Czas na comiesięczną zbiorówkę nowości płytowych! Dziś osiem
świeżych, nad wyraz wiosennych propozycji do tańca i śpiewania!
W czasach permanentnej pandemii muzycy tworzą dźwięki na
potęgę, recenzenci zaciskają pięści na zapoconych klawiaturach komputerów, a
konsumenci nie wiedzą, skąd kraść pieniądze, by ów boom nadprodukcji muzyki móc przetransportować do swoich
odtwarzaczy! A przydatność Waszego ulubionego improwizowanego przewodnika zdaje się rosnąć z każdym dniem naszej
wiecznej pożogi!
Dzisiejsza opowieść wyjątkowo często sięgać będzie po
prawdziwie jazzowe emocje. Czekaja nas eksplozje free jazzu, bystre ucieczki w
swobodną improwizację, pełne garście open
jazzu, który incydentalnie haczyć będzie nawet o estetykę main-streamu, ale jak to na Trybunie
– całość złamiemy odrobiną elektroniki, gitarowym kalejdoskopem tajemniczych
dźwięków, a także intrygującym, śpiewanym (mruczanym?) post-electro!
Marszruta? Oj, będziemy dziś wszędzie! Włochy z francuskim
akcentem, Holandia po polsku i amerykańsku, Rosja, Belgia w Nowym Jorku, Zjednoczone
Królestwo, Francja, Norwegia i Berlin! Pachnący bukiet świeżynek specjalnie dla
Was - szykujcie portfele!
KORR Tombé
de la voûte (We Insist Records, CD 2021)
Jeden z naszych bezwzględnie ulubionych francuskich
saksofonistów Michel Doneda (sopran i sopranino) w styczniu 2019 roku zabłądził
we włoskich kniejach i niespodziewanie znalazł się w piwnicy należącej do
perkusisty Filippo Monico. Dokładnie tam przebywał także kontrabasista Andrea
Grossi. Panowie, choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, zagrali imponujący
set improwizacji dobrze posadowionych w idiomie open jazzu, który nie stroni od kameralistycznych wycieczek.
Opowieść swą podzieli na jedenaście części (dodajmy, iż od czwartej do
dziesiątej zagrali nieprzerwany strumień dźwięków). Całość ich piwnicznych
aktywności zamknęła się w niespełna 43 minutach.
Pierwsze trzy utwory zdają się pokazywać całe spektrum
możliwości muzyków, ich warsztatu, kreatywności, umiejętności budowania
skrupulatnej dramaturgii, nade wszystko zaś otwartości na wszelkie rozwiązania
stylistyczne i estetyczne. Muzycy zaczynają od smakowitej porcji łagodnego free
jazzu, z zalotnym sopranem, który pięknie imituje dźwięk smyczka posadowionego
na chybotliwym gryfie kontrabasu. Zaraz potem chytrze kryją się w alkowie kameralnej
zadumy, szumią i głęboko oddychają. Z kolei w trzeciej części łechcą ucho
recenzenta piękną zabawą w call &
responce, z której bez zbędnej zwłoki przenoszą się w całkiem energetyczny
strumień dźwięków, pełnych jazzowych smaczków i improwizowanych zakrętów.
Począwszy od części czwartej zanurzamy się na dłużej w
jednym, nieprzerwanym paśmie dźwiękowym, w trakcie którego muzycy jeszcze
efektowniej uwypuklają wszelkie atrybuty jakości, jakimi obdarzyliśmy ich w
trakcie poprzedniego akapitu. Opowieść zaczyna preparowany saksofon, szumiące
szczoteczki i struny ugniatane na gryfie. Ponownie słyszymy piękny moment
imitacji smyczka i saksofonu. Narracja równie szybko nabiera tempa (świetnym drummingiem!), jak i wytraca moc
czerpiąc powietrze niezbędne do życia z pracy smyczka. Ten ostatni nie waha się
także wejść na moment do jaskini post-baroku. W każdej sytuacji same
smakowitości pichci nam saksofonista, który wydaje się, że najpełniej czerpie z
multigatunkowej konwencji całej improwizacji. Nim wybrzmi owa suita, która trwa prawie 20 minut,
muzycy wejdą jeszcze na efektowne wzgórze (masywnym kontrabasem, wyjątkowo
łobuzującym saksofonem i czasami dość delikatną pracą perkusji), po czym
zalegną w głębokiej krypcie i toczyć będą niekończące się, wyjątkowo
spektakularne dyskusje z ciszą. Ostatnia, jedenasta improwizacja, już po
wyraźnej pauzie, zdaje się kontynuować tłumione opowieści końcowych minut suity. Plamy preparowanego saksofonu,
pałeczki muskające glazurę werbla i kontrabas, która na końcowej prostej
ciągnie jeszcze całe trio na drobne, w pełni jazzowe wzniesienie. Całość gaśnie
snem dalece kameralnym, głównie za przyczyną smyczka.
Frank Rosaly/ Marta Warelis/ Aaron Lumley/ John Dikeman Sunday at De Ruimte (Doek RAW, CD
2021)
Szybki skok do małej, ale jakże uroczej Holandii! Miejsce zwie
się De Ruimte, zgodnie z tytułem
płyty mamy niedzielę, a koncert jest częścią Doek Festival, jaki miał miejsce latem ubiegłego roku. Na scenie
polska pianistka Marta Warelis oraz trójka chłopaków z amerykańskimi
paszportami, z których część często przebywa po naszej stronie Wielkiej Wody,
kolejno: Frank Rosaly – perkusja, Aaron Lumley – kontrabas oraz last, but not least, John Dikeman –
saksofon tenorowy. Nagranie podzielone na cztery części trwa 62 i pół minuty.
Koncert startuje z pozycji bardziej kameralnych, a początkowy
flow budowany jest przez trio
abstrakcyjnego piano, smyczka na kontrabasie i małych perkusjonalii. Tenor
włącza się do gry prawdziwie coltrane’owskim zaśpiewem po kilku minutach i
zdaje się nieść improwizację całkiem wysokim wzgórzem. Brzmienie wszystkich instrumentów
jest dość matowe, zbierane jednym mikrofonem, ale nad wyraz żywe. Kwartet sprawia
wrażenie dalece demokratycznego tworu, bo każdy z muzyków ma do dyspozycji
sporą przestrzeń dla indywidualnej kreatywności. Muzyka stoi po kolana we free
jazzowej tradycji, ale zwinnie unika typowych dla niej rozwiązań, nie stroni od
wyszukanych fraz (brawo piano!) i zdolna jest raz za razem zaskakiwać odbiorcę
nowymi pomysłami. W drugiej części, najdłuższej na płycie, opowieść śmiało
trąci zmysłowym free impro, nie boi się sięgać po metody improwizacji w formie
pytań i odpowiedzi, nie eskaluje emocji, a muzycy zdają się posiadać trwałą
umiejętność zdejmowania nogi z gazu. Nawet jeśli Dikeman wrzaśnie swym tenorem
(jak choćby w okolicach ósmej minuty), nie oznacza to wcale, iż pozostali
muzycy skaczą w ogień bez chwili refleksji. Tę część koncertu, po kilku
krótkich ekspozycjach solowych, wieńczy narracja niemal post-bluesowa.
W kolejnych dwóch częściach, każdej trwającej pełny kwadrans,
muzycy zdają się pracować jeszcze bardziej nieśpiesznie. Mnożą wątki, podsycają
nowe pomysły, być może chwilami mają ich nawet zbyt wiele. Co ciekawe,
instrumentem, który najczęściej schodzi tu w kuluary jest saksofon tenorowy.
Ostatnia część koncertu najpełniej zbliża się do estetyki free chamber, nie stroni nawet od post-barokowych ekspozycji
smyczka. Oczywiście sam tenor nie przysypia i funduje nam do czasu do czasu efektowne,
free jazzowe spiętrzenia. Ale i one mają swoją rozrzedzoną strukturę, wypełnioną
ponadgatunkowymi frazami, słanymi na
ogół wprost z wyjątkowo bystrej klawiatury fortepianu.
Ototsky
Quartet Stamp a Spot (Fancy
Music, LP 2021)
Pozostajemy w jakże jazzowej formule kwartetowej, dodatkowo
prawie nie zmieniamy instrumentów. Centrum Kultury DOM w Moskwie znamy świetnie z tysiąca płyt, a na jego scenie, w
marcu 2018 roku, odnajdujemy czterech muzyków. Są to: Ilia Belorukov – saksofon
altowy, Kirill Shirokov – fortepian, Dmitry Lapshin – kontrabas i facet, który
daje nazwę całej formacji, czyli Peter Ototsky – perkusja. Muzycy grają cztery utwory,
które zdają się świetnie ilustrować spektakularny proces ucieczki od jazzowych
schematów w kierunku swobodnej, chwilami kameralnej improwizacji. Wszystkie
części są dobrze skrojone do wymiaru czarnej płyty, trwają bowiem łącznie
niespełna 44 minuty.
Tezę zawartą w preambule recenzji doskonale uwypukla
improwizacja otwarcia. Kwartet zaczyna swobodnym jazzem, barowym, niemal
korzennym brzmieniem, ze swingującą sekcją rytmiczną, wartkim strumieniem piana
i saksofonem altowym o lekko zabrudzonym brzmieniu, który śmiało mógłby
usadowić się w tym miejscu niemal sześć dekad temu, na przykład na koncercie
Erica Dolphy’ego. Muzycy płyną w bystrym tempie, równie dobrze radzą sobie też w
wolniejszych momentach. Każdy z muzyków realizuje partie solowe, dobrze wsparte
na akompaniamencie kolegów, ale z czasem narracja nabiera bardziej kolektywnego
spleenu i stwarza przestrzeń na
improwizacje dla każdego z artystów w tym samym momencie dziejów gatunku. Drugą
część otwiera duet basu i piana. Pozostali muzycy wchodzą do gry po niedługiej chwili,
a owa swobodna improwizacja nabiera dynamiki, głównie dzięki rytmizującym
zabiegom kontrabasisty. Świetne chwile altu dobrze korelują tu z jakością całej
narracji, która na koniec serwuje nam jeszcze zmysłowy duet tegoż saksofonu z
fortepianem.
Drugą stronę winyla rozpoczyna duet basu i perkusji. Muzycy początkowo
poruszają się na scenie całkiem leniwie, bardziej dbając o niuanse brzmieniowe
i dramaturgiczne. Po chwili równie efektownie łykają dynamikę godną jazzu
całkowicie pozbawionego schematów. Odnotowujemy jeszcze bystry dialog saksofonu
i basu, dobrze skomentowany abstrakcyjnym piano, który śmiało możemy wskazać jako
najlepszy moment na całym koncercie. Czwarta improwizacja to już zdecydowany
krok w kierunku free chamber. Szum z
tuby, szelest z perkusjonalii, pojedynczy klawisz piana. Zwiewny minimalizm, z
którego muzycy budują open jazzową
konstrukcję. Opowieść toczy się bez eskalowania tempa i znów kończy się
dialogiem altu i piana, na ostatniej prostej świetnie skomentowanym jazzowym walkingiem kontrabasu.
Alex
Louloudis Words (Off, DL 2021)
Przenosimy się do Nowego Jorku (studio nagraniowe The New School University, czerwiec 2018).
W świetnie brzmiących przestrzeniach odnajdujemy muzyków, których nazwiska nic
nam nie mówią, a kolory paszportów pozostają nieznane, ale na tych łamach uwielbiamy
takie sytuacje! Szefem przedsięwzięcia jest perkusista Alex Louloudis (on także
podpisuje się pod warstwą kompozytorską). Wspomagają go: Rafael Statin –
saksofon tenorowy oraz Dean Torrey – kontrabas. W pierwszym i ostatnim utworze
do wspomnianej trójki dołączają także: Rosdeli Marte – wokal, Kaelen Ghandhi –
saksofon tenorowy oraz Aaron Rubinstein – gitara. Na płycie znajdujemy sześć
utworów, których odsłuch zajmuje mniej niż 40 minut.
W formule tria (utwory 2-5), muzycy stawiają na dynamikę i bezpretensjonalność.
Proponują nam jazz bliski estetyce main-streamu,
wszystko czynią na pełnych prawach gatunku, z saksofonem, który dodaje jakości
i w rozbudowanych partiach improwizacji potrafi przepoczwarzać się w zadziorne,
całkiem drapieżne ptaszysko. Muzyka wydaje się świetnie nadawać na długie trasy
samochodowe, także do towarzyskiego tupania nogą i podśpiewywania. Po stronie plusów
warto też odnotować solowe ekspozycje perkusisty (utwór drugi) i kontrabasisty
(utwór czwarty).
W rozbudowanym do sekstetu składzie muzyka Louloudisa budzi
większe ambiwalencje. Pieśń otwarcia zdaje się być jedynie akompaniamentem dla
recytowanego tekstu Words (także
autorstwa perkusisty) i dość szybko wpływa na narracyjne mielizny, pełne
momentów pozbawionych ognia i emocji. Celem muzyków staje się wówczas jedynie
efektowna ekspozycja tematu kompozycji. Dużo ciekawiej dzieje się w ostatniej
części płyty. Początkowo sekstet znów skupia się na podaniu tematu i delikatnie
przynudza, ale w połowie utworu muzycy zaczynają sprawiać wrażenie, jakby ktoś
podłączył ich do stacji wysokiego napięcia. Wszyscy harcują i łobuzują (brawo
gitara!), emocje rosną, a odpowiednia dynamika sprzyja małym eksplozjom. Dodatkowo
każdy z saksofonów dokłada cegiełkę do udanego obrazu całości.
Deemer+1 Aftermath
(Luminous, CD 2021)
Po czterech całkiem jazzowych płytach czas na pierwszy
kontrapunkt! Deemer, to kobiecy duet łączący instrument dęty i całe zwoje
komputerowych kabli. W ramach wersji rozbudowanej Dee Byrne (saksofon altowy,
elektronika) i Merijn Royaards (elektronika) zaprosiły na nagranie perkusistę
Johnny’ego Huntera. Spotkanie studyjne miało miejsce w listopadzie 2019 roku, w
Londynie. Jego efektem jest dziewięć improwizacji, które trwają łącznie 31
minut z sekundami.
Trzeba przyznać, że odsłuch albumu Aftermath sprawił, iż emocje recenzenta skakały do wysokiego nieba,
ale też brutalnie upadały na szorstką podłogę. Z jednej strony, cała plejada wyśmienitych
pomysłów na łączenie improwizującego duetu sax
& drums z elektroniką, która nie stroni od dubowej poświaty i
niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych, z drugiej - wiele propozycji tria, to
ledwie miniatury, wprawki warsztatowe, które w formie, jaką dostajemy na
nagraniu zdają się być produktem niedokończonym. Poznajmy wszakże garść
szczegółów, a zwłaszcza te najbardziej udane momenty płyty.
W drugim utworze free jazzowy duet żywych instrumentów
płynie w zmysłowym, ale nerwowym strumieniu syntetyki, która narasta wraz z
rosnącą dynamiką nagrania, po czym efektownie rozlewa się w post-psychodeliczną
ciszę. Kolejny epizod w podobnej sytuacji stawia samotny saksofon, a efekt
końcowy jest równie udany. Z kolei czwarta część tłumi emocje i dynamikę, a
dźwięki płyną na dubowym delayu, jak
niedogotowany kisiel. Całość bardzo syntetyczna w brzmieniu, ale zadowoli nawet
wybrednego słuchacza. Na tle kilku innych nagrań siódma część wydaje się być
szczęśliwie produktem dalece skończonym. Pachnie zdrowym free jazzem, choć
zaczyna się spowolnioną, tłumioną grę wstępną zarówno dźwięków akustycznych, jak
i syntetycznych. Na koniec opowieść efektownie gęstnieje, staje się bardzo intensywna,
mimo braku basowych strumieni dźwiękowych. Ten ostatnie pojawiają się w
kolejnej części, sprawiając, iż utwór przypomina stylowy drum’n’bass z rozśpiewanym saksofonem.
René
Lussier Complètement Marteau!
(ReR Megacorp & Circum-Disc, CD 2021)
Wracamy na stały ląd i trafiamy do Francji. Jazz-rockowego
gitarzystę René Lussiera zdążyliśmy już kiedyś poznać, dziś zaprasza on nas na
solowy album, na którym gra na wielu instrumentach, produkując niezliczone
wątki dramaturgiczne, zarówno improwizowane, jak i precyzyjnie skomponowane.
Muzyk używa poza gitarami także głosu, instrumentów perkusyjnych (także
elektronicznych) i dwóch nieznanym nam urządzeń dźwiękowych - podorythmie i daxophone. W jednym utworze (tym najbardziej improwizowanym)
Lussiera wspomaga Hugo Blouin na kontrabasie. Płyta składa się z siedmiu części
i trwa niewiele ponad trzy kwadranse.
One man show
zaczynają mnożące się, jak grzyby po deszczu, wątki gitarowe, garść rytmu wprost
z ust (beatbox?) i cały ocean fake sounds, zarówno elektrycznych, jak
i elektronicznych. W kolejnej opowieści gitara nabiera całkiem jazzowego
posmaku, śpiewa piosenki i każe nam tańczyć. Brawura, brak stylistycznych zahamowań,
ale też samokontroli artystycznej – notuje recenzent w ramach drobnego resume. W części trzeciej post-rockowa
gitara tapla się w nieco inwazyjnej syntetyce, a jej dźwięki haczą wręcz o
plądrofonię. Jeśli jest jakiś gatunek muzyki, o którym zapomnieliście, Lussier
wam go przypomni! W tej konwencji narracyjnej, co rusz kłania nam się szyderczo
uśmiechnięty John Zorn.
Czwarta część stanowi ważny i niezbędny dla odbioru całości
kontrapunkt. Słyszymy kontrabas, a po chwili nawet trzy jego pasma, które
ciekawie improwizują, czasami starając się budować pewną strukturę rytmiczną.
Kolejną część moglibyśmy nazwać strings
in slow electronic motion. Delikatne frazy, niczym ścieżka dźwiękowa do
nowoczesnego baletu. Można nucić nawet grzecznym dzieciom przed snem. W szóstej
opowieści powraca posmak syntetyki, która oplata kolejne wątki gitarowe. Aura
nabiera posmak godnego określania post-techno
i ciekawie wybrzmiewa niemal dubowym echem. Płytę o tysiącu twarzy kończy
krótka, niemal warsztatowa wprawka perkusyjna.
Tvuru Tvuru (Ava Records, CD 2021)
Czas na Norwegię i całkiem nowe trio, przynajmniej, jeśli
chodzi o naszą percepcję sceny europejskiej: Andreas Andersen – gitara i
kompozycje, Henrik Sandstad Dalen – kontrabas oraz Ola Øverby – perkusja. Nagranie
studyjne z maja 2019 roku (miejsce akcji nieznane) składa się z jedenastu
części i trwa 37 minut z sekundami.
Młodzi Skandynawowie proponują nam dość nieskomplikowaną
wycieczkę po obrzeżach open jazzu,
który silnie korzysta z doświadczeń i metod pracy rocka, nie tylko z uwagi na
pracę gitarzysty, ale także kontrabasisty i perkusisty, którzy koncertują się
na budowaniu rytmu i trzymaniu narracji w ryzach zadekretowanej dyscypliny. Najwięcej
swobodny ma tu gitarzysta, który często improwizuje, czasami płynie wielośladem
o różnych poziomach intensywności, często ucieka w delikatną psychodelię, ale
nie stroni też od delikatnych pasaży, podczas których jego instrument brzmi jak
skrzypce, a nawet harfa. Tvuru to po prawdzie propozycja dla miłośników
post-rocka, którzy oczekują czegoś więcej lub zmęczonych cięższymi odmianami
jazzu fanów, którzy liczą na odrobinę zmysłowego chill-outu po wielkich porcjach mosiężnych improwizacji.
Każdy z utworów oparty jest na pewnym schemacie dramaturgicznym.
Kontrabasista otwiera nagranie, rysuje coś na kształt struktury
rytmiczno-melodycznej, a perkusista dobrze wspiera go w tym zacnym dziele.
Gitarzysta wchodzi niejako na gotowe i buduje swobodną warstwę melodyczną,
niepozbawioną znamion improwizacji. Płyty słucha się dobrze, choć pod jej
koniec, który nie następuje przecież zbyt późno, możemy poczuć lekkie znużenie.
Ciekawe momenty płyty, to utwór szósty, a zwłaszcza moment, gdy wszyscy muzycy
puszczają wodze fantazji i improwizują, a także utwór siódmy, który bazuje na
ciekawym, nieregularnym metrum. Wreszcie sam finał – rodzaj post-produkcyjnej
zabawy w zniekształcone brzmienia, ledwie minuta z sekundami, trak nieoznaczony na okładce płyty, a
być może wytyczający kierunek, w którym trio winno podążać w przyszłości.
Spirit
Skinned Spirit Skinned (Edelfaul
Recordings, Kaseta/DL 2021)
Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki prawdziwa wolta
stylistyczna! Zapraszamy w berlińskie, undergroundowe
zakamarki na ekspresyjny spektakl wybuchowej mieszanki post-electro, dub and
experimental, trip-hop, a także post-techno! W roli wokalisty - Ben
Ronen, a za niemal wszystkie dźwięki instrumentalne i elektroniczne odpowiada
Ofer Tisser. W roli wisienek na torcie, w pojedynczych epizodach pojawia się
także saksofon tenorowy (Shoham Manela) oraz skrzypce (Johana Ritmuller).
Siedem intensywnych pigułek złych mocy trwa około 40 minut.
Zaczynamy w klimatach slowly
drum’n’bass, z recytującym głosem, dubowym echem i zapachem zioła, jakie
ulatnia się z każdego dźwięku. Post-reggea'owy
groove dopełnia obrazu całości. W kolejnej części groove ma już posmak electro,
ale wciąż leniwa narracja pcha nas w objęcia ducha trip-hopu, godnego najlepszych płyt Tricky’ego! Flow robi się nerwowy, a głos wokalisty
wręcz desperacki. W trzeciej opowieści beat
przyspiesza, narracja stawia na minimalizm, a w tle bulgoczą całe zwoje hałasu.
Bystrym komentarzem na etapie wybrzmiewania zdaje się być ryczący saksofon. W
kolejnej części, nim usłyszymy pijane skrzypce podłączone do prądu, słuchamy
jeszcze zgrzytów i sprzężeń, które przypominają zdezelowaną gitarę elektryczną
i ochłapy zniekształconego głosu. Nie dane nam jest jednak słuchać
jakiejkolwiek warstwy rytmicznej.
Piątą opowieść kreuje zniekształcony, niemal plądrofoniczny,
tryumfalnie powracający beat. Brudny flow znów zabiera nas do garderoby
bristolskich mistrzów dziwnych dźwięków z połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Szósta
historia – dla odmiany - zdaje się dziać w warunkach … domowych. Suchy, niemal
akustyczny beat i dźwięki otoczenia,
w tym także przypadkowo napotkane instrumentu ulicy – akordeon i mandolina.
Wreszcie prawie 11 minutowy finał tego niesamowitego tripu, budowany z mozołem, z drobnym elementów, które z czasem
nabierają mocy. Nerwowa elektronika, beat
godny klasyków berlińskiego post-techno
z przywołanych chwilę wcześniej lat 90, ale całość stawia na pewną lekkość,
chwilami przypomina leniwe downtempo,
inkrustowane dubowym echem. Żonglerka gatunkowa zatem na całego, ale
realizowana z dużym smakiem i pozostająca pod nieustającym wpływem mroków
kulawej egzystencji. Pod koniec mamy wrażenie, że upiorny, mantryczny rytm
budują głównie akustyczne przedmioty.