Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 16 kwietnia 2021

Cirera, Oswald & Nästesjö! Granular Bastards! Jano! Tàlveg! Reviriego! The Catalan Taste Makes The World Go Round!


Nic lepiej nie poprawia codziennego, posępnego nastroju covidowej rzeczywistości niż nowa muzyka! Przed nami pięć wyjątkowo świeżych albumów - wszystkie datowane na 2021, a jeden z nich nawet w tym roku nagrany! Improwizowane wątki prowadzą nas wprost do Barcelony, choć aż dwa z nich powstały na ziemi duńskiej! Prawie sami nasi ulubieńcy, ale i trzy nowe nazwiska do zapamiętania!

Bez zbędnych wstępów zapraszamy na podróż z posmakiem dźwięków jedynych w swoim rodzaju – silnie zakorzenionych w północno-iberyjskiej glebie!

 


Cirera/Oswald/Nästesjö  I'm a Biker (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Zaczynamy jednak w Kopenhadze, dokładnie w połowie stycznia ubiegłego roku: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Margaux Oswald – fortepian oraz Johannes Nästesjö - kontrabas. Trzy bardzo swobodne improwizacje, 27 minut z sekundami.

Pierwsze tchnienie wydaje z siebie saksofon tenorowy, po ułamku sekundy są już nim małe piano z klawisza i elegancki smyczek. Muzycy od początku budują flow ze zdecydowanych, chwilami dość zadziornych fraz, czuć w ich ruchach zew post-jazzu. Nie przeszkadza im to pracować w dużym skupieniu, świetnie się wzajemnie nasłuchiwać i w każdym momencie podejmować wyłącznie dobre decyzje dramaturgiczne. Tempo jest zróżnicowane, podobnie jak intensywność – tu także zmysł kreacji pozwala muzykom w pełni panować nad sytuacją sceniczną. Budują opowieść na ogół kolektywnie, choć nie stronią od drobnych ekspozycji solowych (choćby smyczka). Dość szybko sięgają po preparacje, techniki rozszerzone i wszystko to, co natura podpowiada wybitnym improwizatorom. Pierwszą improwizację kończą zmysłowymi repetycjami, a na ostatnią prostą wychodzą dzięki kontrabasowi, po raz pierwszy potraktowanemu trybem pizzicato.

Druga improwizacja zaczyna się niemal w zupełnej ciszy – dęte preparacje, nisko zawieszony smyczek i czarne deep piano. Opowieść zdaje się tu być klejona z samych drobiazgów. Każdy z instrumentów przykłada swój stempel doskonałości. Smyczek oddycha brudnym powietrzem, struny piana drżą razem z podłogą, a tuba szumi – piękny dark acoustic ambient, który igra z ciszą i co chwilę śle nam perełki dźwiękowe. Saksofon zaczyna burczeć, struny piana dotykane są jedynie opuszkami palców, a smyczek stuka w gryf, jak cerber głoszące złe nowiny. Molecular dance of dead sounds! Opowieść łyka jednak odrobinę świeżego powietrza i dętym piskiem stara się wydostać na powierzchnię dźwięku. Filigranowe klawisze łapią niezłe tempo, smyczek z mozołem piłuje struny. Opowieść zyskuje na dynamice, ale pozostaje lekka, niemal frywolna. Sam finał drugiej improwizacji skrzy się jednak prawdziwie freejazzowym rozmachem.

Trzecia historia rodzi się na samym dnie tuby saksofonu, zablokowanej obcym przedmiotem. Ktoś szarpie nerwowo za struny kontrabasu, a piano milczy, jakby wyznaczało jedynie interwały ciszy pomiędzy dźwiękami. Pojawienie się smyczka dodatkowo zagęszcza sieć mikrozdarzeń. Z wolna rodzi się mała dynamika, pojawiają się zgrzytliwe frazy, stemple klawiszy, agresywne wydechy saksofonu, wreszcie masywny, głęboki smyczek. Emocjonalne rozhuśtanie trwa w najlepsze. Krzyki, pot i uparcie powtarzane frazy piana i kontrabasu. Po chwili następuje niespodziewane zejście w ciszę, z której drogę wyjścia wskazuje, po niedługim czasie, burczący saksofon i znów bardzo czarne piano. Zmiana goni tu za zmianą, szczególnie na gryfie kontrabasu! Muzycy znów fenomenalnie panują nad dramaturgią. Ostatnia improwizacja nie trwa nawet siedmiu minut, ale zdarzeń w niej tyle, jak na godzinnym koncercie filharmoników wiedeńskich! Finał tej niebywałej, ale jakże krótkiej płyty robi się nawet dość głośny, ale grany jest bardziej czystymi frazami - swoisty, całkowicie wyswobodzony z jarzma post-jazzu kameralny ceremoniał.

 


Granular Bastards  Tacit Ground (Discordian Records, DL 2021)

Pozostajemy w Kopenhadze, wciąż jest z nami Albert Cirera (saksofony), a dołącza do niego Valeria Miracapillo (laptop). Spotkanie tej pary odbyło się pod koniec czerwca 2020 roku, a jego efektem są cztery swobodne improwizacje, które trwają łącznie 33 minuty z sekundami.

Płytę otwiera najdłuższa improwizacja, trwająca blisko 17 minut. Pulsująca dość delikatnie elektronika i żywy dęciak, który buduje dron, konweniują ze sobą nadspodziewanie dobrze. Pozornie zgryzą się ze sobą, a jednak pasują do siebie, chwilami wręcz brzmią podobnie. Ta pierwsza zdaje się być mroczna i niedostępna, ten drugi nade wszystko niebezpieczny i zdolny do każdego szaleństwa. Wielka, masywna tuba, być może wzmacniana siłą zewnętrzną i tyleż masywny, co jednocześnie lekki ze swej natury laptop. Gdy saksofon brnie w drżące preparacje, elektronika w dłoniach kobiety zdaje się czynić dokładnie to samo! Od czasu do czasu ten pierwszy traci akustyczne walory i zaczyna brzmieć syntetycznie, jednak całość narracji na tym nie traci, a dźwięki zdają się płynąć z szyderczym uśmiechem skierowanym do tych z nas, którzy preferują brzmienia akustyczne. Na koniec tej prawdziwej epopei elektroakustycznej improwizacji dęciak pozostaje sam na środku sceny, brzmi całkiem żywo, elektronika skacze zaś po flankach, lekka, frywolna niczym konik polny na post-atomowej łące. Oj, dobra to puenta!

Dwie kolejne części albumu są dla odmiany bardzo krótkie. Szybkie konwersacje, wyłącznie na temat. Najpierw dostajemy się w pole rażenia electro-wstrząsów. Saksofon zdaje się krzyczeć z przerażenia! Post-syntetyczny taniec industrialu! Gwałtowna, bardzo emocjonalna kłótnia wiecznych kochanków! Dęciak żłobi rynnę, elektronika pędzi za nim. Muzycy i ich ekwipunek wydają się być podłączeni pod zepsutą trafostację - po kilku przebiegach gasną szczerym ambientem. Kolejna miniatura definitywnie koi emocje. Daje odpoczynek, pocieszenie i kilka bardzo wysoko zawieszonych dźwięków, aż uszy recenzenta wołają o pomoc.

Finałowa część, średniej długości na tle poprzedniczek, proponuje nam więcej akustycznych dźwięków. Saksofon buduje drony, laptop stawia post-perkusyjne zasieki. Dysze dęciaka zdają się ginąć na moment w ambientowym pogłosie, a laptop sprawia wrażenie, jakby realizował bez skrupułów stylowy live proccesing. Akustyczne westchnienia i syntetyczne pomruki budują intrygującą sieć zdarzeń. Żywy uczestnik spektaklu drży, charczy i złorzeczy, a syntetyka oplata go pajęczyną molekularnych pociągnięć pędzlem. Na finał całość nabiera adekwatnej do sytuacji intensywności, hacząc nawet o noise. Mglista pulsacja i mroczne wyziewy z tuby. Nie ma zmiłuj!



Jano  Poe Never Wrote Ghost Stories (Discordian Records, DL 2021)

Definitywnie przenosimy się już do Katalonii (Estudi Tarkampa, Sabadell), by poznać kolejne oblicze improwizacji żywego i syntetycznego instrumentarium. Spotkanie z połowy lutego bieżącego roku: Riccardo Massari Spiritini – dwa, pracujące symultaniczne syntezatory Lyra-8, także urządzenie zwane tarcodium oraz Ferran Besalduch – saksofon basowy, saxellino, hurdy toy oraz podręczne urządzenia elektroniczne. Improwizowana opowieść trwa tu około 42 minut i składa się z siedmiu części.

Riccardo i Ferran zapraszają nas na niezwykłą przygodę elektroakustyczną, na nową odsłonę charakterystycznego dla sceny barcelońskiej festiwalu fake sounds. Tu źródeł wielu dźwięków możemy się jedynie domyślać, ale ów dysonans poznawczy zdaje się dokładać jakości całemu przedsięwzięciu. Muzycy zaczynają swoją przygodę bardzo spokojnie – szumiący dęciak i ledwie tląca się, ambientowa elektronika. Echo lepi dźwięki w posuwiste drony, a na koniec wystawia saksofon (saxellino?) na sporą wysokość i pozwala mu śpiewać. W drugiej części pojawia się saksofon basowy, a elektronika zdaje się dostarczać nam także akcentów live proccesing. Plejada tajemniczości, to zdekonstruowane dźwięki strunowe, a także podmuchy innego instrumentu dętego. Oto zmysłowy post-chamber zanurzony w gęstym, nerwowym ambiencie.

Trzecia opowieść, to potok saksofonowych szeptów i westchnień u progu lepkiego ambientu, z którego po niedługim czasie wyłania się roztańczony, preparowany dęciak, który odnajduje w sobie resztki zgniłego oniryzmu. Kolejny epizod dostarcza nam na odrobinę chill-outu. Znów słyszymy dźwięki strun, a wesołe saxellino bystrze wgryza się w elektronikę, która jakby mimochodem dekonstruuje jego frazy. W piątej części powraca saksofon basowy, towarzyszy mu oddech nieistniejącego kontrabasu, a na deser głos z offu. Tradycyjnie na zakończenie improwizacji wszystkie dźwięki uroczo zlewają się do jednego, ambientowego koryta.

Szósta improwizacja, to bodaj szczyt festiwalu fake sounds. Być może grają dla nas dwa saksofony, być może tylko jeden, ale … doposażony w struny. Mgławice echa, niespodzianki, coś huczy, drży i szeleści – dźwiękowe byty pączkujące jeden po drugim. Tu na koniec, jeszcze przed fazą full ambientu, kilka wyjątkowo delikatnych fraz saxellino. W ostatniej improwizacji do garści post-perkusyjnych fraz tuli się saksofon basowy, coś trzeszczy w tle, a gra na małe pola znów dostarcza dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie wskazać. Uwielbiamy takie sytuacje!

 


Tàlveg  As it fades (Bandcamp’ self-released, Kaseta/ DL 2021)

Trio Tàlveg, to nowa, jakże gorąca nazwa na mapie Barcelony! Za nami płyta debiutancka i dwie ep-ki, powstałe w trakcie jednej sesji, teraz zaś czas na nowy album, nagrany w grudniu ubiegłego roku (W Room Studio, Barcelona). Personalia muzyków znamy świetnie, ale przypomnijmy: Marcel·lí Bayer - saksofon barytonowy i altowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Sześć improwizacji, trochę mniej niż 40 minut.

Muzyka Tàlveg, jaką znaliśmy dotychczas, bazowała na leniwej, powolnej, choć chwilami niezwykle zadziornej improwizacji. Raczej stawiała na minimalizm niż eksplozje od dawna skrywanych emocji. Nowa płyta nieco łamie owe pryncypia Katalończyków. Otwiera ją bowiem bardzo głośny i ekspresyjny numer, zamyka zaś duo równie czerstwe i nasycone groźnymi frazami. To, co pomiędzy, to już typical Tàlveg – urocze, jakże kreatywne lenistwo i bystre cedzenie dźwięków przez zęby.

Słowo się rzekło, the most noise expose staje przed nami w całej krasie. Szklista, rozbłyskująca fajerwerkami gitara Ferrana, bystry circle drumming Oriola (w nim zawsze jest życie!), a po paru pętlach także baryton Marcelego, rozkołysany, ale dosadny w każdej frazie. Po czasie gitara rozdziera się post-rockową ekspresją, sama zaś narracja gęstnieje do granic. Faza so slowly, so precise zaczyna się małą perkusją, dronem saksofonu i meta ambientem gitary. Rezonanse, pulsacje, akustyczne i elektryczne drobiazgi. Kolejna opowieść pachnie na starcie cool-jazzem na narkotykowym odwyku. Gitara piszczy, skomle, szuka psychodelii. Narrację buduje pewien dysonans – czyste frazy saksofonu lepione w drony vs. nerwowa, jazgotliwa gitara płynąca oczywiście nad wyraz leniwie, tuż nad perkusją, która znów jako jedyna ma w sobie miniaturowy zalążek dynamiki.

Czwarta improwizacja, to pierwszy z duetów na płycie, tu bowiem odpoczywa gitara. Wysoki, melodyjny alt i slow drumming kreują skromną balladę dla nadaktywnych. Siła czupurnego spokoju, którą konstytuuje zmyślna repetycja. Kolejna opowieść zdaje się ginąć w swoim programowym minimalizmie. Gitara pulsuje suchym rezonansem, saksofon kłębi się i nadyma. Mała perkusja budzi się po kilku chwilach, jakby zaskoczona, że koledzy już grają. Narracja nie ma tempa, ponownie buduje ją dysonans czystego dęciaka i brudnych strun gitary. Zdrowych emocji i intensywności z czasem jednak przybywa. Wreszcie finał, zapowiadany już duet - gitary i saksofonu. Ten pierwszy wije się free jazzowym grepsem, ta druga niesie na sobie jarzmo rocka. Znów brak tu tempa, ale skąd ma być, skoro perkusja śpi. Emocje wszakże nieustannie na krzywej wznoszącej. Gęste, zadziorne, intensywnie lane frazy - instrumenty niemal krzyczą na siebie, jakby nie było zgody na to, iż ta fantastyczna podróż dobiega już końca.

 


Àlex Reviriego  The life you save may be your own (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Na finał katalońskiej mini-sagi, kolejne spotkanie z domowymi miniaturami na kontrabas solo Àlexa Reviriego, tu intrygująco podrasowanymi elektroniką i zmyślną post-produkcją. Wedle opisu płyty:  double bass, devices, digital processing. Remixes and processing of solo double bass compositions (2018-2021). Trzy części, 22 minuty.

Spektakl elektroakustycznego kontrabasu otwiera świst powietrza, który po chwili okazuje się fonicznym efektem tarcia strun wilgotnym smyczkiem. Każdy dźwięk wyłania się tu z mgły, gęstej i nisko osadzonej, a w tle rodzi się nowe, syntetyczne życie, które zdaje się być echem owych żywych dźwięków. Powstający dron ma w sobie wciąż żywe atrybuty, ale nadciągająca powłoka syntetyki nie nadaje nadziei. Narasta pogłos, a pulsujący smyczek z wolna traci życie.

Drugą opowieść już od startu buduje ambient i dźwięki, które z każdą sekundą zaczynają nabierać elektronicznej poświaty. Gęsty potok nieoczywistości, na przekór wszystkim, żyje tu własnym życiem, odmawiając akustycznym dźwiękom prawa do życia. Ostatnia część mini albumu kreowana jest przez repetujące pizzicato kontrabasu. Tło oddycha, a po niedługiej chwili, niczym komputerowy loop, zaczyna opanowywać przestrzeń dźwiękową. Flanki repetują, środkiem płynie zaś strumień pizzicato, który na moment zamiera, jakby chciał zapoczątkować nowy watek. Ostatnie frazy sytuują nas jednak definitywnie w realnej rzeczywistości, płyta umiera bowiem przy dźwiękach szczekającego psa.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz