusoida rosnących emocji, wrzący tygiel ponadgatunkowych zdarzeń fonicznych, typowych dla wyzwolonej muzyki z równie wyzwolonej Barcelony. Z każdą sekundą ekspozycja gitara nadyma się czernią. Reszta instrumentów kompulsywnie ripostuje, po czym gaśnie do poziomu kontrabasowych pojękiwań. Narracja toczy się niczym choroba dwubiegunowa – emocje, napięcie i eksplozje mocy, cisza, czerń i oddech nieznanego. Pricto trzyma jednak wszystko w garści - nie brakuje mu pomysłów płynących z pięciolinii, jak i wynikających z akcji dyrygenckich prowadzonych ad hoc (tego ostatniego możemy się jedynie domyślać). Niespodzianka goni tu niespodziankę, a nad wszystkim zdaje się czuwać mroczny oddech czarnej gitary. Strunowe perełki i plastry gorzkiego miodu spod dysz, nerwowe oddechy i dramaturgiczne zaklęcia. Gęsta uroda chwili.

W połowie seta Pricto ustawia narrację znów w blokach startowych – niski smyczek na gryfie kontrabasu kreuje efektowną ciszę przed burzą. Piękna pętla dramaturgiczna, którą zdobią salwy dętych i smutek strunowych. Gitara wpada w furię, ale jakby w rekontrze skrzypce i wiolonczela płyną dość spokojnie wyschniętym korytem rzeki. Nagle na zaskakujące interludium decyduje się klarnet, wsparty na delikatnych strunach, kierując opowieść w objęcia wystudzonej kameralistyki. Po kilku głębszych oddechach narracja powraca jednak do bardziej emocjonalnych fraz – z jednej strony piękne, dęte podmuchy, z drugiej basowe konwulsje. Wszystko komentowane jest na bieżąco przez naładowaną mrokiem gitarę. Piękna, zbiorowa histeria! Na zakończenie seta orkiestra wpada w post-zornowską galopadę trudnych przypadków, po czym ratuje się salwą mocy, w pełni kontrolowaną oczyma dyrygenta. Sam finał uczyniony zostaje na raz, niczym bicz sprawiedliwości, piękne resume doskonałego nagrania!

 

El Pricto/Discordian Community Ensemble Three Poems By Aleister Crowley​/​Tzim​-​Tzum (Discordian Records, DL 2021)

 

*) Święte Księgi Thelemy, Aleister Crowley



piątek, 19 marca 2021

The Liquid Phicus! Reviriego and Trilla alone, both in Möhit and Fages in Tàlveg!


Ferran Fages, Àlex Reviriego i Vasco Trilla, wieloletni przyjaciele z Barcelony, jako trio Phicus debiutowali scenicznie niemal dokładnie cztery lata temu w klubie Robadors23. Od tego czasu mają się na ogół dobrze, rokrocznie dostarczają nowe albumy, a my z rozkoszą je recenzujemy. Ich czwarta studyjna płyta Solid ukazała się pod koniec ubiegłego roku w zacnym amerykańskim labelu Astral Spirits.

Tymczasem muzycy ze stolicy Katalonii zafundowali nam małą dogrywkę. Kaseta Liquid ukazuje się w tym miesiącu w Kanadzie, a zawiera muzykę pochodzącą z tej samej sesji nagraniowej, co Solid, choć bardzo odmienną, rzec można - Ying i Yang tej samej myśli improwizatorskiej.

Nasza dzisiejsza epistoła nie skończy się jednak na nowej płycie Phicusa. Zaraz po niej omówimy solowe albumy Reviriego i Trilli, potem zaś ich wspólne trio z udziałem pewnego irańskiego klarnecisty. Naszą opowieść dobrze zaś zepnie ep-ka kolejnego tria, w którego szeregach odnajdziemy Fagesa. Innymi słowy – Phicusowa rodzina w pełnej krasie!

 


Phicus  Liquid (Tripticks Tapes, Kaseta 2021)

Ferran Fages na gitarze elektrycznej, Àlex Reviriego na kontrabasie oraz Vasco Trilla na perkusji, Rosazul Studio w Barcelonie i drugi dzień sesji nagraniowej (koniec kwietnia 2019 roku). Pierwszego dnia muzycy postawili na moc, czerstwy hałas i potężne brzmienie (m.in. kontrabas pracował w szklanej klatce!), czyli dźwięki, które poznaliśmy na albumie Solid. Drugiego dnia postanowili aktywnie odpocząć. Kontrabas wyszedł na wolność, a muzycy zagrali 38-minutowy, płynny (liquid!) dron zlepionych w magmę akustycznych i elektrycznych dźwięków. Po chwili przerwy dograli jeszcze 5-minutowe encore.

Drżący ciężarem małych przedmiotów werbel i szum intensywnie szorowanych strun, być może także pudła rezonansowego kontrabasu, to elementy składowe, które tworzą dron otwarcia. Trilla, zdaje się, że ma jeszcze w użyciu taśmę, którą oplata talerze i szeleści. Niemal niesłyszalne strzępy życia gitary docierają do nas dopiero po czterech minutach. Niedługo potem kontrabas wchodzi w wyższe rejestry, jego struny zaczynają piszczeć i skomleć. Trilla przenosi akcenty na miski i miseczki, które wprawia w drgania. Docierają do nas fale basowego ambientu, które być może płyną z gitarowego amplifikatora, bo sama gitara zdaje się milcząc jak zaklęta. Ta ostatnia wydaje pierwsze, bardziej typowe dla Fagesa dźwięki tuż przed upływem pierwszego kwadransa. Flażolety, drżące talerze i szumiący smyczek kreślą zmysłową ceremonię wewnętrznego rozdarcia. Ów płynny dron dźwięków, stale czymś ubogacany, pełen jest urokliwych, ale i dotkliwych fonicznie fake sounds, chwilami szemrzący, czasami bolesny i tajemniczy, raz zupełnie akustyczny, innym razem nabierający syntetycznej poświaty.

Po upływie 21 minuty spektaklu gitara zaczyna bić niczym dzwon. Obok szeleszczą perkusjonalia, a struny kontrabasu konają w mękach piekielnych. Po chwili strunowiec zjeżdża do piwnicy, a główny nurt narracji zaczyna spoczywać w rękach gitary i perkusji. Improwizacja śpiewa swoją odę do post-radości, po czym schodzi w okolicę ciszy. Muzycy rozpoczynają finałową fazę nagrania, wprowadzają kilka nowych elementów, które kotwiczą narrację w pobliżu czegoś, co moglibyśmy nazwać emanacją umierającego dark chamber. Opowieść gaśnie w klimacie minimalistycznego chill-outu. Dodatkowe pięć minut tkane jest z rezonujących mikro fraz gitary i przyczajonego na boku smyczka. Oniryczny klimat uzupełnia Trilla, który pierwszy i ostatni raz uprawia drumming, skromny, delikatny, ale jakże nietypowy dla całego nagrania. Po niedługiej chwili gitara wpada w małe sprzężenie, a po czym wszyscy uczestnicy rytuału zaczynają śpiewać.

 


Àlex Reviriego  Fred Astaire (bandcamp self-released, DL 2021)

Barcelona, nagranie domowe czasów lockdownu - Àlex Reviriego na kontrabas solo! Muzyk wykonuje cztery swobodne improwizacje i dwie wariacje na temat standardu Cheek to Cheek (tu używa także drobnego oprzyrządowania elektrycznego i elektronicznego). Odsłuch całości zajmie nam mniej więcej 33 minuty.

Kataloński muzyk, świetnie nam znany emancypator i dewastator brzmienia dużego instrumentu strunowego, człowiek, który rozszerzone techniki artykulacji dźwięku za każdym razem wynosi na inny poziom dramaturgicznej abstrakcji, tu, w nagraniu dedykowanym jednemu ze swych idoli młodości (!), na starcie bardzo wstrzemięźliwie dawkuje nam emocje. Zaczyna od delikatnego szorowania strun suchym smyczkiem, po czym wspina się ku górze i okazjonalnie wydaje udręczone półdźwięki. Narracja ma swój rytm, swoją pokrętną dynamikę, aż po rozśpiewany, czarny post-barok. W drugiej części smyczek nabiera wiatru w żagle i … piasku w szprychy. Schodzi nisko, burczy, drży i żłobi dziurę w podłodze, przypomina małą turbinę, która toczy podziemny tunel. Po pierwszej dawce fonicznego napalmu muzyk proponuje slow version znanego standardu. Gra delikatne pizzicato, w manierze dość minimalistycznej i skrzętnie buduje pogłos. W efekcie tych działań powstaje ambientowa poświata, która lepi się w jedną, intrygującą chmurę post-dźwięku.

W kolejnej części Reviriego wraca do znęcania się na strunami kontrabasu. Smyczek zdaje się być jeszcze ostrzejszy, a krew leje się tu już strumieniami – wszędzie wokół drzazgi, opiłki metalu i skowyczące meta dźwięki. Muzyk siłuje się ze strunami, ale wie doskonale, iż jest w przewadze i tylko on może być zwycięzcą. Wzmaga się drżenie, jego instrument z piątej części przypomina już wielką maszynę, która pracuje na zwolnionych obrotach, ale może dotkliwe ranić wszystko, co napotka na swojej drodze. Brudny, ociekający olejem smyczek, zaplątany pomiędzy struny, pracuje wyjątkowo ciężko, być może w towarzystwie perkusyjnych pałeczek i … plastikowych klamerek. Akustyczny industrial ma tu tylko jeden cel – doszczętnie zdewastować struny. Post-barok, który znów skreczy i modli się do złego boga. Na finał płyty dostajemy kolejną wersję standardu, tym razem z podtytułem ever slower. Muzyk jeszcze leniwiej szarpie za struny, a towarzyszące mu echo z każdą sekundą zdaje się przybierać na sile. Rodzaj medytacji, wspaniałe antidotum po improwizowanych dewastacjach. Pod koniec utworu zbudowany z pogłosu ambient zaczyna żyć własnym życiem i przejmuje narrację. Efektowny finał zdobią jeszcze tajemnicze, elektroakustyczne szumy.

 


Vasco Trilla  Unmoved Mover (Fundacja Słuchaj!, CD 2021)

Mistrz no drumming percussion, Vasco Trilla, zaprasza nas na swoją piątą już płytę solową. Tym razem muzyk z Barcelony zdecydował się na pewien samoograniczający koncept. Do wykonania swobodnych, acz z pewnością odrobinę predefiniowanych improwizacji użył bowiem jedynie kotła (timpani) i gongu. Oczywiście jego walizka cudacznych przedmiotów także była dostępna podczas nagrania (choćby szeleszczące robaczki, drżące wibratory, czy smyczek). Muzyka powstała latem ubiegłego roku w Barcelonie, w okolicznościach studyjnych, a składa się z ośmiu części i trwa 41 minut.

Trilla, to także mistrz budowania dźwiękowej tekstury i dramaturgicznego suspensu. Płyta Unmoved Mover szczególnie uwidacznia te akurat zdolności muzyka, jest bowiem pieczołowicie skonstruowana i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Zaczyna ją dźwięk chroboczącego przedmiotu na glazurze kotła, który trzeszczy pod jego naciskiem. Obok wyje mała syrena alarmowa, a także gong, który drży i budzi niepokój. Dźwięki strzelają do nieba i efektownie wybrzmiewają padając na ubitą ziemię. Smyczek piłuje jakąś metalową krawędź, aż do momentu uzyskania śpiewnego pisku. Narracja zdaje się mieć głęboko zaszyty rytm, to parada mikrozdarzeń, która czyni rytuał godny post-gotyckiego ethno. Drugą improwizację buduje small drumming na kotle, którego dźwięk dociera do nas jakby zza grubej kurtyny. Matowe frazy wytłumione niewidzialnym płaszczem. Trzecią część kreuje smyczek i rezonujące przedmioty zanurzone w ciszy - wielkie echo pulsujących mgławic metalicznych dźwięków. W kolejnej opowieści intensywnie drży membrana, pracują gongi, a całość przypomina śnieżną burzę i zagubione pośród niej sanie świętego Mikołaja. Swoją pracę zaczynają też wibratory, a wielka przestrzeń echa zdaje się wzmagać dramaturgię spektaklu. Sacrum rodzi się w naszych uszach, nabiera epickiego rozmachu i ambientowej poświaty.

W piątej odsłonie Trilla stawia już sprawę jasno. Buduje ścianę akustycznego dźwięku. Efekt zdaje się być zaskakujący, biorąc pod uwagę skąpość ekwipunku instrumentalnego. Coś pulsuje na kotle, coś trzeszczy i nabiera masy, aż po stan zawłaszczenia całej przestrzeni dźwiękowej. Szósta część, to niemal sam gong. Bije jak zegar, zwiastuje powrót sacrum po efektowym spektaklu profanum części poprzedniej. Zaraz potem, już w kolejnej improwizacji, powraca wątek ugniatania materii na glazurze kotła. Mały drumming, wielkie echo, znów syrena alarmowa. Pojawiają się gongi, które budują dramaturgię, stawiając systematycznie stemple wysokich dźwięków. Wreszcie finał, bardziej medytacyjny, wytłumiony, znów kreowany minimalizmem brzęczącego gongu. Obok oddycha kocioł, a do głównego nurtu opowieści podłączają się ... pozytywki, grające slapstickowe melodie, ale nie burzące magii ceremoniału. Rezonujący świat fake sounds podkreśla wagę spektakularnego zakończenia. Dzieło wieńczy pozytywka, która napotyka na finałową ciszę.

 


Reviriego/ Peyghambari /Trilla  Möhit (Gusstaff Records, LP/CD 2020)

Powracamy do formuły tria: Àlex Reviriego – kontrabas, Soheil Peyghambari – klarnet oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne (drobna uwaga: w trakcie nagrania słyszymy także elektronikę, na początku i na końcu nagrania, a zestaw instrumentalny Trilli śmiało możemy określić mianem drums). Dwie swobodne improwizacje, jedna zasadnicza, niemal półgodzinna i kilkuminutowe encore (w sumie 34 i pól minuty). Materiał zarejestrowany w barcelońskiej Soda Acustic, w lutym ubiegłego roku.

Zupełnie nowe trio na mapie świata improwizowanego zaprasza nas na dość spokojną, zrównoważoną emocjonalnie podróż, która okazjonalnie zahaczać będzie o bramy free jazzu. Z pewności będzie też sporym oddechem po obcowaniu z nowym obliczem Phicusa, tudzież solowymi eksploracjami Reviriego. Möhit rodzi się w poświacie delikatnej elektroniki, która przypomina cyfrowego pasikonika, skaczącego po łące zroszonej porannym deszczem. W tle rezonuje talerz, a z mroku wyłania się dron niskiego pasma kontrabasu traktowanego smyczkiem. Po kilku pętlach Vasco i Alex formułują już swój właściwy flow, a do gry włącza się lekki, ciepły, niemal śpiewający klarnet Soheila. Całość narracji zdaje się zazębiać mocą swoich przeciwieństw, a nawet brzmieniowych sprzeczności. Upłynąć musi jeszcze kilka minut, by opowieść nabrała rumieńców – no drumming percussion kreuje tu ścianę akustycznych dźwięków, a kontrabas żłobi koryto, po którym sunie rozgrzany już klarnet, rozsiewający dodatkowo delikatny posmak post-folkowy. Kolejna faza improwizacji stawia na wzrost dynamiki, skowyt kontrabasu i dronowy taniec klarnetu, ale dopiero przejście Trilli w stadium prawdziwie perkusyjne, z rytmem i odpowiednim tempe (okolice 20 minuty), stawia całe trio (a przez moment także duo w wersji katalońskiej) w obliczu niemal freejazzowej meta eksplozji. Najpierw kontrabas pracuje w trybie pizzicato, zaraz potem przełącza się na arco, pod który świetnie podłącza się gorący z emocji klarnet. Po osiągnięciu szczytu opowieść zaczyna niezwykle efektownie gasnąć. Faza outro zdaje się trwać wiele minut, a zdobią ją zmysłowy smyczek i dalekowschodni zaśpiew klarnetu.

Dogrywka sprawia wrażenie dalece udanej repryzy początku płyty. Znów pojawia się elektronika, która z czasem snuje mały ambient, pod który podczepiają się rezonujące talerze i szmery pracowitego smyczka. Wszystko to zmysłowo lepi się w jeden, finałowy strumień dźwięków, raz za razem stemplowany akustycznymi perełkami perkusjonalii, kontrabasu i klarnetu.

 


Tàlveg  Sens-Ses (EP) (bandcamp self-released, DL 2021)

Na zakończenie naszej szybkiej przebieżki po opustoszałych ulicach Barcelony, krótkie spotkanie z triem Tàlveg, którego nagraniami zachwycaliśmy się w roku biegłym. Była wówczas ep-ka, był pełnowymiarowy album, a teraz dociera do nas kolejna ep-ka, pięknie dopinająca tę swoistą trylogię (wszystkie nagrania pochodzą z tej samej sesji, z grudnia 2019 roku). Na cztery improwizacje (w tym trzy poczynione w duecie), które trwają niewiele ponad kwadrans, zapraszają: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja.

Tàlveg, co do zasady, lubi stawiać na minimalizm, powolną, leniwą narrację, którą jedynie od czasu do czasu doprawia ognistymi paralelami. Finałowa część trylogii definitywnie stawia na minimalistyczne, niemal żółwie podrygi, ale znów czyni to po mistrzowsku! Najpierw duet gitary i saksofonu – garść relacyjnych pytań i odpowiedzi, w formie spokojnego spaceru w porannej mgle. Co intrygujące, po kilku pętlach baryton zaczyna frazować niemal cool-jazzowo. Zaraz potem gitara do pary z perkusją, znów minimalistycznie, prawie na stojąco, dźwięk po dźwięku, na wybrzmiewaniu z orientalnym posmakiem. Po niedługim czasie narracja nabiera dynamiki, ale jakże … spokojnej. Trzeci duet, to spotkanie saksofonu i perkusji (a w zasadzie, perkusyjnych szczoteczek). Znów leniwa do granic opowieść, lekka, ale na brzegach zadziorna.

Finał ep-ki, to wreszcie trio. So slowly as well! Flażolety gitary, kilka głębszych oddechów saksofonu i mikro drumming z rezonansem. Bayer szuka tu dronów, Roca intrygi, a Fages wewnętrznego wytłumienia. Ten ostatni zdaje się zagłębiać do wewnątrz swego instrumentu, szuka oniryzmu i posmaku psychodelii. Po paru minutach całość rozlewa się w bezgraniczny pogłos, niczym nierealna, stawiające egzystencjalne znaki zapytania meta muzyka.



wtorek, 16 marca 2021

Fail Better! … during The Fall!


Ever tried. Ever failed. No matter. Try again. Fail again. Fail better.

Samuel Beckett

 

Ground Floor. Kwintet otwiera spektakl niemal z rockową furią – gitara zasilona dużą porcją prądu, wsparta syczącym amplifikatorem, szybki, zwinny, tygrysi kontrabas, efektowne podmuchy saksofonu i trąbki, wreszcie perkusja, która na wejściu konstruuje coś na kształt rytmu. Muzycy nie czekają na oklaski i dokładają do każdej granej przez siebie frazy coraz więcej emocji. Saksofon sopranowy wpada w drobną pętlę cyrkulacyjnego oddechu, obok skwierczy trąbka, nad wyraz zaczepna i skora do figli. Kreowana bardzo instynktownie opowieść gęstnieje i nabiera dramaturgicznego rozmachu. Gitara wpada w repetycję, na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, a dęciaki zaczynają stawiać raz za razem stemple jakości. Kwintet wspina się na pierwszy szczyt bardzo efektownie. Saksofon sadowi się na czele orszaku i kreśli smugi emocji, a gitara łyka najpierw rockowe pigułki, po czym sprzęga się i wygasza płomień improwizacji.



Rise Up
. Ceremoniał otwarcia przypada w udziale trąbce, która wsparta small drummingiem rysuje zmyślne zygzaki. Gitarowe riffy zaczynają budować opowieść, która stopniowo nabiera dynamiki. Kolejna historia dzieje się z przytupem, tu konstruowana głównie przez błyskotliwą gitarą, która w niezłym tempie serwuje nam, przesycone dość delikatnym prądem, frazy post-flamenco. W międzyczasie kontrabas zaczyna piąć się ku górze, dzięki czemu flow całości nabiera zaskakującej lekkości. Saksofon tenorowy, co rusz wypuszcza małe, ale jakże efektowne fajerwerki, a szukająca zwady trąbka wpada do wrzątku - La Fiesta trwa w najlepsze! Muzycy osiągają szczyt całkowicie zatopieni w transie improwizacji!

Failing Stars. Dynamika koncertu radykalnie wyhamowuje – mikrofrazy percussion, cicho pracujące dysze i wentyle, rezonujące, metalowe przedmioty, wreszcie flet i garść fake sounds, które przypominają świergot leśnej polany w trakcie dżdżystego poranka. Muzycy prowadzą urocze dyskusje w podgrupach, kontrabasista preparuje dźwięki, a tło narracji ścieli ambientowa gitara. Po niedługiej chwili na jej gryfie pojawia się smyczek, który unerwia narrację, nadaje jej kierunek i stymuluje emocje. Opowieść nabiera tajemniczości, pełna jest zaskoczeń i dramaturgicznego suspensu, dodatkowo przesycona onirycznym klimatem. Wszystkie instrumenty gnieżdżą się wokół gitarowego smyczka, który rysuje strugę improwizacji. Kontrabas zaczyna frazować brudnym pizzicato, pojawiają się drobne, urywane dźwięki preparowanych dęciaków, a smyczkowe piłowanie odbywa się już chyba za progiem gitarowym. Opowieść kołysze się na boki, od ciszy po kompulsywne wtręty bardziej drapieżnych fraz. Ocean molekularnych zdarzeń fonicznych wpycha muzyków na drobne wzniesienie, które wieńczy najdłuższą podróż na płycie.

Skyfall. Ostre, dość nerwowe otwarcie zawdzięczamy saksofonowi i trąbce. Obok swoje bohomazy kreśli mała perkusja, a smyczek rozciąga się na gryfie kontrabasu. Gitara nie czeka na dodatkowe zachęty i od razu wpada w serię powtórzeń, mącąc flow opowieści małym prądem. Wszystko zdaje się jednak stać w miejscu w oczekiwaniu na sygnał, który wskaże kierunek dalszej drogi. Dźwięki gęstnieją, lepią się do siebie, zaczynają nerwowo podrygiwać, szczególnie te, kreowane przez rozgrzane dęciaki. Całość cudownie piętrzy się, nabiera wewnętrznego ognia, pnie się ku górze. Gitara wpada w rockowe konwulsje, ale trzyma nerwy na wodzy - to ona stanowi tu o rytmie i strukturze opowieści, dając przestrzeń kontrabasowi i perkusji na bardziej swobodne ekspozycje.

Down Under. Skok na spokojne wody antypodów – otwarcie w klimatach dark chamber! Dęte preparacje i smyczek kołyszący narracją. Gitara podłącza się po parudziesięciu sekundach, zaczyna leniwie tworzyć ramy improwizacji. Muzycy nie szukają jednak dynamiki, bardziej koncertują się na zagęszczeniu strumienia dźwięków. Finał tej urokliwej płyty znów powstaje kolektywnie, zupełnie pozbawiony jest solowych ekspozycji, jakkolwiek dramaturgiczny dyktat gitary nie podlega tu dyskusji. Na ostatniej prostej opowieść inteligentnie gaśnie przy błyskotliwych, małych frazach saksofonu, trąbki i wystudzonego smyczka na gryfie kontrabasu.

 

Fail Better! The Fall (JACC Records, CD 2021); Luís Vicente – trąbka, Marco Franco – perkusja i flet, Marcelo dos Reis – gitara elektryczna, José Miguel Pereira – kontrabas oraz Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy. Nagranie live, Coimbra, Salão Brazil, 20 października 2017 roku. Pięć utworów, prawie 43 minuty.

 

 

piątek, 12 marca 2021

Mapless Quiet! Dalgoo! Aforismen! Willers! Ceccaldi! More Soma! Unk! Brom! The March Round-up!


Marcowa zbiorówka przed nami, w całej okazałości! Osiem świeżych płyt, choć w większości datowanych jeszcze na rok ubiegły, jak zwykle spory tygiel gatunkowy, garść dobrych znajomych i cała zgraja muzyków związanych ze znanym francuskim wydawcą, o których z pewnością usłyszycie po raz pierwszy.

Zaczynamy wszakże od wybitnych postaci brytyjskiego free improv grających open jazz w ciekawym, norweskim towarzystwie i na tamtejszej ziemi. Potem zapraszamy na spotkanie z pewnym niemieckim kwartetem, który intensywnie pachnie spuścizną po Ornette Colemanie, ale zdaje się mieć także kilka innych wymiarów estetycznych. W dalszej kolejności dwie nowości z holenderskiej stajni Evil Rabbit – pierwsza subtelna i kameralna, druga bardziej multigatunkowa, choć w wymiarze solowym. Zaraz potem skok do Portugalii (ale z muzykiem francuskim) i kolejna solowa płyta, tym razem na wiolonczelę. W ramach kontynuacji wątku francuskiego trio i kwartet złożony z niemal tych samych muzyków, dowodzących prawdziwości maksymy, iż lepsze bywa wrogiem dobrego. Dodajmy, iż od tego momentu będziemy grali już dużo głośniej, a na sam finał tej zbiorówki nawet hałaśliwie, dzięki naszym dobrym znajomych z Moskwy.

 


Butcher/ Weston/ Storesund/ Knedal Anderson  Mapless Quiet (Motvind Records, 2020)

Koncertowe nagranie z norweskiego Bergen, z września 2018 roku, a na scenie: John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy, Veryan Weston – fortepian, także preparowany, Oyvind Storesund – kontrabas oraz Dag Erik Knedal Anderson - perkusja. Panowie improwizują przez niemal 50 minut, często sięgają po post-jazzowe grepsy, ale i w roli miłośników free chamber czują się bardzo dobrze. Całość koncertu dostajemy w jednym traku.

Suche powietrze z tuby saksofonu tenorowego, minimal piano z czarnych klawiszy, smyczek na kontrabasie i szeleszczące perkusjonalia – otwarcie koncertu sięga po kameralistykę, która sprzyja czynnościom inicjacyjnym muzyków, którzy nie grają ze sobą zbyt często. Pierwszy uderza w dzwon Butcher – piszczy, skrzeczy, jakby grał samym ustnikiem. Zaraz potem milknie i wypuszcza w bój swobodne, post-jazzowe trio. W dalszej fazie gry będzie tak czynić często, dzięki czemu dużo dobrego do obrazu całości wnosić będzie Weston - raz za razem umiejętnie kreować opowieść, czy też zapuszczać się w obszar swobodnych preparacji. Cała narracja toczy się na dużej przestrzeni, donikąd nie goni, często dzieli kwartet na duety i tria - zdaje się, że momentów w pełni kwartetowych mamy tutaj w wymiarze minutowym najmniej. Ta niemal stała rotacja składu dobrze wszakże czyni dramaturgii całości.

W ramach owych zabaw w podgrupach warto odnotować kilka niezwykle urokliwych duetów saksofonu (zarówno tenorowego, jak i sopranowego) ze zmysłowym smyczkiem, a także open jazzowe frazy piana, dobrze konweniujące z bystrą perkusją. Pierwszą, niedługą salwę ekspresji w kwartecie dostajemy tuż przed upływem 20 minuty koncertu. Tu równie udane zdaje się być szybkie wytłumienie emocji wprost w klimaty dark chamber. Kolejny peak narracji ma miejsca parę minut później, a w roli głównej występuje sopran. Uspokojenie znów odbywa się pod dyktando piana, z saksofonem, który woli słuchać niż wydawać dźwięki. W okolicach 37 minuty tenże saksofon zaczyna bardzo łagodnie śpiewać. Kwartetowa kołysanka sprawia wrażenie, jakby prowadziła muzyków już do kresu koncertu. Po kolejnych czterech minutach muzycy rzeczywiście pogrążają się w niemal zupełnej ciszy. To jednak nie koniec – raz za razem ślą drobne, separatywne frazy, jakby zakończenie koncertu było dla nich nad wyraz trudnym zadaniem. Milkną ostatecznie pod koniec pięćdziesiątej minuty, skwitowani adekwatnymi oklaskami.

 


Dalgoo  Liberté Égalité Fraternité (Jazzwerkstatt, CD 2020)

Dalgoo, to anonsowany już wcześniej kwartet z Niemiec, w którego składzie odnajdujemy niemal samych dobrych znajomych: Tobiasa Kleina (saksofon altowy, klarnet basowy i kontrabasowy), Meinrada Kneera (kontrabas), Christiana Mariena (perkusja) oraz Lothara Ohlmeiera (saksofon tenorowy i klarnet basowy). Nagranie studyjne ze stycznia 2020 roku (Leussow) trwa prawie 70 minut i składa się z trzynastu utworów – siedmiu kompozycji Kleina, trzech Kneera oraz trzech kolektywnych, swobodnych improwizacji kwartetu, z których każda nosi tytuł stanowiący część jakże efektownego tytułu całej płyty.

Liberté Égalité Fraternité, to płyta długa, bardzo różnorodna stylistycznie, ale wyjątkowo zmyślnie skonstruowana, składająca się w sumie z czterech wątków, które świetnie się uzupełniają, pokazując zarówno duże możliwości kompozytorskie muzyków, jak i nade wszystko ich doskonały warsztat improwizatorski. Zacznijmy może od kompozycji Kleina, które prowadzone są przez saksofony. To prawdziwy ukłon w kierunku estetyki akustycznego kwartetu Ornette'a Colemana. Śpiewne tematy, które wpadają w ogniste, ale trzymane pod kontrolą improwizacje, często skonstruowane wedle jazzowych schematów, ale rozśpiewane, swobodne, pięknie ogrywające temat, zarówno melodycznie, jak i rytmiczne. W tej grupie utworów szczególnie wartościowy jest chyba ten pierwszy – dynamiczny, skrzący się emocjami i powykręcanymi po colemanowsku melodiami. Druga grupa kompozycji Kleina wykorzystuje klarnety, sięga po semickie skale, bywa tanecznie frywolna, ale także zadumana i kierująca swe spojrzenia w kierunku kameralistyki. Tu szczególnie wartościowym wydaje się być utwór numer dwa, pięknie rozpoczęty barokowo brzmiącym smyczkiem. Równie smakowite są utwory jedenasty i dwunasty, gdy muzycy, co rusz czymś nas zaskakują. Nie boją się także eksperymentować z brzmieniami post-chamber (choćby efektowne, znów barokowe solo Kneera w pierwszym z nich). Mnóstwo intrygujących fraz klarnetu kontrabasowego pięknie rozrywa narrację w drugim z przywołanych tu utworów.

Osobny rozdział stanowią kompozycje Kneera. Bardzo zróżnicowane w zakresie nastroju, tempa i użytych środków wyrazu. Pierwsza z nich (trzecia na płycie) wydaje się być nazbyt jazzowa (z użyciem saksofonów), pchana ku górze ciepłym tembrem pizzicato. Dwie pozostałe kompozycje kontrabasisty stawiają na klarnety. Szósty utwór na płycie kreuje semickie gorzkie żale, pełne smyczkowych niuansów, rezonujących talerzy i szumiących klarnetów. W dziewiątym utworze kluczem do sukcesu zdaje się być nieregularny, bystry rytm dyktowany przez kontrabas. Osobnym elementem składowym płyty są trzy swobodne improwizacje, krótkie (każda trwająca około dwóch minut), pokazujące inne oblicze muzyków. Bystre frazy, małe dźwięki, świetne reakcje, a nawet improwizacje metodą call & responce, no i kontrabas Kneera, który w owych miniaturach zdaje się mieć tysiące twarzy. Chętnie poznamy Dalgoo (to już ich czwarta płyta), właśnie w konwencji swobodnej improwizacji, ale realizowanej już na dłuższym dystansie.

 


Baars/ Dumitriu/ Henneman/ Sola  Aforismen = Aforisme = Aforismes (Evil Rabbit Records, CD 2020)

Kontynuujemy eksplorację muzyki wykonywanej w kwartecie. Tym razem jednak istotnie zmieniamy klimat i zanurzamy się po uszy w celebrowanej, chwilami demonstracyjnie powolnej, a w drugiej części płyty wręcz medytacyjnej kameralistyce (definitywnie przeznaczonej do odbioru słuchawkowego!). Przed nami kwartet niemal smyczkowy (jedyny dęciak w tym gronie często wydaje dźwięki, niczym wytrawny strunowiec): Ab Baars - klarnet, shakuhachi, George Dumitriu – altówka, skrzypce, Ig Henneman – skrzypce oraz Pau Sola Masafrets – wiolonczela. Muzycy przygotowali dla nas jedenaście kompozycji (na ogół w formie dobrze zaplanowanych … improwizacji). Nagranie zrealizowane w Amsterdamie, w tamtejszym konserwatorium (czerwiec 2019 roku), trwa 51 minut z sekundami.

Na początek muzycy serwują nam kilka zagadek – czy to dźwięk strun, czy może jednak ktoś dmucha w drobny instrument dęty? To błysk smyczka, czy oddech klarnetu? Mały festiwal fake sounds dobrze wprowadza nas w klimat nagrania. Dźwięki rodzą się z ciszy, pełne są niepokoju, ale i medytacji. Duża swoboda, kilka imitacji, tudzież bystrych reakcji na zaskakujący dźwięk. Improwizacja na zaciągniętym hamulcu ręcznym też potrafi kąsać! Japoński dęciak dodaje całości posmaku folkowego, łamie odwieczne zasady kameralistyki, która zdaje się popadać w kocie lamenty. W drugiej części strings grają skoczne pizzicato, a wyposzczony klarnet może odrobinę porozrabiać. W trzeciej z kolei, pokaz budzących się do życia smyczków – rwane, nerwowe frazy i garść dętych dronów. W czwartej strunowce riffują niczym wygłodzone gitary akustycznego post-rocka. Znów smakuje tu post-folkiem, ale coraz dłuższe frazy zaczynają przypominać rodzące się na zgliszczach filharmonii free chamber, które nie daje się zagonić do jakiejkolwiek zagrody gatunkowej. Piąta część dodaje do tego jeszcze emocje, a nawet zaskakującą dynamikę.

Począwszy od szóstej opowieści kwartet zaczyna konsekwentnie stawiać na dramaturgiczne zaniechanie. Molowe frazy wprost z ciszy i mroku tajemniczych zakątków sceny - coś skrzypi, jakiś przedmiot uderza o inny przedmiot, coś szura i lękliwie wzdycha. Dźwięki eksplodują urodą, bywają niebywale zabrudzone, intrygująco zakrzywione, ale dramaturgia całości nieco siada. Jeden z ostatnich podrygów emocji muzycy serwują nam w części ósmej – rodzaj wzajemnych nawoływań na dużej przestrzeni strunowca i dęciaka, kilka zwinnych akcji, tudzież dobrych pytań i zmyślnych ripost. Trzy finałowe utwory, to jakby konsekwentne wygaszanie płomienia narracji. Klarnet leniwie podśpiewuje, obok pojedyncze szarpnięcia za struny, kilka smyczkowych półgłosów, matowych fraz z tracących życie instrumentów. Opowieść zdaje się cierpieć z każdą mijającą sekundą, rwie się na strzępy i rzęzi niemrawym oddechem. Królestwo death chamber zostaje ustanowione na wieki.

 


Andreas Willers  Haerae (Evil Rabbit Records, CD 2020)

Zostawiamy już kwartety i przechodzimy do podrozdziału improwizacji solowych (tu także zwanych kompozycjami). Aż dziwne, iż z niemieckim gitarzystą Andreasem Willersem, dalece nienajmłodszego już pokolenia, spotykamy się na tych łamach po raz pierwszy. Gra tu on na dwóch jeszcze od niego starszych gitarach akustycznych. Płyta składa się z ośmiu części, trwa prawie 49 minut, a nagrana została w kwietniu ubiegłego roku, zapewne w samotnych okolicznościach pandemicznych.

Już na wstępnie odnotujmy, iż pierwsze dwie improwizacje na płycie są doprawdy doskonale! Muzyk pląsa po strunach niczym prestidigitator, sztukmistrz wyposażony w setki palców, tańczy na nich, rwie je strzępy i raz za razem odnajduje molekuły dźwięków. Struny gitary drżą, trzeszczą, rezonują, a muzyk bawi się nimi jak dziecięcymi perkusjonaliami. Narracja potrafi tu przypominać pijanego Django Reinhardta, by za moment przywołać w głowie skojarzenia z Derekiem Baileyem, który wypił zbyt dużo kwasu z samego rana. Muzyk dewastuje gitarę, preparuje dźwięki, by za moment płynąć post-bluesowym tembrem i czekać na oklaski. Brzmienie instrumentu jest chwilami szorstkie, innym razem melodyjne, a muzyk zdaje się zmieniać gatunkowe konotacje jeszcze szybciej niż wydawać dźwięki. Druga improwizacja zwalnia i zaczyna wykorzystywać akustykę pudła rezonansowego gitary – wszystko zdaje się tu trzeszczeć, pulsować, oddychać swoim życiem, piszczeć i niemal śpiewać. I znów, w tym tyglu pokręconej dramaturgii, muzyk odnajduje źdźbła dźwięku, a na sam koniec brzmi frazami niemal post-jazzowymi.

Kolejne utwory nieco spuszczają z tonu, zwłaszcza te najdłuższe. Muzyk cedzi frazy, szuka bardziej oczywistych, nawet klasycznych grepsów gitarowych. Można odnieść wrażenie, że na jednej płycie chciałby zawrzeć wszystkie swoje inspiracje, a także pokazać kunszt (niepodlegający dyskusji!) w dowolnie zadanej estetyce. Niemniej, na płycie nie brakuje kolejnych perełek. W czwartej części Willers bawi się w minimalistyczne gierki na pograniczu ciszy. Śle kilka fake sounds, czym skutecznie utrzymuje uwagę słuchacza. Potrafi rysować zadziorne frazy znów godne Baileya, by po chwili brzmieć jak mandolinista. W piątej części mruczy i ciekawie preparuje dźwięki, w szóstej jego instrument rezonuje każdym swoim elementem, a w siódmej skrzy się post-barokowymi ornamentami. Na samo zakończenie Andreas produkuje kilka post-bluesowych fraz i ewidentnie puszcza do nas oko. Intrygująca płyta, skrócona o kilka czy kilkanaście minut rzuciłaby nas na kolana bez cienia wątpliwości.

 


Valentin Ceccaldi  Ossos (Cipsela, CD 2020)

Jeśli przy omawianiu poprzedniej płyty recenzent był łaskaw skonstatować, iż pierwsze dwa utwory na krążku są doprawdy doskonałe, to w przypadku solowej płyty wiolonczelisty Valentina Ceccaldiego może już śmiało ogłosić, iż taka opinia dotyczy całego nagrania! Zauważmy, nagrania znacznie krótszego (a jednak!), trwającego 34 minuty z sekundami, a składającego się z trzech dość precyzyjnie zaplanowanych improwizacji (dwóch piętnastominutowych i krótkie encore). Dodajmy, iż muzyka powstała w portugalskiej Coimbrze, w maju 2017 roku.

Dźwięki otwarcia wydają się być skutkiem rezonowania każdej części instrumentu Valentina – drżą struny, trzeszczy pudło rezonansowe, coś piszczy i igra z ciszą. Efekt całości wzmaga duża przestrzeń i niewidzialne podmuchy powietrza. Oto post-barok w ciemnej pieczarze - smyczek, który szuka kantów i ostrych krawędzi, raz staje się perkusyjną pałeczką, innym razem generuje drony dark chamber, które balansują od czerstwego, bezdźwięcznego mroku po granice hałasu. Dobrze zaplanowana improwizacja, co rusz podsuwa nam nowe wątki, godne nie tylko niewieścich westchnień zachwytu. Najpierw mała gra w półdźwięki i nasłuchiwanie pogłosu, potem garść brudnych fraz, które zdają się na siebie nakładać. Muzyk pozwala wybrzmiewać dźwiękom aż po granicę ciszy, ale nie kończy nagrania. Sieje niepokój, zadaje pytania, ale nie oczekuje odpowiedzi. Jego smyczek pnie się ku niebu, by po chwili spadać z hukiem na ziemię.

Druga improwizacja pozostawia ciszę w roli biernego obserwatora. Zgrzyty na gryfie, bystre riffy i nerwowe podrygi rozgrzanych do czerwoności strun, które krzyczą z rozpaczy. Free chamber na kwasie, w tej samej sekundzie ostre i łagodne, ze smarowaniem i po suchości. Oto smyczek, który wierci dziurę w głowie, potem śpiewa jak skowronek, by w końcu bić jak dzwon z opuszczonego kościoła. Gdy emocje delikatnie opadają, narracja wchodzi w fazę wielominutowej repetycji, kreowanej dość delikatnym pizzicato. Rodzaj medytacji, która raz za razem przerywana jest incydentami na gryfie wiolonczeli. Finał tej części zdaje się być kreślony pawim piórem, niemal unosi się w powietrzu. Zaraz potem niespełna czterominutowe encore – smyczek piszczy i szoruje struny, cedzi śpiewne frazy przez szczerbate uzębienie, pracuje niczym uszkodzona piszczałka. Opowieść nabiera pewnej meta taneczności, szuka okazji do eskalacji, ale próżny to trud – niedługo potem niechętnie przygasa.

 


More Soma  Hondendodendans (Circum-Disk, CD 2021)

Zdecydowanie zmieniamy klimat, porzucamy kameralistyczne dywagacje, stawiamy na dynamikę i ekspresję, na rytm i gorące emocje! W tym niecnym czynie pomogą nam muzycy nagrywający dla francuskiego labelu Circum-Disk. Na początek trio w składzie: Mathieu Millet (amplifikowany kontrabas, który brzmi jak … gitara basowa), Frederic L’Homme – perkusja i JB Rubin – saksofon altowy i barytonowy. Płyta nagrana w Lille, latem 2019 roku, składa się z czterech utworów (śmiało możemy je nazwać kompozycjami lub mocno ustrukturyzowanymi improwizacjami) i trwa 41 minut z sekundami.

Płyta o długim tytule, będącym zbitkiem trzech słów, to doprawdy urocza, bezpretensjonalna, żywa zabawa z rytmem, para-rockową repetycją i prawdziwie improwizowanymi emocjami. Muzycy proponują nam podróż po zakamarkach jazz-rocka, od pierwszej chwili przywołują też w pamięci estetykę m-base, wykreowaną ponad trzy dekady temu przez amerykańskiego saksofonistę Steve’a Colemana. Rytm stanowi tu epicentrum każdego zdarzenia muzycznego, wokół którego wszystkie instrumenty tańczą jak ćmy wokół latarni. Ogrywają jego strukturę, improwizują wedle ścieżek, jakie wskazuje. Saksofon altowy w nieparzystych częściach, a barytonowy w parzystych, kreślą pętle i zygzaki, snują smugi efektownych dźwięków, które niesione są przez bas i pozostającą w nieustannym ruchu perkusję, raz wysokim wzgórzem, innym razem tajemniczą doliną.  Tej dynamicznej, nawet w spokojniejszych momentach, opowieści towarzyszy pewna ulotna melodyjność. Co ciekawe, nie kreuje jej saksofon, ale raczej bas.

Każda opowieść na płycie ma w sobie zaszyty nerw rytmu. Muzycy w procesie improwizacji kreują czasami całkiem separatywne strumienie dźwięków, ale nawet przez moment nie zapominają o kierunku podróży. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy basista sięga po smyczek (choćby pod koniec drugiego utworu). W tym tyglu emocji najłagodniejszy zdaje się być początek trzeciej części, gdy wyraźną linię melodyczną rysuje spokojny bas. Saksofon i perkusja zaczynają tańczyć wedle tych wskazówek, a całe trio nabiera dynamiki w naprawdę imponujący sposób. Początek ostatniej części pachnie cool-jazzem, słychać perkusyjne szczoteczki i repetytywny śpiew barytonu. Muzycy rysują kolejną, zwinną pętlę i pozostają w niej aż do końca płyty, nie przestając stylowo improwizować.

 


Unk  Now (Circum-Disk, CD 2021)

Millet i Rubin pozostają z nami, a do kwartetu doproszeni zostają: Charles Duyrtschaever na perkusji oraz Christophe Maerten na gitarze elektrycznej. Tym razem muzycy bazować będą zdecydowanie na materiale skomponowanym (autorstwa Milleta). Siedem utworów z tytułami trwa blisko godzinę zegarową.

Muzyka kwartetu bezwzględnie posiada wiele atrybutów, jakie przypisaliśmy kilka chwil temu triu. Znów bazą dla wszelkich poczynań muzyków zdaje się być rytm, dynamiczna, rockowa repetycja i stylowe improwizacje. Jednak w rekontrze należy zauważyć, iż ubogacona wersja More Soma zdaje się mieć nieco stępiony pazur kreatywności i niższą skłonność do improwizacji. Muzyka bywa tu zaaranżowana po najdrobniejsze szczegóły, a gitara nade wszystko myśli o rockowej ekspresji i efektownych ekspozycjach, godnych nawet dużych scen festiwalowych. Oczywiście znów należy podkreślić, iż tej muzyki słucha się naprawdę bardzo dobrze, można pośpiewywać, potupać nogą, wybijać dobrze skonstruowany rytm każdą częścią ciała. Na pewno propozycja Unk nadaje się na długą podróżą samochodem, ale do jej odsłuchu być może wystarczy nam dostęp do jakiegoś znanego serwisu streamingowego, a nie koniecznie ładnie wydany dysk kompaktowy.

Kompozycja otwarcia podkreśla cechy, jakimi obdarzyliśmy tę muzykę w poprzednim akapicie. W drugim utworze ciekawie pulsuje gitara, pracująca na dużej dynamice, efektownie sięgająca po zdobycze m-base, a gdy narracja zwalnia, dobrze wpisująca się w kanon jazz-rocka godny nowojorskiego downtown music sprzed 25 lat (pamiętacie choćby Lost Tribe?). Począwszy od czwartej części muzycy jeszcze mocniej akcentują swoje rockowe powinowactwa. Bystrze pracuje kontrabas, który oczywiście brzmi jak gitara basowa, a perkusja ocieka potem i jest świetnym cerberem ładu w zakresie dynamiki. Kilkukrotnie tu, i w kolejnych częściach, udanie zazębiają się symultaniczne, solowe ekspozycje saksofonu i gitary. Ta ostatnia, co pewien czas sięga po grepsy rockowej psychodelii, a na sam finał kleci nam spokojną balladę.

 


Brom  Dance with an Idiot (Trost Records, LP 2020)

Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki zawitamy do Moskwy. Nasz ulubiony kwartet tej części świata zagra dla nas osiem punk-jazzowych petard, tu w składzie bazowym, a zatem: Dmitry Lapshin – gitara basowa, Anton Ponomarev – saksofon altowy, Felix Mikensky – elektronika oraz Yaroslav Kurilo – perkusja. Dwie strony winyla trwają łącznie trochę ponad trzy kwadranse.

Czyż nie jest tak, że najbardziej lubimy te piosenki, które dobrze znamy? Brom na swojej dziewiątej płycie niczym nas nie zaskakuje, ale jednocześnie sprawia, iż każda sekunda spędzona z ich muzyką jest czasem definitywnie dobrze wykorzystanym. Niesamowita mieszanka punkowej dynamiki, noise’ rockowych, basowych przełomów, post-jazzowych improwizacji, a tu także, dobrze wkomponowanej w ten tygiel dzikich emocji elektroniki, która brzmi równie analogowo, jak i współcześnie, niemal turntable’owo!

Płytę otwiera silnie sfuzzowany bas, który już na wejściu buduje małą ścianę dźwięku. Po pewnym czasie z tej chmury wydobywa się wrzask saksofonu i beat perkusji, które w kilka chwila są w stanie równie efektownie hałasować. Druga część zdaje się być budowana nad wyraz delikatnie, jak na kanony Bromu - melodia rysowana szczupłym brzmieniem basu. Tuż potem wybrany zostaje kierunek – połamany rock w tempie marsza z bystrymi, syntetycznymi improwizacjami. Trzeci odcinek, to niemal klasyk – speedpunkowa sekcja śmierci, drony elektroniki i post-jazzowy skowyt altu. Z kolei część czwarta, to nieco inne rozdanie. Utwór toczy się pod dyktando elektroniki, która pokazuje wszystkie swoje oblicza. Bas jak zwykle kreśli zygzaki, a finał opowieści wlecze się wyjątkowo powoli z posmakiem zdrowej psychodelii. Piąty numer, najdłuższy, to jakby przegląd estetycznych zainteresowań kwartetu. Muzycy toną w ciągłej zmianie - jak hieny krążą nad zgliszczami muzycznych gatunków, które stawiają na emocje i nie zdejmują bez potrzeby nogi z gazu. Biorą z tego, co im się podoba i techniką upside down podają jako swoje specjały. Tempo karabinu maszynowego powraca w części szóstej, w a siódmej Brom efektownie funkuje! Bas tańczy i swawoli, obok funkowe riffy generuje … gitara (?), a reszta załogi tylko dorzuca do ognia, wijąc się serpentynami z dołu do góry i z powrotem. Wreszcie finał – szybka palcówki na basie i spowolnione oddechy saksofonu i perkusji. Kilka powtórzeń, dwie sekundy zawahania i ostateczny skok w przepaść! Highway to the end and noise for ever!

 


wtorek, 9 marca 2021

Rafał Mazur in the claws of the Spontaneous Improvisation! The Great Tone has no Sound!


Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, dokładnie tydzień i jeden dzień temu


Krakowski muzyk Rafał Mazur (specjalność – akustyczna gitara basowa!) jest istotnym podmiotem wykonawczym krajowej, a także europejskiej sceny improwizowanej nie od dziś, ale zdaje się, że to pandemiczny rok 2020 uznać trzeba będzie za najobfitszy w dokonania fonograficzne okres życia tego artysty.

Najpierw mieliśmy okazję poznać duetowe nagranie z jego wieloletnim partnerem, saksofonistą Keirem Neuringerem (Continuum), potem zupełnie zwaliła nas z nóg płyta The Night Of The Swift kwartetu Kaluza/ Majewski/ Mazur/ Trilla, a w ramach deseru, tudzież świątecznego prezentu, dostaliśmy zwalisty czteropak The Great Tone has no Sound, którym Rafał dobitnie udowadnia, iż miejsce w historii gatunku dane mu jest na dłużej niż jeden sezon obrachunkowy.

Cztery płyty wydane w jednym pudełku przez jednego muzyka, to spektakularne wydarzenie, rzecz można nawet, że pewnego rodzaju artystyczna bezczelność, jeśli w paszporcie nie ma się wpisane Anthony Braxton, John Zorn czy Trevor Watts (wymieniając tylko tych żyjących). A jednak Mazur i Fundacja Słuchaj na taki szaleńczy krok się zdecydowali. I od razu zaznaczmy, bez zbędnych ceregieli, że dobrze zrobili!

 


Beyond the Five Notes

W ramach ugruntowania artystycznej pewności siebie Mazur otwiera box nagraniem solowym. Dwie rozbudowane improwizacje (improwizowane spontanicznie, jak głosi opis płyty, a uwaga dotyczy wszystkich nagrań) trwają 42 i pół minuty.

Już na starcie muzyk wskazuje na zakres planowanych działań i narzędzia, jakimi dokona swojego niecnego czynu. Małe westchnienia, drobne pulsacje, palce ślizgające się po strunach – bogaty wachlarz środków artystycznego wyrazu, zarówno tych lekkich i zwiewnych, jak i tych masywnych, z samego dna narracji. Oto bas o stu twarzach, pełen niuansów brzmieniowych, szczegółów dramaturgicznych, ale także byczych, groźnych odgłosów. Oto artysta i jego szybkie, zwinne place, no i prawdziwie kocia przebiegłość umysłu. Ważna rola w procesie przypada smyczkowi – to prawdziwy wichrzyciel, mąciciel porządku i stereotypu gry na gitarze basowej, łobuziak o twarzy uśmiechniętego dziecka, które w ułamku sekundy przepoczwarza się w rockowe monstrum, zdolne do zawładnięcia umysłem każdego słuchacza. Wreszcie temperament i niemal matematyczna precyzja w budowaniu narracji – Mazur zdaje się być wyjątkowo bystrym kameleonem pośród czeredy złowieszczych dźwięków.

Jeszcze ciekawiej dzieje się w drugiej improwizacji. Mazur stawia tu na kreatywne zabawy w pobliżu ciszy – jego instrument syczy, szeleści, drży, jęczy i skrzeczy, aż w końcu rezonuje. Smakuje zmutowanym post-barokiem, a jednocześnie ocieka post-industrialnym smarem. Po upływie około 10 minut ów mały warsztat szlifierski przeobraża się w szeroki potok dźwięków. Mamy wrażenie, że Rafał buduje kilka narracji jednocześnie. One man, big orchestra ze złotym smyczkiem w roli ostatecznego rozjemcy. Na ostatniej prostej drobna repryza – muzyka wraca w okolice ciszy i gaśnie snem sprawiedliwego.

The strongest blows are light as a feather

Na drugą podróż Mazur zabiera klarnecistę Guillermo Gregorio. Panowie będą improwizować w sześciu odcinkach, a całość potrwa prawie 57 minut. Wbrew opisowi płyty czwarta improwizacja trwa ponad 22 minuty (miast sygnalizowanych 9 minut) i to jest być może ów dodatkowy zasób minut, który muzycy mogli sobie darować. Płyta skrojona do naszych ulubionych 40-45 minut zyskałaby na jakości, miałaby zapewne bardziej wzburzoną i intrygującą dramaturgię. Ale do rzeczy!

Pierwsza część płyty w swej początkowej fazie stawia na małe, przeciągłe frazy, które muzycy ślą do nas trochę wedle reguły call & responce. Mazur stymuluje tempo, Gregorio często zmuszany do wzrostu aktywności (która zdaje się nie być jego ulubioną formą ekspresji), świetnie sobie jednak radzi, potrafi bystrze kąsać i zadziornie ripostować. Muzycy z tył głowy mają też kameralne pomysły, ale realizują je raczej incydentalnie. Druga opowieść toczy się w bardziej powolnym tempie. Najpierw post-kameralne pląsy z niemal dworską gracją, potem więcej na poły rockowych emocji i zwiększonej dynamiki. Dobrą robotę czyni smyczek, a najciekawiej jest na sam koniec, gdy muzycy zwinnie się imitują, stawiając na bardziej zabrudzone frazy. Trzecia improwizacja zdaje się być lekka, ale i niezwykle zwinna. Po kilku frazach rozpoznawczych muzycy szukają rezonansu, a odnajdują raczej kameralny dystans do siebie.

Czwarta, owa nieco przegadana część zaczyna się niczym pląsy po silnie zroszonej łące. Klarnet ciągnie ku górze i szuka dobrego wiatru, bas woli hasać po lesie i siać zamęt. W dalszej części improwizacji muzycy balansują pomiędzy free chamber, a bardziej jazzowym frazowaniem i z tego dysonansu poznawczego, ich chwilami ciekawe dialogi zdają się schodzić na dramaturgiczne manowce. Piąta część stawia na konkrety i dobrze robi całemu nagraniu – kilka zadziornych fraz, odrobina świeżej krwi, zróżnicowana dynamika i metody gry, także trochę krzyku z tuby i przebiegłego smyczka na gryfie. Wreszcie finał płyty, w trakcie którego muzycy oddychają spokojnie, trochę rezonują, sprawiają wrażenie, jakby chcieli pójść w galop, ale ostatecznie decydują się na szybkie zakończenie.

Water flows from above to below

Czas na kolejny duet, tym razem z trąbką, pozostającą w rękach i ustach Artura Majewskiego. Nagranie koncertowe (wszystkie pozostałe dźwięki zamieszczone w boxie powstały w okolicznościach studyjnych) z krakowskiej bazy (2016r.), podzielone na cztery części, trwają niemal 40 minut.

Koncert otwiera bas, który kreśli pierwszy szlak improwizacji. Trąbka stawia małe short-cuts, z których tlą się drobinki melodii. Muzycy wchodzą w dialog, dobrze się słyszą i równie skutecznie na siebie reagują. Bas dba o post-jazzowy flow, trąbka stawia stemple jakości, a także ciekawie preparuje dźwięk, także w sytuacjach bardziej dynamicznych. Gdy blaszak wejdzie już na szczyt, bas dorzuci jeszcze kilka równie ognistych fraz. Druga improwizacja, to skupienie i garść bardziej tajemniczych dźwięków. Trąbka burczy, ktoś zamyka drzwi, bas drży i głęboko oddycha. Opowieść z czasem nabiera tempa, początkowo wydaje się być lekka, potem skutecznie odnajduje niemal rockową ekspresję.

Kolejny odcinek koncertu nie wnosi wiele do naszej percepcji całości. Majewski wciąż szuka nowych rozwiązań, Mazur raczej skupia się na tym, co robi od początku koncertu, a odbiorcy pozostaje czekać na jakiś bardziej zdecydowany zwrot akcji. Czwarta część zdaje się spełniać nasze oczekiwania w tym zakresie. Początkowo spokojna (słychać bar, który być może nieco dekoncertuje artystów), z czasem zyskuje na ekspresji. Trąbka zmyślnie podśpiewuje, bas rysuje na poły rytmiczne pętle. Gdy ta pierwsza wciąż stawia znaki zapytania, ten drugi nie daje się wyrwać z mantry narracyjnych powtórzeń (czyżby smyczek został w domu?).

The wind creates great harmony

Finał czteropłytowego boxu śmiało uznać możemy za niezwykle efektowny! Kwintet w składzie: Satoko Fujii (fortepian), Guillermo Gregorio (klarnet), Natsuki Tamura (trąbka), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) oraz Ramon Lopez (perkusja) zagra dla nas sześć improwizacji, łącznie 41 minut muzyki.

Aura otwarcia stylowa, ale i niezwykle delikatna – smyk na gryfie basówki, dęte oddechy, klarnetowe strugi cienia, perkusyjne zdobienia i gołe struny piana. Nim jednak wybije czwarta minuta ów wytłumiony, ale bardzo kolektywny kwintet zdolny jest już generować pierwszą freejazzową kipiel. Początek kolejnej części zdaje się być dalece wymuskany – klarnet i perkusjonalia czekają, aż reszta załogi wejdzie do gry, ale na placach, by nie spłoszyć klimatu. Opowieść rozkwita pod ciężarem fortepianowych pasaży i płożących się w tle dętych fraz. Trzecia historia tworzy się z dronów suchego i mokrego powietrza, z niemal dalekowschodnim zaśpiewem. Zwinnie burcząca trąbka, lubiące postawić na swoim piano i bystra perkusja wiodą kwintet przed siebie bez nadmiernego eskalowania tempa. Opowieść znów ma świetną dramaturgie, która jest konsekwencją równie dobrej komunikacji wewnętrznej. Na finał narracja eskaluje się niezwykle monumentalnie.

Czwartą improwizację otwiera preparujące piano. Reszta zdobi ten proceder filigranowymi short-cuts. Flow narasta, ale każdy z muzyków dba o szczegóły i czuwa nad obrazem całości. Tuż przed metą nie może się obyć bez freejazowego szczytu. Kolejną część otwiera klarnet, a towarzyszą mu ciche drżenia strun i dęte prychanie. Muzycy bawią się w skromne call & responce i jest im naprawdę dobrze. Emocje rosną powoli, klawisze pulsują, a talerze rezonują. Dużo powietrza pomiędzy frazami buduje klimat, a finałowy wybuch ekspresji nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Kończącą płytę improwizację otwiera perkusja. Opowieść pnie się ku górze znów z przyzwolenia piana, przy wydatnym wsparciu dętych. Perkusja stara się kreować balladowy tryb narracji, ale takiego kwintetu nie da się długo utrzymać w ryzach. Tym, który rwie formację do zadziornego lotu okazuje się klarnet. Stadium fire music, pełen fajerwerków i sztucznych ogni dobrze podsumowuje najlepszy odcinek serialu Rafał Mazur w szponach spontanicznej improwizacji.