Nic lepiej nie poprawia codziennego, posępnego nastroju covidowej rzeczywistości niż nowa muzyka! Przed nami pięć wyjątkowo świeżych albumów - wszystkie datowane na 2021, a jeden z nich nawet w tym roku nagrany! Improwizowane wątki prowadzą nas wprost do Barcelony, choć aż dwa z nich powstały na ziemi duńskiej! Prawie sami nasi ulubieńcy, ale i trzy nowe nazwiska do zapamiętania!
Bez zbędnych wstępów zapraszamy na podróż z posmakiem
dźwięków jedynych w swoim rodzaju – silnie zakorzenionych w
północno-iberyjskiej glebie!
Cirera/Oswald/Nästesjö I'm a Biker (Bandcamp’
self-released, DL 2021)
Zaczynamy jednak w Kopenhadze, dokładnie w połowie stycznia
ubiegłego roku: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Margaux Oswald –
fortepian oraz Johannes Nästesjö - kontrabas. Trzy bardzo swobodne
improwizacje, 27 minut z sekundami.
Pierwsze tchnienie wydaje z siebie saksofon tenorowy, po
ułamku sekundy są już nim małe piano z klawisza i elegancki smyczek. Muzycy od
początku budują flow ze
zdecydowanych, chwilami dość zadziornych fraz, czuć w ich ruchach zew
post-jazzu. Nie przeszkadza im to pracować w dużym skupieniu, świetnie się wzajemnie
nasłuchiwać i w każdym momencie podejmować wyłącznie dobre decyzje dramaturgiczne.
Tempo jest zróżnicowane, podobnie jak intensywność – tu także zmysł kreacji pozwala
muzykom w pełni panować nad sytuacją sceniczną. Budują opowieść na ogół kolektywnie,
choć nie stronią od drobnych ekspozycji solowych (choćby smyczka). Dość szybko sięgają
po preparacje, techniki rozszerzone i wszystko to, co natura podpowiada
wybitnym improwizatorom. Pierwszą improwizację kończą zmysłowymi repetycjami, a
na ostatnią prostą wychodzą dzięki kontrabasowi, po raz pierwszy potraktowanemu
trybem pizzicato.
Druga improwizacja zaczyna się niemal w zupełnej ciszy –
dęte preparacje, nisko zawieszony smyczek i czarne deep piano. Opowieść zdaje się tu być klejona z samych drobiazgów.
Każdy z instrumentów przykłada swój stempel doskonałości. Smyczek oddycha
brudnym powietrzem, struny piana drżą razem z podłogą, a tuba szumi – piękny dark acoustic ambient, który igra z
ciszą i co chwilę śle nam perełki dźwiękowe. Saksofon zaczyna burczeć, struny
piana dotykane są jedynie opuszkami palców, a smyczek stuka w gryf, jak cerber
głoszące złe nowiny. Molecular dance of
dead sounds! Opowieść łyka jednak odrobinę świeżego powietrza i dętym
piskiem stara się wydostać na powierzchnię dźwięku. Filigranowe klawisze łapią
niezłe tempo, smyczek z mozołem piłuje struny. Opowieść zyskuje na dynamice,
ale pozostaje lekka, niemal frywolna. Sam finał drugiej improwizacji skrzy się
jednak prawdziwie freejazzowym rozmachem.
Trzecia historia rodzi się na samym dnie tuby saksofonu,
zablokowanej obcym przedmiotem. Ktoś szarpie nerwowo za struny kontrabasu, a
piano milczy, jakby wyznaczało jedynie interwały ciszy pomiędzy dźwiękami.
Pojawienie się smyczka dodatkowo zagęszcza sieć mikrozdarzeń. Z wolna rodzi się
mała dynamika, pojawiają się zgrzytliwe frazy, stemple klawiszy, agresywne wydechy
saksofonu, wreszcie masywny, głęboki smyczek. Emocjonalne rozhuśtanie trwa w
najlepsze. Krzyki, pot i uparcie powtarzane frazy piana i kontrabasu. Po chwili
następuje niespodziewane zejście w ciszę, z której drogę wyjścia wskazuje, po
niedługim czasie, burczący saksofon i znów bardzo czarne piano. Zmiana goni tu za zmianą, szczególnie na gryfie
kontrabasu! Muzycy znów fenomenalnie panują nad dramaturgią. Ostatnia
improwizacja nie trwa nawet siedmiu minut, ale zdarzeń w niej tyle, jak na godzinnym
koncercie filharmoników wiedeńskich! Finał tej niebywałej, ale jakże krótkiej
płyty robi się nawet dość głośny, ale grany jest bardziej czystymi frazami - swoisty,
całkowicie wyswobodzony z jarzma post-jazzu kameralny ceremoniał.
Granular
Bastards Tacit Ground (Discordian
Records, DL 2021)
Pozostajemy w Kopenhadze, wciąż jest z nami Albert Cirera (saksofony),
a dołącza do niego Valeria Miracapillo (laptop). Spotkanie tej pary odbyło się
pod koniec czerwca 2020 roku, a jego efektem są cztery swobodne improwizacje,
które trwają łącznie 33 minuty z sekundami.
Płytę otwiera najdłuższa improwizacja, trwająca blisko 17
minut. Pulsująca dość delikatnie elektronika i żywy dęciak, który buduje dron, konweniują ze sobą nadspodziewanie
dobrze. Pozornie zgryzą się ze sobą, a jednak pasują do siebie, chwilami wręcz brzmią
podobnie. Ta pierwsza zdaje się być mroczna i niedostępna, ten drugi nade
wszystko niebezpieczny i zdolny do każdego szaleństwa. Wielka, masywna tuba,
być może wzmacniana siłą zewnętrzną i tyleż masywny, co jednocześnie lekki ze
swej natury laptop. Gdy saksofon brnie w drżące preparacje, elektronika w
dłoniach kobiety zdaje się czynić dokładnie to samo! Od czasu do czasu ten
pierwszy traci akustyczne walory i zaczyna brzmieć syntetycznie, jednak całość
narracji na tym nie traci, a dźwięki zdają się płynąć z szyderczym uśmiechem
skierowanym do tych z nas, którzy preferują brzmienia akustyczne. Na koniec tej
prawdziwej epopei elektroakustycznej improwizacji dęciak pozostaje sam na środku sceny, brzmi całkiem żywo, elektronika
skacze zaś po flankach, lekka, frywolna niczym konik polny na post-atomowej
łące. Oj, dobra to puenta!
Dwie kolejne części albumu są dla odmiany bardzo krótkie. Szybkie
konwersacje, wyłącznie na temat. Najpierw dostajemy się w pole rażenia electro-wstrząsów. Saksofon zdaje się
krzyczeć z przerażenia! Post-syntetyczny taniec industrialu! Gwałtowna, bardzo emocjonalna kłótnia wiecznych
kochanków! Dęciak żłobi rynnę,
elektronika pędzi za nim. Muzycy i ich ekwipunek wydają się być podłączeni pod
zepsutą trafostację - po kilku przebiegach gasną szczerym ambientem. Kolejna miniatura
definitywnie koi emocje. Daje odpoczynek, pocieszenie i kilka bardzo wysoko
zawieszonych dźwięków, aż uszy recenzenta wołają o pomoc.
Finałowa część, średniej długości na tle poprzedniczek,
proponuje nam więcej akustycznych dźwięków. Saksofon buduje drony, laptop
stawia post-perkusyjne zasieki. Dysze dęciaka
zdają się ginąć na moment w ambientowym pogłosie, a laptop sprawia wrażenie,
jakby realizował bez skrupułów stylowy live
proccesing. Akustyczne westchnienia i syntetyczne pomruki budują
intrygującą sieć zdarzeń. Żywy uczestnik spektaklu drży, charczy i złorzeczy, a
syntetyka oplata go pajęczyną molekularnych pociągnięć pędzlem. Na finał całość
nabiera adekwatnej do sytuacji intensywności, hacząc nawet o noise. Mglista pulsacja i mroczne
wyziewy z tuby. Nie ma zmiłuj!
Jano Poe Never Wrote Ghost Stories (Discordian Records, DL 2021)
Definitywnie przenosimy się już do Katalonii (Estudi Tarkampa, Sabadell), by poznać
kolejne oblicze improwizacji żywego i syntetycznego instrumentarium. Spotkanie
z połowy lutego bieżącego roku: Riccardo Massari Spiritini – dwa, pracujące
symultaniczne syntezatory Lyra-8,
także urządzenie zwane tarcodium oraz
Ferran Besalduch – saksofon basowy, saxellino,
hurdy toy oraz podręczne urządzenia
elektroniczne. Improwizowana opowieść trwa tu około 42 minut i składa się z
siedmiu części.
Riccardo i Ferran zapraszają nas na niezwykłą przygodę elektroakustyczną,
na nową odsłonę charakterystycznego dla sceny barcelońskiej festiwalu fake sounds. Tu źródeł wielu dźwięków
możemy się jedynie domyślać, ale ów dysonans poznawczy zdaje się dokładać
jakości całemu przedsięwzięciu. Muzycy zaczynają swoją przygodę bardzo
spokojnie – szumiący dęciak i ledwie tląca
się, ambientowa elektronika. Echo lepi dźwięki w posuwiste drony, a na koniec
wystawia saksofon (saxellino?) na
sporą wysokość i pozwala mu śpiewać. W drugiej części pojawia się saksofon
basowy, a elektronika zdaje się dostarczać nam także akcentów live proccesing. Plejada tajemniczości,
to zdekonstruowane dźwięki strunowe, a także podmuchy innego instrumentu dętego.
Oto zmysłowy post-chamber zanurzony w
gęstym, nerwowym ambiencie.
Trzecia opowieść, to potok saksofonowych szeptów i
westchnień u progu lepkiego ambientu, z którego po niedługim czasie wyłania się
roztańczony, preparowany dęciak,
który odnajduje w sobie resztki zgniłego oniryzmu. Kolejny epizod dostarcza nam
na odrobinę chill-outu. Znów słyszymy
dźwięki strun, a wesołe saxellino
bystrze wgryza się w elektronikę, która jakby mimochodem dekonstruuje jego
frazy. W piątej części powraca saksofon basowy, towarzyszy mu oddech nieistniejącego
kontrabasu, a na deser głos z offu.
Tradycyjnie na zakończenie improwizacji wszystkie dźwięki uroczo zlewają się do
jednego, ambientowego koryta.
Szósta improwizacja, to bodaj szczyt festiwalu fake sounds. Być może grają dla nas dwa
saksofony, być może tylko jeden, ale … doposażony w struny. Mgławice echa,
niespodzianki, coś huczy, drży i szeleści – dźwiękowe byty pączkujące jeden po
drugim. Tu na koniec, jeszcze przed fazą full
ambientu, kilka wyjątkowo delikatnych fraz saxellino. W ostatniej improwizacji do garści post-perkusyjnych
fraz tuli się saksofon basowy, coś trzeszczy w tle, a gra na małe pola znów
dostarcza dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie wskazać.
Uwielbiamy takie sytuacje!
Tàlveg As it
fades (Bandcamp’ self-released, Kaseta/ DL 2021)
Trio Tàlveg, to nowa, jakże gorąca nazwa na mapie Barcelony! Za nami płyta debiutancka i dwie
ep-ki, powstałe w trakcie jednej sesji, teraz zaś czas na nowy album, nagrany w
grudniu ubiegłego roku (W Room Studio,
Barcelona). Personalia muzyków znamy świetnie, ale przypomnijmy: Marcel·lí
Bayer - saksofon barytonowy i altowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol
Roca – perkusja. Sześć improwizacji, trochę mniej niż 40 minut.
Muzyka Tàlveg, jaką znaliśmy dotychczas, bazowała na
leniwej, powolnej, choć chwilami niezwykle zadziornej improwizacji. Raczej
stawiała na minimalizm niż eksplozje od dawna skrywanych emocji. Nowa płyta nieco
łamie owe pryncypia Katalończyków. Otwiera ją bowiem bardzo głośny i ekspresyjny
numer, zamyka zaś duo równie czerstwe i nasycone groźnymi frazami. To, co
pomiędzy, to już typical Tàlveg – urocze,
jakże kreatywne lenistwo i bystre cedzenie dźwięków przez zęby.
Słowo się rzekło, the
most noise expose staje przed nami w całej krasie. Szklista, rozbłyskująca
fajerwerkami gitara Ferrana, bystry circle
drumming Oriola (w nim zawsze jest życie!), a po paru pętlach także baryton
Marcelego, rozkołysany, ale dosadny w każdej frazie. Po czasie gitara rozdziera
się post-rockową ekspresją, sama zaś narracja gęstnieje do granic. Faza so slowly, so precise zaczyna się małą perkusją,
dronem saksofonu i meta ambientem
gitary. Rezonanse, pulsacje, akustyczne i elektryczne drobiazgi. Kolejna opowieść
pachnie na starcie cool-jazzem na narkotykowym odwyku. Gitara piszczy, skomle,
szuka psychodelii. Narrację buduje pewien dysonans – czyste frazy saksofonu
lepione w drony vs. nerwowa, jazgotliwa gitara płynąca oczywiście nad wyraz
leniwie, tuż nad perkusją, która znów jako jedyna ma w sobie miniaturowy
zalążek dynamiki.
Czwarta improwizacja, to pierwszy z duetów na płycie, tu
bowiem odpoczywa gitara. Wysoki, melodyjny alt i slow drumming kreują skromną balladę dla nadaktywnych. Siła czupurnego
spokoju, którą konstytuuje zmyślna repetycja. Kolejna opowieść zdaje się ginąć
w swoim programowym minimalizmie. Gitara pulsuje suchym rezonansem, saksofon
kłębi się i nadyma. Mała perkusja budzi się po kilku chwilach, jakby zaskoczona,
że koledzy już grają. Narracja nie ma tempa, ponownie buduje ją dysonans czystego
dęciaka i brudnych strun gitary. Zdrowych
emocji i intensywności z czasem jednak przybywa. Wreszcie finał, zapowiadany
już duet - gitary i saksofonu. Ten pierwszy wije się free jazzowym grepsem, ta
druga niesie na sobie jarzmo rocka. Znów brak tu tempa, ale skąd ma być, skoro
perkusja śpi. Emocje wszakże nieustannie na krzywej wznoszącej. Gęste,
zadziorne, intensywnie lane frazy - instrumenty niemal krzyczą na siebie, jakby
nie było zgody na to, iż ta fantastyczna podróż dobiega już końca.
Àlex Reviriego The
life you save may be your own (Bandcamp’ self-released, DL 2021)
Na finał katalońskiej mini-sagi, kolejne spotkanie z
domowymi miniaturami na kontrabas solo Àlexa Reviriego, tu intrygująco
podrasowanymi elektroniką i zmyślną post-produkcją. Wedle opisu płyty: double
bass, devices, digital processing. Remixes and processing of solo double bass
compositions (2018-2021). Trzy części, 22 minuty.
Spektakl elektroakustycznego kontrabasu otwiera świst powietrza,
który po chwili okazuje się fonicznym efektem tarcia strun wilgotnym smyczkiem.
Każdy dźwięk wyłania się tu z mgły, gęstej i nisko osadzonej, a w tle rodzi się
nowe, syntetyczne życie, które zdaje się być echem owych żywych dźwięków. Powstający
dron ma w sobie wciąż żywe atrybuty, ale nadciągająca powłoka syntetyki nie
nadaje nadziei. Narasta pogłos, a pulsujący smyczek z wolna traci życie.
Drugą opowieść już od startu buduje ambient i dźwięki, które
z każdą sekundą zaczynają nabierać elektronicznej poświaty. Gęsty potok
nieoczywistości, na przekór wszystkim, żyje tu własnym życiem, odmawiając
akustycznym dźwiękom prawa do życia. Ostatnia część mini albumu kreowana jest
przez repetujące pizzicato
kontrabasu. Tło oddycha, a po niedługiej chwili, niczym komputerowy loop, zaczyna opanowywać przestrzeń
dźwiękową. Flanki repetują, środkiem płynie zaś strumień pizzicato, który na moment zamiera, jakby chciał zapoczątkować nowy
watek. Ostatnie frazy sytuują nas jednak definitywnie w realnej rzeczywistości,
płyta umiera bowiem przy dźwiękach szczekającego psa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz