Belgijski label A New Wave Of Jazz, prowadzony przez gitarzystę Dirka Serriesa, od lat pracuje na markę jednego z najważniejszych wydawców europejskiej muzyki improwizowanej i jej bliższych lub dalszych okolic. Zauważmy wszakże, iż wbrew samej nazwie owej inicjatywy, wydaje się, że rzeczonego jazzu jest w niej akurat najmniej. Być może muzykiem, który tegoż jazzu sytuuje najwięcej na płytach labelu jest brytyjski weteran gatunku, Alan Wilkinson.
Wiosenna porcja nowości NWOJ dostarcza nam m.in. nagrań z
udziałem rzeczonego saksofonisty (w duecie z dyrektorem wydawnictwa!), a także
dwie płyty z udziałem muzyków, którzy w labelu debiutują. Zapraszamy zatem na trzy świeże wypieki ze
sporą porcją wysokogatunkowej śmietanki.
Alan
Wilkinson & Dirk Serries One
In The Eye
Zaczynamy od spotkania znamienitych postaci europejskiej
muzyki, przy okazji artystów, który razem grali na tyle dużo razy, iż ich doskonała
wzajemna komunikacja nie powinna stanowić dla nas zaskoczenia. A zatem: Alan
Wilkinson – klarnet basowy, saksofon barytonowy i altowy, także głos oraz Dirk
Serries – gitara akustyczna. Dwa spotkania muzyków skomponowane na dwóch
dyskach - pierwsze studyjne (Sunny Side
w Anderlechcie, listopad 2019 roku), drugie koncertowe (Hundred Years Gallery w Londynie, styczeń 2020 roku) – łącznie 10
improwizacji, 92 minuty z sekundami.
Część studyjna, ośmioczęściowa, trwa niemal pełną godzinę
zegarową i lśni całą paletą możliwości obu muzyków, a zwłaszcza saksofonisty,
który korzysta z trzech instrumentów, ale jak doskonale wiemy, nade wszystko
jest mistrzem barytonu, który w jego ustach potrafi brzmieć czasami jak … alt.
Często w trakcie odsłuchu recenzent długo zastanawiał się, jaki saksofon gra
dla nas te akurat piękne dźwięki. Muzycy proponują nam bardzo swobodne
improwizacje, osadzone z jednej strony w jazzowych korzeniach, z drugiej - w post-baileyowskiej
awangardzie. Pierwsze dwa utwory grane są przez Wilkinsona na saksofonie
altowym. Artyści snują na ogół dość separatywne wątki, ale każdy wydawany dźwięk
wchodzi w dobrą relację z działaniami interlokutora. Wzajemne imitacje są tu raczej
rzadkością, ale kiedy do nich dochodzi, narracja bez trudu daje nam to, co
najlepsze. W kolejnych dwóch częściach na studyjnej scenie pojawia się klarnet basowy.
Najpierw muzycy kreują coś na kształt dead
ballad, mruczą na siebie i stawiają sobie coraz ambitniejsze wyzwana. Gdy podkręcają
tempo, wykazują się dużą swobodą dramaturgiczną i techniczną gibkością. W wielu
momentach sięgają po preparowane dźwięki, zwłaszcza gitarzysta, który
masywności dużego klarnetu stara się przeciwstawiać zwinność i bystrość granych
przez siebie fraz.
W kolejnych trzech improwizacjach Wilkinson sięga po baryton
i stawia kolejny stempel na zaświadczeniu, iż w tej dziedzinie próżno szukać mu
konkurentów na Starym Kontynencie. W piątym utworze na zamglone drony barytonu
Serries odpowiada systematycznym rozciąganiem, czy wręcz rozrywaniem strun.
Muzycy serwują nam całą plejadę efektownych fonii, czyniąc ów utwór bodaj
najlepszym momentem dwupaku. W następnej części baryton, dla odmiany, stara się
być lekki, taneczny, frywolny i gotowy na każde wyzwanie. Opowieść toczy się od
ekspresji free jazzu, po tłumione emocje post-chamber.
Jest powolna śmieć, jest życiodajny, jurny galop. Pojawiają się wreszcie
dźwięki wprost z gardła muzyka, które zlepione z frazami dęciaka tworzą foniczne realia jedyne w swoim rodzaju. Niedługo
potem baryton sięga po naprawdę wysokie skale i uroczo śpiewa na tle
gitarowych, bystrych przygrywek. Są, i niedźwiedzie pomruki i kocie piski – king of the baritone! Na finał części
studyjnej Alan powraca do saksofonu altowego. Preparuje instrument, podczas gdy
Dirk piłuje struny ostrymi krawędziami. Trochę śpiewu, kilka westchnięć i
półgłosów, w tle minimalistyczna gitara. Na zakończenie intensywność gry
znacząco wzrasta, a całość zdaje się pachnieć post-bluesem dla oszalałej
garstki freaków.
Koncert zamieszczony na drugim dysku trwa niewiele ponad dwa
kwadranse i składa się z dwóch epizodów. W pierwszym z nich Wilkinson sięga po
klarnet basowy. Narracja od startu nabiera pewnej dramaturgicznej chybotliwości.
Dęciak snuje się leniwie od pszczelego
warkotu po ptasie zaloty, a lekka, zaczepna gitara, choć bardziej stabilna
emocjonalnie, samymi preparacjami jest w stanie zawładnąć sceną. Opowieść ma
kilka faz – najpierw, to ocean sprytnych subtelności i urokliwych short-cuts, potem przedmorze ciszy z
lekkimi podmuchami dęciaka i
strunami, które muzyk precyzyjnie szoruje, wreszcie wzgórza wzmożonej
ekspresji, gdy narracja zdaje się intrygująco krążyć wokół meta rytmu budowanego przez repetujący klarnet. W drugiej części
koncertu na scenie pojawia się nasz ulubiony baryton. Najpierw snuje efektowne
drony na tle szeleszczącej gitary. Oczywiście pojawiają się dźwięki wprost z gardła
saksofonisty. Śpiewne frazy, dramaturgiczne zadziory i cała masa gitarowych
zasieków, które zwinnie kreują emocje i nie zostawiają dużo miejsca na zbyt refleksyjne
zachowania. Muzycy posyłają nam kilka post-freejazzowych grepsów i większą
dynamikę, która swoje maksimum lokalne zdaje się osiągać na sam koniec
koncertu.
Arvind
Ganga & Riccardo Marogna Ballads
From The Wrecked Ship
Kolejny dziś duet, to także gitara, ale elektryczna (z obiektami!) i dęciak - saksofon tenorowy i klarnet basowy (doposażone w
elektronikę). W holenderskiej Hadze, w miejscu zwanym Helicopter, pod koniec listopada 2018 roku spotykamy dwóch
intrygujących muzyków. Pierwszy, to nasz dobry znajomy Arvind Ganga, drugi zaś,
to trybunowy debiutant Riccardo
Marogna. Zagrają dla nas siedem swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie
nam 41 minut i 47 sekund.
Ganga i Marogna zabierają nas do świata swobodnej improwizacji,
która bazuje na żywych instrumentach, ale świetnie łączy ich dźwięki z plamami syntetyki
i innymi zdobieniami, które może dostarczyć rozważnie wykorzystywana elektronika.
Płyta jest bardzo ciekawie skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Pierwsze
trzy improwizacje zdają się stawiać na dość masywne, chwilami intensywne frazy
(jakkolwiek muzycy rzadko puszczają wodze ekspresji lub tym bardziej hałasują),
czwarta zaś część zbudowana jest niemal z samych syntetycznych dźwięków i
stanowi intrygujący kontrapunkt. Ostatnie trzy improwizacje, choć budowane z
tych samych elementów składowych, jak trzy pierwsze, wydają się na ich tle wyjątkowo
filigranowe i tkane z samych niemal drobiazgów.
Pierwsza improwizacja kreowana jest przez syczący,
preparowany saksofon, który po pewnym czasie ustępuje miejsca klarnetowi
basowemu (trzymanie klimatu, to ważna rzecz dla tych muzyków) oraz gitarę z
ołowianymi, szorstkimi, jakby niedostrojonymi strunami. Muzyka toczy się leniwie,
ale gęsta jest od żywych dźwięków, a także udanych elektronicznych wstrętów,
które podkreślają brzmienie dęciaka i gitary, czasami zaś wydają się być ich
echem, efektem live processing. Druga
część pogłębia jeszcze proces fonicznych dekonstrukcji, przypomina nerwowy
dialog kochanków, pełen szumów, półfraz, strachu przed wypowiadaniem złych
treści, tudzież elektrycznych oddechów i dętych wyziewów. Uwięziona
psychodelia, strzępy ekspresji, które wybuchają jakby mimochodem. Kolejna część
przypomina leniwego, martwego bluesa. Saksofon wchodzi do gry po niemal dwóch
minutach i pośpiewuje zalotnie. Duetowe gorzkie żale, które dopiero pod koniec
dodatkowo zdobione są plamami syntetycznych dźwięków. Anonsowana już wcześniej
środkowa część płyty zbudowana jest z gitarowych przesterów i chwilami niemal
plądrofonicznej elektroniki. Jedynie na sam koniec improwizacji dociera do nas
dźwięk szorowanych strun i uderzania po metalowych powierzchniach.
Ostatnie trzy improwizacje kreowane są przez drobne, chwilami
wręcz delikatne frazy. Część piąta nie korzysta ze wsparcia elektroniki. Żywe,
spokojne frazy saksofonu i gołe, wychudzone struny gitary. Opowieść klei się z kantów
i zadziorów, ale nie eskaluje natężenia dźwięku. Szósta opowieść, to gra na
małe pola, którą zdobi intensywny pogłos. Preparowane dźwięki klarnetu basowego
niesione są wartką poświatą elektroniki. Gitara także preparuje dźwięki, a na
zakończenie nerwowo pulsuje. Wreszcie finał tej wyjątkowo smakowitej płyty - szum
z tuby, gitarowe short-cuts, akcenty
post-percussion, zapewne z wykorzystaniem metalowej obudowy dęciaka. Same drobiazgi, pikantne,
efektowne szczegóły.
Pierre Gerard Pieces
Of Apparatus
Na koniec spotkania z nowościami NWOJ zapraszamy na
improwizację na gitarę solo (opis płyty nie wskazuje na instrumentarium,
jesteśmy zatem zdani jedynie na dobre ucho recenzenta) w wykonaniu Pierre’a
Gerarda, muzyka, jak wieści liner notes,
znanego lokalnie (czyli w Belgii), bardzo niszowego i dalece minimalistycznego
we wszystkim, za co bierze się w dziedzinie działań artystycznych. Muzyk
proponuje nam pięć długich improwizacji, które trwają łącznie 53 minuty, a które
powstały w styczniu 2019 roku (miejsce akcji także nieznane).
Dla miłośnika improwizowanych emocji, tudzież strumieni
niczym nieskrępowanej ekspresji, obcowanie z minimalistyczną muzyką Gerarda
jest doprawdy dużym wyzwaniem. Obok chwilami specyficznie brzmiącej gitary
(akustycznej z amplifikacją, elektrycznej, ale z małym prądem?) pełnoprawnym
aktorem tego nad wyraz leniwego spektaklu (performansu?) jest także … cisza.
Jeśli zliczyć wszystkie porcje ciszy umieszczone pomiędzy improwizacjami, a
także w ich trakcie, z pewnością doliczylibyśmy się dziesięciu minut, jeśli nie
więcej. Ale cóż, obowiązki recenzenta wzywają, zajrzyjmy do środka albumu Pieces Of Apparatus.
Drżąca gitara, która wydaje się nietypowo zestrojona, wydaje
pojedyncze dźwięki, czasami lepi je w pół akordy, czasami w pełne akordy. Dźwięki wybrzmiewają i powracają
w stanie nienaruszonym. Czasami to ledwie molekuły, drobinki, innym razem
większe strzępy fonii, niepozbawione usterek, kiksów i celowych zniekształceń.
Muzyk w tej minimalistycznej zabawie bywa udanym naśladowcą pewnych strategii
improwizacyjnych Dereka Baileya, bywa także dalekim korespondentem
post-folkowych bardów, którzy zagubili drogę na bezkresnej prerii. Wszystko
wszakże realizuje na dużym luzie, jest w punkowym stylu niechlujny, nieprzywiązany
nadmiernie do formy i ostatecznego kształtu improwizacji. Wraz z rozwojem
leniwej sytuacji scenicznej w narracji Gerarda pojawia się coraz więcej ciszy,
a jej plastry potrafią, zwłaszcza na początku danej części, trwać więcej niż
minutę. Po dwóch kwadransach takiej lekcji cierpliwości, opowieść zaczyna nużyć.
Przypomina muzykę, która zdaje się osiągać stan agonii. Dźwięki umierają lub powtarzają
się z artystycznym uporem, godnym lepszej sprawy. Frazy przybierają coraz
delikatniejsze, wręcz filigranowe formy, ale wiemy, iż Pierre Gerard mógłby je
grać bez końca.