wtorek, 29 czerwca 2021

Paul Lovens & Florian Stoffner in Tetratne!


Gołe struny gitary, zasilane niewielkim agregatem prądotwórczym, wchodzą w pierwsze interakcje z delikatnym, niemal molekularnym drummingiem prostego werbla i smukłych, bezdźwięcznych talerzy, prowadzonym po ostrych krawędziach, jakby od niechcenia, leniwie, choć z wewnętrzną furią. Dwóch muzyków, posadowionych na dużej scenie festiwalowej, z tej chmury drobnych, niedostrzegalnych gołym uchem dźwięków budują pierwszą narrację tego wieczoru. Ich opowieść pulsuje, skacze z miejsca na miejsce, a poszczególne wątki kłębią się w sobie, kipią emocjami i szczerzą zęby. Struny pląsają po wysuszonej łące, drummerskie przedmioty bawią się w mały zakład szlifierski, wszystko zaś leje się oceanem akustycznych wspaniałości, pełnym niuansów, ale i krwistych erupcji mocy.

 


Gitarzysta dostarcza całe mnóstwo oryginalnych dźwięków, powykręcanych fraz, które dobywa ze swojego tajemniczego instrumentu, niczym wytrwany szperacz spośród sterty zapominanych kart historii gatunku. Perkusista, master of the masters, sztukmistrz, który z niczego zdolny jest wyczarowywać prawdziwe cuda, który z drobiazgów tworzy poematy symfoniczne wyzwolonego percussions, zdaje się nie ustępować partnerowi w jakimkolwiek wymiarze tej szalonej improwizacji.

W okolicach siódmej minuty koncertu artyści zdejmują nogę z gazu i przez moment dumają nad losem świata, generując plejady rezonujących, głuchych i półdźwięcznych fonii. Gitara nie brzmi jak gitara, to raczej generator fake sounds, którego głównym zadaniem jest zaskakiwać i stawiać pytania o źródła pochodzenie danego dźwięku. Gdy dramaturgia wydarzenia na to pozwala, perkusista przeistacza się w mistrza ceremonii wyniesienia – echo stopy na bębnie basowym, drżące talerze, gongi obwieszczające tylko złe nowiny. Przez moment oba instrumenty na scenie brzmią niczym dwie zdezelowane perkusje, które oczekują transportu na złomowisko. W międzyczasie perkusista czyni specjalność zakładu – buduje samotną narrację na jednym talerzu, który ugniata na umęczonej glazurze werbla. Improwizacja wdrapuje się na szczyt, ale przy schodzeniu wpada w efektowny poślizg, niepozbawiony znamion rytmu. Gitara moduluje swój dźwięk, perkusja sprawia wrażenie, jakby składała się już z samych krawędzi. Pierwsza, piętnastominutowa improwizacja gaśnie sprowadzona do pojedynczych dźwięków.

Druga część, ledwie kilkuminutowa, to perełka w koronie mistrzów. Muzycy zaczynają metodą call & responce. Gitara zdaje się być pozbawiona prądu, ale to tylko chwilowa niedyspozycja. Muzycy prowadzą zwinną grę na małe pola niczym Derek Bailey i John Stevens jakieś skromne czterdzieści, albo i pięćdziesiąt lat temu. Pomiędzy szprychy narracji wpada kilka kęsów bluesa i martwej americany. Perkusista pichci małe spiętrzenia, gitarzysta dba o niuanse. Każdy dźwięk konweniuje tu z innymi, nawet ten nie zagrany.

Kolejną, nieco dłuższą opowieść muzycy znów zaczynają w niemal akustycznym wymiarze, grają frazy na wdechu, budują suspens. Struny trzymane w ryzach, niemal bezdźwięczne, cała plejada nanodźwięków z werbla, o który ocierają się schłodzone talerze. Garść drummerskich preparacji, które kontrapunktują short-cuts gitary. Ta ostatnia nie może się zdecydować, czy jest akustyczna, czy jednak elektryczna. Oniryczny klimat, rezonujące strefy i feeria talerzy, ale i frazy, które pachną ekspresją post -rocka! Po szóstej minucie gitara kurczy się do rozmiarów kompaktowych, ale talerze rosną szyte preparacjami. Piękny dysonans akustyczny, aż po dźwięk wielkiego talerza, którym muzyk wachluje zapocone czoło.

Ostatni epizod, rodzaj koncertowego encore. Bije metronom, a gitara śpiewa piosenkę post-country. Ów komediowy event trwa kilkadziesiąt sekund, po czym narracja rozpływa się korytem swobodnej gry w nieoczywiste frazy. Muzycy szukają zagubionej ciszy, kreują suspens gitarowymi flażoletami, ułamkami dźwięków z werbla i rezonansu. Wokół gitary na moment tworzy się małe kłębowisko prądu. Talerze drżą, aż śpiewają. Powraca melodia z pierwszych chwil dogrywki. Wielki finał, to szum perkusyjnych przedmiotów, niczym fale oceanu, no i gong, który ogłasza definitywny koniec tego niebywałego misterium dźwięku i najswobodniejszej improwizacji nowożytnego świata wolnej muzyki.

 

Tetrane (ezz-thetics, CD 2020). Paul Lovens – skromny zestaw perkusyjny (drumset), talerze i gongi oraz Florian Stoffner – gitara elektryczna (electrified guitar). Marzec 2019, Sound Disobedience Festival, Ljubijana, Słowenia. Cztery swobodne improwizacje, 34 minuty i kilkanaście sekund.

 

 

piątek, 25 czerwca 2021

Dominic Lash’ Spoonhunt and three new albums! Consorts Ensemble and two quartets!


Brytyjski kontrabasista, improwizator i kompozytor Dominic Lash gości na naszych łamach w miarę regularnie, choć przyznajmy, iż nie za często. Dziś wszakże okazja do prezentacji jego twórczości jest dalece szczególna, albowiem artysta dostarcza nam aż trzy nowe płyty! Wszystkie wydane przez niego samego w ramach inicjatywy Spoonhunt, wszystkie wyprodukowane na nośniku fizycznym (co nie było dotychczas regułą), wszystkie zarejestrowane na koncertach w londyńskim Cafe Oto (dwie pierwsze nawet tego samego dnia!), wreszcie wszystkie wyposażone w ładunek pięknych dźwięków, niosących niebywałe emocje!

Nasz krótki przegląd zaczniemy od … 21-osobowego składu, który bystrze improwizuje wedle wskazówek kompozytorskich Lasha, zaraz potem odczytamy swobodnie improwizujący kwartet brytyjskich asów, którego koncert jest jednym z ostatnich publicznych występów Johna Russella (płyta dedykowana zmarłemu w styczniu bieżącego roku gitarzyście), wreszcie napotkamy na kwartet hiszpańsko-brytyjski, który gra smakowity jazz z przyległościami, znów wedle wskazań kompozytorskich kontrabasisty.

 


Consorts  Distinctions

W połowie stycznia ubiegłego roku, na niewielkiej scenie Café Oto pomieściła się cała armia muzykantów. Poznajmy ich dane personalne: Douglas Benford – harmonium, instrumenty perkusyjne, Steve Beresford – elektronika, Marjolaine Charbin – fortepian, Chris Cundy – klarnet basowy, Seth Cooke - steel sink and metal detector, Angharad Davies – altówka, Phil Durrant – syntezator modularny, Matthew Grigg – gitara z amplifikacją, Bruno Guastalla – wiolonczela, Martin Hackett – syntezator, Tim Hill – saksofon barytonowy, Tina Hitchens – flet, Sarah Hughes – zither, Mark Langford – klarnet basowy, Dominic Lash – kontrabas i kompozycja, Yvonna Magda – skrzypce, Hannah Marshall – wiolonczela, Helen Papaioannou – saksofon barytonowy, Yoni Silver – klarnet basowy, Alex Ward – klarnet z amplifikacją oraz Shaun Crook – live sound. Skomponowana improwizacja Distinctions jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków i trwa 46 minut z sekundami.

Ceremonia dźwięku budzi się do życia w ciszy nieistnienia – elektroakustyczne piski, drobne frazy dętych, kontrabas, mała elektronika. Im mniejszy, delikatniejszy dźwięk, tym lepiej zdobi on narrację wstępną. Tworzą ją także dźwięki ciągnione (sustained) i cisza, która szczelnie wypełnia puste przestrzenie pomiędzy frazami. Pierwsze wzniesienie narracyjne ma miejsce w okolicach 5 minuty, ale opowieść szybko wraca do estetyki short-cuts with long eyes! Dramaturgię buduje także smyczek na kontrabasie i cała plejada tajemniczych dźwięków elektronicznych. Multi-składnikowy dron powstaje z mozołem, ale systematycznie i precyzyjnie. Zdarzają się jeszcze momenty zawahania - flow przygasa, ale natychmiast rodzi się na nowo i rusza w dalszą podróż z rosnącą determinacją. Zasadniczy strumień dźwięków płynie dołem (cała armia klarnetów basowych i barytonu), delikatnie błyszczy się też w górnych partiach, zdobionych wyziewami elektroniki i innych przedmiotów muzycznego użytku. Narracja pęcznieje naprawdę efektywnie dopiero w okolicach 17 minuty. Muzyka przypomina wtedy stado szerszeni, tudzież innych owadów brzęczących, a może eskadrę złowieszczych krążowników zasnuwających niebo pożogi. Ów strumień kardynalnych fonii zdaje się mieć kilka warstw – dęte pomruki, strunowe boleści i morze basowych westchnień.

W połowie nagrania opowieść wyhamowuje, schodzi na samo dno, wprost w objęcia gwiazdozbioru drobnych, urywanych i nerwowych fraz. Dęte wydechy topią się w elektroakustycznej poświacie - rozhuśtane emocje, tygiel strachu i dramaturgicznego suspensu. Narracja sprawia wrażenie tworzonej definitywnie ad hoc, z kompozytorem, który zatracił się w wirze improwizacji i dyrygentem, który jeszcze się nie narodził. W okolicach 30 minuty wszystkie dźwięki dostają na moment syntetycznego pogłosu, jakby ktoś przepalił bezpieczniki w Cafe Oto. Emocje rosną, strumień dźwięków w dalszym ciągu pęcznieje - przypomina wielki świder, który buduje kolejną linię metra. Oj, tak, muzycy zdecydowanie idą już na spotkanie ze ścianą dźwięków! Jeden przekrzykuje drugiego, trzeci modli się do nieistniejącego boga, czwarty ciśnie na gaz – stare, dobre czasy Globe Unity Orkiestra stają nam przed oczyma, niczym piękny koszmar z ulubionych horrorów. Na prawej flance poziom emocji eskalują klarnety, wsparte amplifikacją, na lewej drży moc gniecionej akustyki repetującego fortepianu. Wszyscy jadą na pełnym wydechu - kompulsywny spazm wielkiej improwizacji, furia i deterministyczny nihilizm nieograniczonej wolności tworzenia trwa do końca 43 minuty. Wtedy to hipo-dron mocy zaczyna rozpadać się na pojedyncze elementy, które wciąż jeszcze generują energię kinetyczną, jak małe planety hałasu w bezmiarze kosmicznej pustki. W połowie 45 minuty płomień narracji zaczyna definitywnie gasnąć, ześlizgiwać się ze strun, wydawać martwe oddechy. A potem już tylko finałowe podrygi syntetyki, która umiera jako ostatnia.

 


John Butcher/ Dominic Lash/ John Russell/ Mark Sanders  Discernment

Tego samego dnia, w tym samym miejscu czeka na nas kwartet w składzie wyjątkowym: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Dominic Lash – kontrabas, John Russell – gitara oraz Mark Sanders – perkusja. Cztery swobodne improwizacje (trzy pierwsze, to nieprzerwany ciąg dźwięków) trwają niespełna 40 minut, a cała płyta dedykowana jest Russellowi, który zmarł niemal dokładnie rok po tym koncercie.

Na scenie mamy wprawdzie kwartet dalece międzypokoleniowy, ale muzycy znają się świetnie (Londyn, to przecież małe miasto!), zatem nie potrzebują jakiejś szczególnej introdukcji, by wejść w dobre akcje i jeszcze bystrzejsze reakcje. Talerze, smyczek, sucha tuba saksofonu i mikrofrazy gitary budują wszakże dalece nieśpieszną i stonowaną emocjonalnie improwizację otwarcia. Niektóre dźwięki grane są na wdechu, inne wynikają z dramaturgicznego zaniechania. Muzycy nie forsują tempa i nie będą tego czynić w trakcie całego koncertu. Dynamika rośnie incydentalnie, na ogół wtedy, gdy kontrabas przechodzi w tryb pizzicato. W drugą część płyty wchodzimy płynnie, jakkolwiek jest ona kardynalnie nowym wątkiem improwizacji. Gitarzysta łagodnie pląsa, saksofonista udanie skrywa swoje emocje, a nad całością opowieści zdaje się czuwać główny strateg improwizacji, usadowiony u wezgłowia dużego kontrabasu. W roli złotnika, tudzież zdobiciela narracji bystry i kreatywny drummer. Muzycy nie stronią od preparacji, cały czas szukają zadziornych fraz i kantów, ale pozostają na etapie przedekspresyjnym. Na finał odcinka dostajemy bystre solo gitary, w klimatach niemal neoklasycznych. Kolejny etap trylogii pierwszego seta rozpoczyna wystudzony saksofon sopranowy. Reszta załogi nie wykazuje jednak ochoty, by iść na całość, raczej wdaje się w spokojne przepychanki, tudzież dramaturgiczne uprzejmości. Muzycy z mozołem doprowadzają ów fragment koncertu do finału, na samych końcu fundując nam drobną eksplozję mocy.

Ostatnia część spektaklu, de facto jego drugi set, trwa 17 minut i jest zamkniętą formą dramaturgiczną. Zaczynają go perkusjonalia i smyczek kontrabasu. Po chwili podłącza się jak zwykle delikatna gitara i cokolwiek rozochocony saksofon. Improwizacja szuka swojej dynamiki, ale co rusz hamuje, a muzycy stają w obliczu pewnych rozterek sytuacyjnych. Tenor ciągnie w kierunku rytmu i bluesowych niemal pomysłów, smyczek kontrabasu zgłasza zdanie odrębne. W efekcie tych nieco ambiwalentnych zachowań kwartet najpierw wpada w ramiona open jazzu, a potem koi troski w obliczu bardziej kameralnych fraz. Na zakończenie artyści dobywają jednak ze swoich trzewi odrobinę więcej energii kinetycznej, dzięki czemu ostatnie partie dźwięków możemy uznać za bardziej niż udane. Aktywny saksofonista, gitarzysta ze wzajemnie zazębiającymi się riffami, bystry drummer i jakże elastyczny dramaturgicznie kontrabasista efektownie wieńczą dzieło w oczekiwaniu na zasłużone oklaski.

 


Dominic Lash Quartet  Limulus

Ostatnia dziś płyta, to znów londyńskie Café Oto, ale na osi czasu cofamy się do stycznia 2019 roku. Sześć kompozycji tzw. lidera wykona tu dla nas kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i instrumenty perkusyjne, Dominic Lash – kontrabas i rzeczone kompozycje, Ricardo Tejero – saksofon altowy oraz Alex Ward – gitara elektryczna. Całość koncertu zamieszczonego na srebrnym krążku, to niemal 52 minuty.

Pierwsze trzy utwory koncertu, to nieprzerwany strumień jazzowej improwizacji, która raz za razem czerpie inspirację z różnych gatunków – rocka, kameralistyki, czy otwartego, jakże ekspresyjnego post-free jazzu. Pierwszy temat, pełen rytmu, swobodnej melodii i dobrego humoru, podają jednocześnie kontrabas i gitara. Perkusja dba o właściwy kierunku rozwoju dynamiki, a roześmiany saksofon czuje, że znajdzie w tej przestrzeni dużo miejsca dla swojej kreatywności. Power Quartet zaczyna swój multigatunkowy taniec z gracją i wyłącznie dobrymi emocjami. Szczególnie ekscytujące wydają się wzajemne imitacje gitary i saksofonu, czynione w prawdziwie ognistej fazie improwizacji. Zakończenie tego wątku skrzy się mroczną psychodelią, budowaną smyczkiem kontrabasowym. Muzycy płynnie wchodzą w drugi temat, który dość mocno zmienia klimat koncertu. Smyczek zabiera nas do krainy swobodnego post-chamber. Początkowo opowieść wydaje się nad wyraz leniwa (gitara pachnie dalekim wschodem!), ale to tylko pozory. Emocje i nerwy biorą górę, muzycy przyjmują otwarte pozycje i skaczą w ogień free jazzu. Niemal niepostrzeżenie zaczyna się trzecia kompozycja, introdukowana przez trio bez saksofonu, które bezceremonialnie swinguje i buduje ciekawą dynamikę. Świetne expo staje się udziałem gitary. Saksofon wchodzi do gry wprost w prezentację tematu, po czym ucieka w efektowne solo w klimatach definitywnie godnych Charlie Parkera. Muzycy znajdują też czas i miejsce na solową ekspozycję perkusisty.

Po krótkiej chwili kwartet powraca na dwie kolejne kompozycje. Pierwsza z nich powstaje w ciszy, z wytłumionym smyczkiem i gitarą, która frazuje niezwykle semicko. Perkusyjne szczoteczki tworzą klimat ballady, która jednak dość szybko przepoczwarza się w efektowne, bardzo rozwichrzone free impro! Po niedługiej, kolektywnej ekspozycji, na czoło wysuwa się kontrabas, który najpierw smyczkiem tłumi emocje, a potem śmiało przystępuje do solowej przebieżki. W tak zwanym międzyczasie zaczyna się już kolejny utwór. Gitara i saksofon lepią się w gasnące solo basu przeciągłymi frazami. Preparacje perkusji także kreują ciekawy suspens. Dynamika rośnie, powraca post-swingowy sznyt, a narracja bez wysiłku osiąga stan kolektywnych, improwizowanych eksplozji. Sam temat kompozycji pojawia się na jego zakończenie, podany unisono jakby od niechcenia. Na bis, niemal 10 minutowy, muzycy wychodzą w dużym skupieniu. Od razu proponują nam zmyślną zabawę w pytania i odpowiedzi. Znów, jak na początku koncertu, dostajemy piękny duet imitacyjny – psychodelizująca gitara i preparujący saksofon. Narracja szybko wspina się na szczyt, po czym efektownie opada, niesiona temperamentem kontrabasowego smyczka. Na zakończenie muzycy śpiewają hymny pochwalne, ewidentnie zadowoleni ze swego dzieła. Nie pozostaje nam nic innego, jak zgodzić się z ich oglądem sytuacji scenicznej.



wtorek, 22 czerwca 2021

Phillips, Butcher & Solberg! We met - and then!


Jedna z pomnikowych postaci muzyki improwizowanej, amerykański kontrabasista Barre Phillips, w roku 2018 opublikował solowe nagranie End To End, czym de facto ogłosił przejście na emeryturę. Muzyk urodzony w roku 1934 (!), jak wielu znakomitych muzyków zza Wielkiej Wody, silnie związany ze sceną europejską i tutejszymi wydawcami, zdawał się zatem delikatnie sugerować, iż to koniec jego artystycznych aktywności.

Ale, co oczywiste, ciągnie wilka do lasu! Z radością zatem zapowiadamy, iż do zaplanowanej emerytury muzyk dociera bardzo okrężną drogą! Na dowód w sprawie, fantastyczny album nagrany w trio, nad którym dziś głęboko się pochylamy i przy okazji, bez zbędnej zwłoki zgłaszamy do listy best of roku bieżącego!

Barre Phillips na ogół kojarzony jest z muzyką improwizowaną, która lubi zahaczać o współczesną kameralistykę, graną bystrze brzmiącym smyczkiem na jakże post-jazzowym kontrabasie. Nowa płyta świetnie się w ów główny nurt zainteresowań kontrabasisty wpisuje, ale fundamentalną jakość dają jej także partnerzy sędziwego muzyka, którzy dołączyli do niego na scenach Monachium (Offene Ohren) i Oslo (Blow Out Festival) w latach 2018 i 2019: the one and only John Butcher na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz – zapewne inicjator przedsięwzięcia – ultra aktywny improwizator i perkusista norweski, Ståle Liavik Solberg. Na krążku zatytułowanym metaforycznie We met - and then, najpierw dostajemy soczysty koncert z Oslo (trzy odcinki), potem zaś fragmenty koncertu z Monachium, na które składa się incydent solowy Barre’ego, duet Johna i Ståle’ego, wreszcie finałowy utwór improwizowany w trio. To świetne nagranie dostarcza nowojorski label Relative Pitch Records (w tym roku same petardy w katalogu!), w formacie CD, a całość trwa łącznie około 54 minuty. Zapraszamy z silnym mrowieniem w kręgosłupie!

 


Koncert norweski otwiera ponad 18-minutowa improwizacja, z pewnością kluczowa dla odbioru całej płyty. Inicjuje ją smyczek, który niemal rytmicznie uderza po strunach, nie unikając pierwszych dźwięków granych arco. Saksofon produkuje garść suchych dronów rozpoznawczych, a talerze i płaski werbel pięknie dopełniają obrazu introdukcji. Kameralna improwizacja budowana na fundamentach post-barokowego kontrabasu, stylowa, wyczulona na niuanse, niemal sensoryczna, łapiąca źdźbła dźwięków z samego dna tuby, z dużą porcją kreacji i dbałości o dramaturgię ze stronu perkusji. Gra na szczegóły, akustyczne drobiazgi, kreowana na małym suspensie, generująca zaskakujące koincydencje dźwiękowe. W trakcie rozbudowanej ekspozycji muzycy bez trudu sięgają po dźwięki preparowane (zwłaszcza Butcher), czupurne zwroty akcji i perkusyjne stemple, zawsze trafiające w punkt. W dziesiątej minucie schodzą w obszar bezdźwięku, po czym metodą call & responce budują ekspozycję duetową basu i perkusji, po niedługim czasie fantastycznie skomentowaną podmuchami gęstego powietrza wprost z tuby saksofonu. Piękne, jakże kolektywne free impro, które raz za razem zjeżdża w otchłań post-baroku. Oczywiście inicjatorem wydarzenia jest każdorazowo kontrabasista, ale sposób, w jaki saksofonista i perkusista także przechodzą na tryb meta barokowy jest doprawdy imponujący.

Dwie kolejne improwizacje z Oslo są nieco krótsze, kilkuminutowe. Drugą zaczyna kolejna zabawa w pytania i odpowiedzi – saksofonista płynie szerokim korytem, efektownie wgryza się w smyczkowe drony i zdaje się być głównym kreatorem dramaturgii. Kontrabasista koncentruje się w tej sytuacji na uwypukleniu jakości swojej ekspozycji – gra pizzicato, które oddycha jak arco, gra arco, które lepi się z dźwiękami perkusji, miesza wszystkie style, techniki i wątki z entuzjazmem młodzieniaszka. Drummer dba o background, ale to on nadaje improwizacji odpowiednią (choć leniwą!) dynamikę. Znów narracja tria przekształca się w duet bez saksofonu, który na koniec powraca, by świętować kolejny tryumf estetyki barokowej. Trzecia improwizacja schodzi nisko na kolanach i wącha piwniczną stęchliznę. Smyczek żłobi bruzdę w ziemi, talerze rezonują, cisza oddycha głęboko. Saksofon snuje długie frazy, w które ponownie wślizgują się pomiędzy struny kontrabasu, niczym jadowite węże. Meta drumming ciągnie zaś całą opowieść w nieznane. Smyczek trzyma jednak dystans i oddycha barokiem. Przez moment można odnieść wrażenie, iż wszystkie instrumenty na scenie szumią – preparowane dźwięki saksofonu, trzeszczące struny i skrzypiące akcesoria perkusjonalne. Wewnętrzny nerw ekspresji wiedzie jednak muzyków na prawdziwie efektowny szczyt, który kończy norweski wątek płyty.

Cofamy się w czasie i lądujemy w Monachium, by najpierw posłuchać kilkuminutowej ekspozycji solowej kontrabasisty. Muzyk tym razem stosuje wyłącznie technikę pizzicato, ale jest delikatny niczym niedoświadczona baletnica, produkuje drobne dźwięki i nasłuchuje efektów ich wybrzmiewania. Opowieść lekka, ale bynajmniej nie minimalistyczna, pełna metodycznej wręcz zadumy. Po chwili dostajemy się w objęcia duetu sax & drums. Szumiące frazy, półdźwięczne drony, przedechy i szczoteczki – improwizacja lepiona z drobiazgów, pełna niuansów, wystawionych na spojrzenia milczącego kontrabasisty. Zwarta, koherentna, niemal koścista opowieść budowana wedle zasady wet za wet. W połowie improwizacji muzycy zanurzają się w ciszy – suchy, martwy saksofon, matowe tomy i talerze milkną w poświacie preparowanych fraz.

Na zakończenie krążka dostajemy ponownie trio. Tym razem jednak zaczynamy w klimatach całkiem jazzowych – szarpane struny kontrabasu z pewną dozą melodyki, zaczepny saksofon i perkusyjne szczoteczki. Wszystko świetnie tu ze sobą trybi, ale sama narracja pełna jest dramaturgicznego spokoju. Nerw kreacji jednak działa, szczególnie w obszarze jurysdykcji dużo młodszego od reszty perkusisty. Starsi Panowie dla odmiany zdają się być w tej fazie nagrania odrobinę przewidywalni. W połowie nagrania szczęśliwie powraca smyczek! Nastrój robi się oniryczny, brzmienia matowieją, a muzycy stawiają znaki zapytania – innym słowy, jakość eksploduje! Zmysłowe imitacje saksofonu i kontrabasowego smyczka w pięknym duecie, potem komentarz drummera, który brzmi całkiem syntetycznie. Ostatnia prosta, tkana jest z samych drobnych fraz, ale nerwowych i bardzo czupurnych. Brawo!

 


piątek, 18 czerwca 2021

Nate Wooley! Mutual Aid Music has a history!


W oceanie muzycznych pomysłów amerykańskiego trębacza Nate’a Wooleya kwartet Battle Pieces zajmuje miejsce dość szczególne. Jest bowiem pomysłem na improwizację, tu istotnie predefiniowaną, najbliżej posadowionym muzyki kameralnej. Skład na trąbkę, fortepian, wibrafon i saksofon buduje swoje opowieści nieśpiesznie, dba o niuanse brzmieniowe i nade wszystko dramaturgiczne. Kwartet Battle Pieces ma swym dorobku edycję pierwszą, drugą i … czwartą. Nic nam nie wiadomo o upublicznieniu edycji trzeciej, ale ona istnieje, przynajmniej na papierze, a jej dalekim odgłosem mogą być intuitywne instrukcje, jakimi posługuje się … rozbudowana do oktetu wersja Battle Pieces, jaką odnajdujemy na najnowszej płycie Wooleya, nazwanej dość buńczucznie Mutual Aid Music, czyli muzyka pomocy wzajemnej, tłumacząc z angielskiego najprostszym sposobem.

Na dwupłytowym wydawnictwie (Pleasure Of The Text Records, CD 2021) odnajdujemy osiem improwizacji, dla których rozpisano dość szczegółowe, ale jednak bardzo swobodne instrukcje, o szczegółach których napiszemy za kilka chwil. Na razie poznajmy line-up, na który składają się rdzenni członkowie Battle Pieces: Nate Wooley – trąbka, Ingrid Laubrock – saksofon, Sylvie Courvoisier – fortepian i Matt Moran oraz doproszeni do oktetu: Mariel Roberts – wiolonczela, Joshua Modney – skrzypce, Cory Smythe – fortepian i Russell Greenberg – wibrafon i instrumenty perkusyjne. Całość nagrania trwa 91 i pół minuty.



 

Każdy z utworów zamieszczonych na płycie zdaje się być inaczej skonstruowany, toczy się z inną dramaturgią, dostarcza także bardzo zróżnicowanych emocji. Każdy z muzyków w trakcie wykonywania danego utworu ma dwa rozwiązania do wyboru: albo improwizuje całkiem swobodnie, albo korzysta z przygotowanych koncepcji kompozytorskich, które nie są wszakże ścisłymi wytycznymi zapisanymi na pięciolinii, to raczej opis technik gry, zasad harmonii, czy też tonacji oraz innych atrybutów dźwiękowych, jakimi winien się dany muzyk kierować realizując swoją improwizację. Kardynalną wszakże wytyczną dla każdego muzyka w trakcie każdego utworu jest intensywne słuchanie partnerów i wchodzenie z nimi w interakcje, określane tu jako tzw. pomoc wzajemna. Przy okazji tychże wytycznych kłania nam się nieśmiertelny duch koncepcji improwizatorskich Johna Stevensa, realizowanych zarówno w ramach mniejszych składów Spontaneous Music Ensemble, jak i większych, tych pod szyldem Spontaneous Music Orchestra.

Opowieść zaczyna się bardzo kolektywnie budowanym strumieniem dźwiękowym, ale nie wychodzącym poza obszar estetyczny, który śmiało możemy określić mianem post-chamber. Molowe, rzewne zaśpiewy, a na czele pochodu wyrazista, czysta w brzmieniu trąbka. Narracja powolna, silnie zadekretowana, niemal post-romantyczna, doposażona wszakże w drobne kanty i efektowne, zadziorne frazy. Emocje koi wibrafon, ciepła dodaje piano, a małe intrygi snują instrumenty dęte. Ciekawiej robi się w kolejnej części, którą zaczyna duet saksofonu i trąbki. Tuż po wejściu w ich szyk narracyjny wibrafonu i piana (być może należy użyć tu liczby mnogiej!), opowieść wtacza się na niemal free jazzowy szczyt. Po wystudzeniu muzycy koncentrują się na bystrych interakcjach, po czym za sprawą agresywnego piana cała opowieść narasta i marszowym krokiem, już zapewne pełną ławą instrumentalną, osiąga całkiem spektakularne zakończenie.

Zapewne to koncepcje autorskie sprawiają, iż po porcji dużych emocji czeka nas istotne ich wytłumienie. Trzecia część budowana jest delikatnymi, bardzo skrupulatnie skonstruowanymi frazami. Zaczynają wibrafon i skrzypce, potem do gry wchodzi minimalistyczne piano i łagodne dźwięki dęciaków. Trochę zamieszania wprowadza ostre cello, ale dźwięk percussion znów studzi emocje. Muzycy zdają się celebrować dramaturgiczne zaniechanie, czekają na to, co wydarzy się w dalszej części nagrania. Tym najmniej cierpliwym jest chyba łobuzujący na boku wibrafon. Część czwarta w pełni rekompensuje nam pewne ambiwalencje, wynikające z dramaturgii utworów nieparzystych. Najlepsza część pierwszego dysku zaczyna się garścią tajemniczych fraz wibrafonu, nerwowymi preparacjami trąbki i strunowymi boleściami. Dirty free chamber w pełnej krasie, które z każdą sekundą zdaje się nabierać mocy, a nawet hałasu! Muzycy odbywają długą podróż od preparowanych brzmień ciszy po eksplozywne wzgórza emocji. Każda akcja może tu liczyć na bystrą reakcję, a koncepcja mutual aid zdaje się perfekcyjnie funkcjonować w tej ośmioosobowej grupie społecznej. W ramach efektownej wisienki na torcie dostajemy jeszcze kompulsywny duet fortepianów, z których jeden proponuje dźwięki preparowane, drugi zaś efektowne palcówki po klawiaturze. Równie dosadny zdaje się być komentarz obu dęciaków. Finałowe wzniesienie ma pełne walory freejazzowe, a wieńczą je piękne dźwięki inside piano ze strunowymi ornamentami.

Otwarcie drugiej płyty jest dalece ceremonialne, ogłasza je bowiem masywne uderzenie w gong. Riposta strunowych instrumentów jest nagła i szyje nerw dla całej ekspozycji. Hałaśliwy chamber zbiera plony niemal przy każdej pętli narracyjnej. Masywne frazy fortepianów i leniwe oddechy dętych budują kontrapunkt, a całość narracji wykonuje wyboistą drogę od dłuższych do krótszych fraz. Znów dużo dobrego dostarczają oba fortepiany, które ponownie bawią się w Dawida i Goliata. Finał należy wszakże do skrzypiec, które kończą utwór równie efektowną łobuzerką, jaką go zaczynały. Kolejna opowieść definitywnie rozgrywa się w podgrupie fortepianów i strunowców. Pozostałe instrumenty, nawet jeśli zdolne są wydać jakikolwiek dźwięk, stanowią jedynie tło. Znów dużo kameralistyki i post-barokowych smyczków. Na koniec najwięcej werwy wykazują dęciaki i to właśnie one ciągną formację na stosunkowo efektowne spiętrzenie, kończące utwór.

Trzecia część wydaje się być nad wyraz konkretna. Niezbyt długa, z nerwem życia, nastawiona na bystre akcje i takież reakcje. Zaczyna piano, potem strunowe drony, kilka dźwięków wibrafonowych. Cała opowieść trzyma się dolnych rejestrów, zdaje się być smutna i zrezygnowana. O zmianę klimatu dba tym razem agresywne, preparowane piano, ale skontrapunktowane zostaje strumieniem słodyczy płynącym ze strony wiolonczeli i skrzypiec. Saksofon i trąbka przypominają o sobie na samym końcu, ewidentnie przespały bowiem ten numer. Czas na finał, aż 15-minutowy, oferujący dużo zdarzeń, wiele akcji, ale także momentów dramaturgicznego rozdroża, gdy pytanie o dalszą drogę zdaje się być głównym zajęciem większości muzyków. Zaczynają dęciaki, potem strunowce, wreszcie wibrafony. Są kanty i zadziory, ale i chwile nostalgicznej zadumy i trywialnej nudy. Dużo zabawy w podgrupach, mało emocji na scenie głównej. Leniwa dynamika zyskuje na parametrach dopiero po dziesiątej minucie, ale nie na długo. Kilka chwil ubarwionych metodą call & responce, bystre expo fortepianu i finałowe, całkiem udane na tle całości utworu, nerwowe podrygi niemal wszystkich instrumentów. Nagranie milknie w poświacie dźwięków preparowanych.

 

 

środa, 16 czerwca 2021

Dirk Serries: two tapes with Martina Verhoeven, one also with Colin Webster!


Zapraszamy na dwa spotkania kasetowe z Dirkiem Serriesem! Pierwsze w trio, które znamy już z kilku artystycznych wcieleń, drugie w duecie, który z racji przyjęcia pewnej struktury dramaturgicznej mógł ukazać się jako kolejna odsłona projektu Tonus. Nagrania studyjne, incydenty live, a także bystry miks, produkowany na żywym materiale koncertowym. Jak zawsze w przypadku tego belgijskiego artysty – same atrakcje!

Uspokajamy tych z Was, którzy nie posiadają oldschoolowych odtwarzaczy kasetowych – muzykę słuchać i kupować można, oczywiście w plikach najwyżej jakości dźwiękowej, na dedykowanych stronach bandcampowych artystów lub/i wydawców!

 


Dirk Serries/ Martina Verhoeven/ Colin Webster  Aesthetics (Fort Evil Tapes, Kaseta 2021)

Tych troje fantastycznych muzyków znamy doskonale, także z ich wspólnych aktywności w dokładnie takiej trzyosobowej konfiguracji. Mamy na myśli choćby zeszłoroczne wydawnictwo Praxis, pamiętamy też nieco starsze, doskonale nagranie Cinepalace. Warto wszakże zauważyć, iż na każdym z nich Martina Verhoeven gra … na innym instrumencie. Najpierw to był kontrabas, potem fortepian, a na płycie Aesthetics pojawia się z wiolonczelą pod pachą*). Dirk Serries początkowo grywał na gitarze elektrycznej, teraz zaś sięga po gitarę akustyczną. Z kolei Colin Webster na krążku Cinepalace zachwycał nas grą na tenorze, a na dwóch kolejnych sięga dla odmiany po saksofon altowy. Co by się jednak nie działo w zakresie użytego instrumentarium, efekt pracy tej trójki muzyków jest zawsze zachwycający. Najnowsze wydawnictwo zdaje się tę tezę potwierdzać w dwójnasób! W połowie grudnia 2018 roku muzycy najpierw spotkali się w brukselskim Sunny Side Inc. Studio (trzy utwory), potem zaś zagrali niemal półgodzinny koncert w Mechelen, w … living roomie Jurgena Moorgatsa. Na dwóch stronach kasety magnetofonowej dostajemy zatem cztery bardzo swobodne improwizacje, które trwają łącznie ponad 53 minuty.

Studyjna część, to trzy bardzo konkretne, kilkuminutowe i co do zasady kolektywne improwizacje. Na wejściu muzycy są już naładowani odpowiednią porcją energii. Smyczek wiolonczeli zdaje się być dobrze naostrzony, struny gitary smukłe i ciągnące się kilometrami, wreszcie tuba altu - dobrze wyczyszczona, delikatnie sucha, mocno zdeterminowana, by czynić jakość, czego dowodem piękny moment, gdy saksofon imituje dźwięk smyczka. Everything we know and love w tym zestawie personalnym! W drugiej części noga z gazu zostaje delikatnie zdjęta. Dęte podmuchy, gitarowe preparacje i wyjątkowo wyciszone cello. Narracja początkowo cudnie się ślimaczy, ale po niedługiej chwili nabiera gęstości i pewnej intensywności. Mamy wrażenie, że właśnie wkroczyliśmy do małego zakładu szlifierskiego, a nawet wulkanizacyjnego – ocean akustycznych perełek dźwiękowych, wpadających w perfekcyjne interakcje, także w momentach, gdy tempo opowieści istotnie wzrasta. W kolejnym epizodzie muzycy startują z bardziej wyciszonych pozycji – tuba syczy, a struny jęczą pod naporem palców i smyczka. Dostajemy garść preparacji na każdym instrumencie, ale szczególnie smakowite zdają się być te z udziałem saksofonisty. Najpierw emocje idą w górę, trochę w kierunku free jazzu, potem wszyscy studzą je lubieżnym rozciąganiem mięśni.

Koncert uwypukla wszelkie doskonałości tej konfiguracji muzyków, ale dokłada do tego wyjątkowego pasztetu mnóstwo emocjonalnych przypraw. Podkreśla doskonałą komunikację wewnątrz grupy. W wielu momentach koncertu muzycy stają się bezpowrotnie jednym, dramaturgicznym ciałem, jedną kipiącą z emocji intensywnością, wspólnym ogniem, koherentną namiętnością. Mistrzynią ceremonii nade wszystko jest wiolonczelistka. Średniej wielkości instrument strunowy w jej rękach staje się prawdziwym dzikiem zwierzęciem, wulkanem emocji i kreacji. Wiele dzieje się tu z woli i determinacji tegoż właśnie instrumentu. Narracja oczywiście tańczy na sinusoidzie ekspresji, ale momenty wyciszenia, za każdym razem wyjątkowo piękne, pozostają w zdecydowanej mniejszości w stosunku do dramaturgicznych spiętrzeń i ekspresyjnych wybuchów. Muzycy balansują pomiędzy akustycznym meta industrialem, a kameralnym, ale jakże zmysłowym stadium minimalizmu, w trakcie którego doskonalą umiejętności wydawania wyłącznie udanych dźwięków na pograniczu ciszy. Zdolni są nam w tym niespełna półgodzinnym secie zaproponować fazę niemal repetytywnego call & responce, fazę posuwistych dronów, ale też moment post-barokowych pisków i skowytów. Oczywiście jakimkolwiek zaskoczeniem nie jest też eksplozja free jazzu, realizowana wyjątkowo czystym tembrem altu, harsh-akustycznym krzykiem wiolonczeli i wyjątkowo kanciastą gitarą, która szyje meta rytmiczny nerw całości. Pod sam koniec, tuż przed finałowym spiętrzeniem, garść zaskoczeń – Webster zdaje się grać na samym ustniku, Verhoeven dramatycznie szarpie za struny, a Serries, jakby w kontrapunkcie, po cichu doprowadza swoje struny do matowego błysku. Potem tempo na moment jeszcze rośnie (oczywiście sygnał do ataku wiedzie wprost z gryfu wiolonczeli), po czym improwizacja zmysłowo gaśnie, tonąc w szumie produkowanym na tymże samym gryfie wiolonczeli. Brawo!

 


Tonus  Modulation Grid II (Midira Records, Kaseta 2021)

Koncepcję-formację Tonus, prowadzoną od kilku lat przez Dirka Serriesa, poznaliśmy już na wielu wydawnictwach, a na każdym z nich miała ona nieco inną postać, zarówno w ujęciu personalnym, jak i scenariuszowym. Na jednym z lokalnych festiwali spontanicznych w Poznaniu jej skład rozrósł się nawet do oktetu. Prezentowana na najnowszym albumie wersja to ledwie duet muzyków, których spotkaliśmy już na poprzedniej płycie. Tym razem jednak wyposażeni są oni w dość nietypowe instrumentarium: Martina Verhoeven korzysta z  instrumentu zwanego concertina, Dirk Serries zaś z akordeonu. Muzycy w lutym 2019 roku, w ramach imprezy pod nazwą Moving Noises (w niemieckim Bochum), zagrali krótki set. Jego efekt dźwiękowy odnajdujemy na pierwszej stronie kasety. Na rewersie zaś dostajemy miks (reworked and reshaped) tegoż koncertu, zrealizowany przez A-San Amissę w czasie rzeczywistym (jakkolwiek rok później), z wykorzystaniem oryginalnej ścieżki dźwiękowej akustycznego spektaklu. Część żywa trwa 23 i pół minuty, jej syntetyczne odbicie zaś 28 i pół minuty.  

Kreatywna zabawa w generowanie pojedynczych fraz, praca nad ich wybrzmiewaniem oraz sytuowanie ciszy w roli pełnoprawnego uczestnika spektaklu dźwiękowego, na dwuosobowej koncepcji Modulation Grid przebiera postać dość osobną, jeśli chodzi o dotychczasowe edycje Tonusa. Decyduje o tym wybrane instrumentarium – concertina i akordeon, które w przeciwieństwie do akustycznej gitary, instrumentów dętych i strunowych czy fortepianu, potrafią generować naprawdę długie frazy, które zdają się jeszcze dłużej wybrzmiewać. Na czas ponad 20-minutowego koncertu Serries - każdorazowy twórca graphic scores dla Tonusa - zadekretował trzy odcinki dźwiękowe, każdy po 7-8 minut, przedzielona dwoma niezbyt długimi pasmami ciszy. Pierwszy odcinek budują dwa akustyczne drony, które wzajemnie się przenikają i nie wybrzmiewają do poziomu ciszy, w czym pomaga fakt, iż koncert odbywa się w budynku sakralnym o naturalnym pogłosie. Rytuał wiecznej repryzy, pewnej muzycznej nieskończoności, choć realizowany jak zawsze w Tonusie wyłącznie akustycznymi instrumentami, nabiera wyjątkowo ambientowego, trwającego brzmienia i czasami przypomina kolejną wersję stevensowskiego Sustained Piece. Drugi interwał koncertu stawia na wyższe dźwięki, które niemalże stoją w miejscu, brzmiąc chwilami dość syntetycznie - wiszą na nieboskłonie i budzą dramaturgiczny niepokój. Po kolejnej porcji ciszy muzycy wracają z dronami niżej posadowionymi, bardziej przypominającymi brzmieniem część pierwszą koncertu. Leją się przez ręce, wydają się bardziej łagodne, sprawiają wrażenie fraz niebywale smutnych, definitywnie molowych, mniej nerwowych, jakby zrezygnowanych w obliczu niekończącej się kreacji. Całość wybrzmiewa i napotyka na zasłużone oklaski.

Miks koncertu, budowany na oryginalnej ścieżce dźwiękowej, płynie do nas z samego dna ciszy, jakby zza żelaznej kurtyny. Brzmi, co oczywiste, bardziej syntetycznie, ale ma jednak odrobinę akustyczny posmak. Jesteśmy już całkowicie zanurzeni w niemal klasycznym ambiencie, typowym dla wielu dokonań Serriesa na przestrzeni wielu lat jego kariery w obszarze elektroniki i gitarowych strumieni dźwiękowych, które nie maja naturalnego końca. Echo oddycha, pogłos żyje własnym życiem, a muzyka płynie najpiękniej, jak potrafi. Procesowi miksowania polegają też odcinki ciszy, jakie dzielą trzy części oryginału. Brzmią ciekawie, jak preparowany field recordings, jak zagubione w przestrzeni nieskończoności dźwięki sali koncertowej. Druga część oryginału, ta kreowana wysokimi dźwiękami, w miksie brzmi bardzo złowieszczo. Z kolei część trzecia przypomina śpiew zagubionych ptaków, pełny, głęboki, ekstremalnie zatrwożony. Płynny, mroczny, ale i granatowy ambient.

 

*) dodajmy, w ramach kompletowania naszej wiedzy o tym trio, iż nagranie Praxis powstało w tym samym miejscu i czasie, w którym muzycy rejestrowali studyjny materiał na omawianą dziś kasetę Aesthetics.



piątek, 11 czerwca 2021

KOOR! Sunday at De Ruimte! Ototsky Quartet! Louloudis! Deemer+1! Lussier! Truuve! Spirit Skinned! The June Round-up!


Czas na comiesięczną zbiorówkę nowości płytowych! Dziś osiem świeżych, nad wyraz wiosennych propozycji do tańca i śpiewania!

W czasach permanentnej pandemii muzycy tworzą dźwięki na potęgę, recenzenci zaciskają pięści na zapoconych klawiaturach komputerów, a konsumenci nie wiedzą, skąd kraść pieniądze, by ów boom nadprodukcji muzyki móc przetransportować do swoich odtwarzaczy! A przydatność Waszego ulubionego improwizowanego przewodnika zdaje się rosnąć z każdym dniem naszej wiecznej pożogi!

Dzisiejsza opowieść wyjątkowo często sięgać będzie po prawdziwie jazzowe emocje. Czekaja nas eksplozje free jazzu, bystre ucieczki w swobodną improwizację, pełne garście open jazzu, który incydentalnie haczyć będzie nawet o estetykę main-streamu, ale jak to na Trybunie – całość złamiemy odrobiną elektroniki, gitarowym kalejdoskopem tajemniczych dźwięków, a także intrygującym, śpiewanym (mruczanym?) post-electro!

Marszruta? Oj, będziemy dziś wszędzie! Włochy z francuskim akcentem, Holandia po polsku i amerykańsku, Rosja, Belgia w Nowym Jorku, Zjednoczone Królestwo, Francja, Norwegia i Berlin! Pachnący bukiet świeżynek specjalnie dla Was - szykujcie portfele!

 


KORR  Tombé de la voûte (We Insist Records, CD 2021)

Jeden z naszych bezwzględnie ulubionych francuskich saksofonistów Michel Doneda (sopran i sopranino) w styczniu 2019 roku zabłądził we włoskich kniejach i niespodziewanie znalazł się w piwnicy należącej do perkusisty Filippo Monico. Dokładnie tam przebywał także kontrabasista Andrea Grossi. Panowie, choć spotkali się po raz pierwszy w życiu, zagrali imponujący set improwizacji dobrze posadowionych w idiomie open jazzu, który nie stroni od kameralistycznych wycieczek. Opowieść swą podzieli na jedenaście części (dodajmy, iż od czwartej do dziesiątej zagrali nieprzerwany strumień dźwięków). Całość ich piwnicznych aktywności zamknęła się w niespełna 43 minutach.

Pierwsze trzy utwory zdają się pokazywać całe spektrum możliwości muzyków, ich warsztatu, kreatywności, umiejętności budowania skrupulatnej dramaturgii, nade wszystko zaś otwartości na wszelkie rozwiązania stylistyczne i estetyczne. Muzycy zaczynają od smakowitej porcji łagodnego free jazzu, z zalotnym sopranem, który pięknie imituje dźwięk smyczka posadowionego na chybotliwym gryfie kontrabasu. Zaraz potem chytrze kryją się w alkowie kameralnej zadumy, szumią i głęboko oddychają. Z kolei w trzeciej części łechcą ucho recenzenta piękną zabawą w call & responce, z której bez zbędnej zwłoki przenoszą się w całkiem energetyczny strumień dźwięków, pełnych jazzowych smaczków i improwizowanych zakrętów.

Począwszy od części czwartej zanurzamy się na dłużej w jednym, nieprzerwanym paśmie dźwiękowym, w trakcie którego muzycy jeszcze efektowniej uwypuklają wszelkie atrybuty jakości, jakimi obdarzyliśmy ich w trakcie poprzedniego akapitu. Opowieść zaczyna preparowany saksofon, szumiące szczoteczki i struny ugniatane na gryfie. Ponownie słyszymy piękny moment imitacji smyczka i saksofonu. Narracja równie szybko nabiera tempa (świetnym drummingiem!), jak i wytraca moc czerpiąc powietrze niezbędne do życia z pracy smyczka. Ten ostatni nie waha się także wejść na moment do jaskini post-baroku. W każdej sytuacji same smakowitości pichci nam saksofonista, który wydaje się, że najpełniej czerpie z multigatunkowej konwencji całej improwizacji. Nim wybrzmi owa suita, która trwa prawie 20 minut, muzycy wejdą jeszcze na efektowne wzgórze (masywnym kontrabasem, wyjątkowo łobuzującym saksofonem i czasami dość delikatną pracą perkusji), po czym zalegną w głębokiej krypcie i toczyć będą niekończące się, wyjątkowo spektakularne dyskusje z ciszą. Ostatnia, jedenasta improwizacja, już po wyraźnej pauzie, zdaje się kontynuować tłumione opowieści końcowych minut suity. Plamy preparowanego saksofonu, pałeczki muskające glazurę werbla i kontrabas, która na końcowej prostej ciągnie jeszcze całe trio na drobne, w pełni jazzowe wzniesienie. Całość gaśnie snem dalece kameralnym, głównie za przyczyną smyczka.

 


Frank Rosaly/ Marta Warelis/ Aaron Lumley/ John Dikeman  Sunday at De Ruimte (Doek RAW, CD 2021)

Szybki skok do małej, ale jakże uroczej Holandii! Miejsce zwie się De Ruimte, zgodnie z tytułem płyty mamy niedzielę, a koncert jest częścią Doek Festival, jaki miał miejsce latem ubiegłego roku. Na scenie polska pianistka Marta Warelis oraz trójka chłopaków z amerykańskimi paszportami, z których część często przebywa po naszej stronie Wielkiej Wody, kolejno: Frank Rosaly – perkusja, Aaron Lumley – kontrabas oraz last, but not least, John Dikeman – saksofon tenorowy. Nagranie podzielone na cztery części trwa 62 i pół minuty.

Koncert startuje z pozycji bardziej kameralnych, a początkowy flow budowany jest przez trio abstrakcyjnego piano, smyczka na kontrabasie i małych perkusjonalii. Tenor włącza się do gry prawdziwie coltrane’owskim zaśpiewem po kilku minutach i zdaje się nieść improwizację całkiem wysokim wzgórzem. Brzmienie wszystkich instrumentów jest dość matowe, zbierane jednym mikrofonem, ale nad wyraz żywe. Kwartet sprawia wrażenie dalece demokratycznego tworu, bo każdy z muzyków ma do dyspozycji sporą przestrzeń dla indywidualnej kreatywności. Muzyka stoi po kolana we free jazzowej tradycji, ale zwinnie unika typowych dla niej rozwiązań, nie stroni od wyszukanych fraz (brawo piano!) i zdolna jest raz za razem zaskakiwać odbiorcę nowymi pomysłami. W drugiej części, najdłuższej na płycie, opowieść śmiało trąci zmysłowym free impro, nie boi się sięgać po metody improwizacji w formie pytań i odpowiedzi, nie eskaluje emocji, a muzycy zdają się posiadać trwałą umiejętność zdejmowania nogi z gazu. Nawet jeśli Dikeman wrzaśnie swym tenorem (jak choćby w okolicach ósmej minuty), nie oznacza to wcale, iż pozostali muzycy skaczą w ogień bez chwili refleksji. Tę część koncertu, po kilku krótkich ekspozycjach solowych, wieńczy narracja niemal post-bluesowa.

W kolejnych dwóch częściach, każdej trwającej pełny kwadrans, muzycy zdają się pracować jeszcze bardziej nieśpiesznie. Mnożą wątki, podsycają nowe pomysły, być może chwilami mają ich nawet zbyt wiele. Co ciekawe, instrumentem, który najczęściej schodzi tu w kuluary jest saksofon tenorowy. Ostatnia część koncertu najpełniej zbliża się do estetyki free chamber, nie stroni nawet od post-barokowych ekspozycji smyczka. Oczywiście sam tenor nie przysypia i funduje nam do czasu do czasu efektowne, free jazzowe spiętrzenia. Ale i one mają swoją rozrzedzoną strukturę, wypełnioną ponadgatunkowymi frazami, słanymi na ogół wprost z wyjątkowo bystrej klawiatury fortepianu.




Ototsky Quartet  Stamp a Spot (Fancy Music, LP 2021)

Pozostajemy w jakże jazzowej formule kwartetowej, dodatkowo prawie nie zmieniamy instrumentów. Centrum Kultury DOM w Moskwie znamy świetnie z tysiąca płyt, a na jego scenie, w marcu 2018 roku, odnajdujemy czterech muzyków. Są to: Ilia Belorukov – saksofon altowy, Kirill Shirokov – fortepian, Dmitry Lapshin – kontrabas i facet, który daje nazwę całej formacji, czyli Peter Ototsky – perkusja. Muzycy grają cztery utwory, które zdają się świetnie ilustrować spektakularny proces ucieczki od jazzowych schematów w kierunku swobodnej, chwilami kameralnej improwizacji. Wszystkie części są dobrze skrojone do wymiaru czarnej płyty, trwają bowiem łącznie niespełna 44 minuty.

Tezę zawartą w preambule recenzji doskonale uwypukla improwizacja otwarcia. Kwartet zaczyna swobodnym jazzem, barowym, niemal korzennym brzmieniem, ze swingującą sekcją rytmiczną, wartkim strumieniem piana i saksofonem altowym o lekko zabrudzonym brzmieniu, który śmiało mógłby usadowić się w tym miejscu niemal sześć dekad temu, na przykład na koncercie Erica Dolphy’ego. Muzycy płyną w bystrym tempie, równie dobrze radzą sobie też w wolniejszych momentach. Każdy z muzyków realizuje partie solowe, dobrze wsparte na akompaniamencie kolegów, ale z czasem narracja nabiera bardziej kolektywnego spleenu i stwarza przestrzeń na improwizacje dla każdego z artystów w tym samym momencie dziejów gatunku. Drugą część otwiera duet basu i piana. Pozostali muzycy wchodzą do gry po niedługiej chwili, a owa swobodna improwizacja nabiera dynamiki, głównie dzięki rytmizującym zabiegom kontrabasisty. Świetne chwile altu dobrze korelują tu z jakością całej narracji, która na koniec serwuje nam jeszcze zmysłowy duet tegoż saksofonu z fortepianem.

Drugą stronę winyla rozpoczyna duet basu i perkusji. Muzycy początkowo poruszają się na scenie całkiem leniwie, bardziej dbając o niuanse brzmieniowe i dramaturgiczne. Po chwili równie efektownie łykają dynamikę godną jazzu całkowicie pozbawionego schematów. Odnotowujemy jeszcze bystry dialog saksofonu i basu, dobrze skomentowany abstrakcyjnym piano, który śmiało możemy wskazać jako najlepszy moment na całym koncercie. Czwarta improwizacja to już zdecydowany krok w kierunku free chamber. Szum z tuby, szelest z perkusjonalii, pojedynczy klawisz piana. Zwiewny minimalizm, z którego muzycy budują open jazzową konstrukcję. Opowieść toczy się bez eskalowania tempa i znów kończy się dialogiem altu i piana, na ostatniej prostej świetnie skomentowanym jazzowym walkingiem kontrabasu.



 

Alex Louloudis  Words (Off, DL 2021)

Przenosimy się do Nowego Jorku (studio nagraniowe The New School University, czerwiec 2018). W świetnie brzmiących przestrzeniach odnajdujemy muzyków, których nazwiska nic nam nie mówią, a kolory paszportów pozostają nieznane, ale na tych łamach uwielbiamy takie sytuacje! Szefem przedsięwzięcia jest perkusista Alex Louloudis (on także podpisuje się pod warstwą kompozytorską). Wspomagają go: Rafael Statin – saksofon tenorowy oraz Dean Torrey – kontrabas. W pierwszym i ostatnim utworze do wspomnianej trójki dołączają także: Rosdeli Marte – wokal, Kaelen Ghandhi – saksofon tenorowy oraz Aaron Rubinstein – gitara. Na płycie znajdujemy sześć utworów, których odsłuch zajmuje mniej niż 40 minut.

W formule tria (utwory 2-5), muzycy stawiają na dynamikę i bezpretensjonalność. Proponują nam jazz bliski estetyce main-streamu, wszystko czynią na pełnych prawach gatunku, z saksofonem, który dodaje jakości i w rozbudowanych partiach improwizacji potrafi przepoczwarzać się w zadziorne, całkiem drapieżne ptaszysko. Muzyka wydaje się świetnie nadawać na długie trasy samochodowe, także do towarzyskiego tupania nogą i podśpiewywania. Po stronie plusów warto też odnotować solowe ekspozycje perkusisty (utwór drugi) i kontrabasisty (utwór czwarty).

W rozbudowanym do sekstetu składzie muzyka Louloudisa budzi większe ambiwalencje. Pieśń otwarcia zdaje się być jedynie akompaniamentem dla recytowanego tekstu Words (także autorstwa perkusisty) i dość szybko wpływa na narracyjne mielizny, pełne momentów pozbawionych ognia i emocji. Celem muzyków staje się wówczas jedynie efektowna ekspozycja tematu kompozycji. Dużo ciekawiej dzieje się w ostatniej części płyty. Początkowo sekstet znów skupia się na podaniu tematu i delikatnie przynudza, ale w połowie utworu muzycy zaczynają sprawiać wrażenie, jakby ktoś podłączył ich do stacji wysokiego napięcia. Wszyscy harcują i łobuzują (brawo gitara!), emocje rosną, a odpowiednia dynamika sprzyja małym eksplozjom. Dodatkowo każdy z saksofonów dokłada cegiełkę do udanego obrazu całości.

 


Deemer+1  Aftermath (Luminous, CD 2021)

Po czterech całkiem jazzowych płytach czas na pierwszy kontrapunkt! Deemer, to kobiecy duet łączący instrument dęty i całe zwoje komputerowych kabli. W ramach wersji rozbudowanej Dee Byrne (saksofon altowy, elektronika) i Merijn Royaards (elektronika) zaprosiły na nagranie perkusistę Johnny’ego Huntera. Spotkanie studyjne miało miejsce w listopadzie 2019 roku, w Londynie. Jego efektem jest dziewięć improwizacji, które trwają łącznie 31 minut z sekundami.

Trzeba przyznać, że odsłuch albumu Aftermath sprawił, iż emocje recenzenta skakały do wysokiego nieba, ale też brutalnie upadały na szorstką podłogę. Z jednej strony, cała plejada wyśmienitych pomysłów na łączenie improwizującego duetu sax & drums z elektroniką, która nie stroni od dubowej poświaty i niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych, z drugiej - wiele propozycji tria, to ledwie miniatury, wprawki warsztatowe, które w formie, jaką dostajemy na nagraniu zdają się być produktem niedokończonym. Poznajmy wszakże garść szczegółów, a zwłaszcza te najbardziej udane momenty płyty.

W drugim utworze free jazzowy duet żywych instrumentów płynie w zmysłowym, ale nerwowym strumieniu syntetyki, która narasta wraz z rosnącą dynamiką nagrania, po czym efektownie rozlewa się w post-psychodeliczną ciszę. Kolejny epizod w podobnej sytuacji stawia samotny saksofon, a efekt końcowy jest równie udany. Z kolei czwarta część tłumi emocje i dynamikę, a dźwięki płyną na dubowym delayu, jak niedogotowany kisiel. Całość bardzo syntetyczna w brzmieniu, ale zadowoli nawet wybrednego słuchacza. Na tle kilku innych nagrań siódma część wydaje się być szczęśliwie produktem dalece skończonym. Pachnie zdrowym free jazzem, choć zaczyna się spowolnioną, tłumioną grę wstępną zarówno dźwięków akustycznych, jak i syntetycznych. Na koniec opowieść efektownie gęstnieje, staje się bardzo intensywna, mimo braku basowych strumieni dźwiękowych. Ten ostatnie pojawiają się w kolejnej części, sprawiając, iż utwór przypomina stylowy drum’n’bass z rozśpiewanym saksofonem. 

 


René Lussier  Complètement Marteau! (ReR Megacorp & Circum-Disc, CD 2021)

Wracamy na stały ląd i trafiamy do Francji. Jazz-rockowego gitarzystę René Lussiera zdążyliśmy już kiedyś poznać, dziś zaprasza on nas na solowy album, na którym gra na wielu instrumentach, produkując niezliczone wątki dramaturgiczne, zarówno improwizowane, jak i precyzyjnie skomponowane. Muzyk używa poza gitarami także głosu, instrumentów perkusyjnych (także elektronicznych) i dwóch nieznanym nam urządzeń dźwiękowych - podorythmie i daxophone. W jednym utworze (tym najbardziej improwizowanym) Lussiera wspomaga Hugo Blouin na kontrabasie. Płyta składa się z siedmiu części i trwa niewiele ponad trzy kwadranse.

One man show zaczynają mnożące się, jak grzyby po deszczu, wątki gitarowe, garść rytmu wprost z ust (beatbox?) i cały ocean fake sounds, zarówno elektrycznych, jak i elektronicznych. W kolejnej opowieści gitara nabiera całkiem jazzowego posmaku, śpiewa piosenki i każe nam tańczyć. Brawura, brak stylistycznych zahamowań, ale też samokontroli artystycznej – notuje recenzent w ramach drobnego resume. W części trzeciej post-rockowa gitara tapla się w nieco inwazyjnej syntetyce, a jej dźwięki haczą wręcz o plądrofonię. Jeśli jest jakiś gatunek muzyki, o którym zapomnieliście, Lussier wam go przypomni! W tej konwencji narracyjnej, co rusz kłania nam się szyderczo uśmiechnięty John Zorn.

Czwarta część stanowi ważny i niezbędny dla odbioru całości kontrapunkt. Słyszymy kontrabas, a po chwili nawet trzy jego pasma, które ciekawie improwizują, czasami starając się budować pewną strukturę rytmiczną. Kolejną część moglibyśmy nazwać strings in slow electronic motion. Delikatne frazy, niczym ścieżka dźwiękowa do nowoczesnego baletu. Można nucić nawet grzecznym dzieciom przed snem. W szóstej opowieści powraca posmak syntetyki, która oplata kolejne wątki gitarowe. Aura nabiera posmak godnego określania post-techno i ciekawie wybrzmiewa niemal dubowym echem. Płytę o tysiącu twarzy kończy krótka, niemal warsztatowa wprawka perkusyjna.

 


Tvuru  Tvuru (Ava Records, CD 2021)

Czas na Norwegię i całkiem nowe trio, przynajmniej, jeśli chodzi o naszą percepcję sceny europejskiej: Andreas Andersen – gitara i kompozycje, Henrik Sandstad Dalen – kontrabas oraz Ola Øverby – perkusja. Nagranie studyjne z maja 2019 roku (miejsce akcji nieznane) składa się z jedenastu części i trwa 37 minut z sekundami.

Młodzi Skandynawowie proponują nam dość nieskomplikowaną wycieczkę po obrzeżach open jazzu, który silnie korzysta z doświadczeń i metod pracy rocka, nie tylko z uwagi na pracę gitarzysty, ale także kontrabasisty i perkusisty, którzy koncertują się na budowaniu rytmu i trzymaniu narracji w ryzach zadekretowanej dyscypliny. Najwięcej swobodny ma tu gitarzysta, który często improwizuje, czasami płynie wielośladem o różnych poziomach intensywności, często ucieka w delikatną psychodelię, ale nie stroni też od delikatnych pasaży, podczas których jego instrument brzmi jak skrzypce, a nawet harfa. Tvuru to po prawdzie propozycja dla miłośników post-rocka, którzy oczekują czegoś więcej lub zmęczonych cięższymi odmianami jazzu fanów, którzy liczą na odrobinę zmysłowego chill-outu po wielkich porcjach mosiężnych improwizacji.

Każdy z utworów oparty jest na pewnym schemacie dramaturgicznym. Kontrabasista otwiera nagranie, rysuje coś na kształt struktury rytmiczno-melodycznej, a perkusista dobrze wspiera go w tym zacnym dziele. Gitarzysta wchodzi niejako na gotowe i buduje swobodną warstwę melodyczną, niepozbawioną znamion improwizacji. Płyty słucha się dobrze, choć pod jej koniec, który nie następuje przecież zbyt późno, możemy poczuć lekkie znużenie. Ciekawe momenty płyty, to utwór szósty, a zwłaszcza moment, gdy wszyscy muzycy puszczają wodze fantazji i improwizują, a także utwór siódmy, który bazuje na ciekawym, nieregularnym metrum. Wreszcie sam finał – rodzaj post-produkcyjnej zabawy w zniekształcone brzmienia, ledwie minuta z sekundami, trak nieoznaczony na okładce płyty, a być może wytyczający kierunek, w którym trio winno podążać w przyszłości.

 


Spirit Skinned  Spirit Skinned (Edelfaul Recordings, Kaseta/DL 2021)

Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki prawdziwa wolta stylistyczna! Zapraszamy w berlińskie, undergroundowe zakamarki na ekspresyjny spektakl wybuchowej mieszanki post-electro, dub and experimental, trip-hop, a także post-techno! W roli wokalisty - Ben Ronen, a za niemal wszystkie dźwięki instrumentalne i elektroniczne odpowiada Ofer Tisser. W roli wisienek na torcie, w pojedynczych epizodach pojawia się także saksofon tenorowy (Shoham Manela) oraz skrzypce (Johana Ritmuller). Siedem intensywnych pigułek złych mocy trwa około 40 minut.

Zaczynamy w klimatach slowly drum’n’bass, z recytującym głosem, dubowym echem i zapachem zioła, jakie ulatnia się z każdego dźwięku. Post-reggea'owy groove dopełnia obrazu całości. W kolejnej części groove ma już posmak electro, ale wciąż leniwa narracja pcha nas w objęcia ducha trip-hopu, godnego najlepszych płyt Tricky’ego! Flow robi się nerwowy, a głos wokalisty wręcz desperacki. W trzeciej opowieści beat przyspiesza, narracja stawia na minimalizm, a w tle bulgoczą całe zwoje hałasu. Bystrym komentarzem na etapie wybrzmiewania zdaje się być ryczący saksofon. W kolejnej części, nim usłyszymy pijane skrzypce podłączone do prądu, słuchamy jeszcze zgrzytów i sprzężeń, które przypominają zdezelowaną gitarę elektryczną i ochłapy zniekształconego głosu. Nie dane nam jest jednak słuchać jakiejkolwiek warstwy rytmicznej.

Piątą opowieść kreuje zniekształcony, niemal plądrofoniczny, tryumfalnie powracający beat. Brudny flow znów zabiera nas do garderoby bristolskich mistrzów dziwnych dźwięków z połowy lat 90. ubiegłego stulecia. Szósta historia – dla odmiany - zdaje się dziać w warunkach … domowych. Suchy, niemal akustyczny beat i dźwięki otoczenia, w tym także przypadkowo napotkane instrumentu ulicy – akordeon i mandolina. Wreszcie prawie 11 minutowy finał tego niesamowitego tripu, budowany z mozołem, z drobnym elementów, które z czasem nabierają mocy. Nerwowa elektronika, beat godny klasyków berlińskiego post-techno z przywołanych chwilę wcześniej lat 90, ale całość stawia na pewną lekkość, chwilami przypomina leniwe downtempo, inkrustowane dubowym echem. Żonglerka gatunkowa zatem na całego, ale realizowana z dużym smakiem i pozostająca pod nieustającym wpływem mroków kulawej egzystencji. Pod koniec mamy wrażenie, że upiorny, mantryczny rytm budują głównie akustyczne przedmioty.

 

 

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Evan Parker Electro-Acoustic Ensemble! Warszawa 2019!


Elektroakustyczna grupa Evana Parkera powstała prawie trzy dekady temu, jako koncepcja rozwijania swobodnej improwizacji akustycznego tria Parker/ Guy/ Lytton w kierunku brzmień elektronicznych, zarówno generowanych jako pewien rodzaj echa, jak też będących dekonstrukcją żywych dźwięków. Koncepcja zakładała również produkowanie dźwięków syntetycznych jako niezależnego strumienia improwizacji, pozostającego w opozycji do dźwięków akustycznych. Przez lata aparat wykonawczy Electro-Acoustic Ensemble rozstał się, początkowo był ledwie septetem, by na jednej z płyt wydanych pod koniec pierwszej dekady XXI wieku składać się nawet z czternastu muzyków.

Ostatnia dekada nie obfitowała już w nowe edycje bandu (jakkolwiek należy pamiętać o północno-amerykańskiej wersji, która koncertowała na kanadyjskim festiwali w Victoriaville!), co nie było zapewne efektem utraty mocy twórczych Evana Parkera, a raczej splotem okoliczności finansowych i logistycznych. Tym większa zatem radość fanów, iż warszawski Festiwal Ad Libitum był w stanie zorganizować koncert EAE i dodatkowo – po kilkunastu miesiącach - dostarczyć nam go w formie uroczego dysku.

Jesienią 2019 roku na scenie Centrum Sztuki Współczesnej pojawił się tentet, który – jak to ma w zwyczaju elektroakustyczna formacja – składał się z instrumentów akustycznych (dokładnie siedmiu muzyków, z których część wpierała się elektroniką) i tzw. procesorów dźwięku, w tym wypadku trzech - jeden z nich produkował syntetyczne frazy niezależnie od biegu akustycznych improwizacji, dwaj kolejni zgrabnie dekonstruowali flow żywej części orkiestry. Pośród muzyków na scenie odnaleźliśmy zarówno wieloletnich współpracowników Parkera, jak i muzyków, którzy pod szyldem EAE zagrali bodaj po raz pierwszy. Niemal godzinny set wystawił liczną (jeszcze wtedy!) publiczność na konieczność maksymalnego skupienia, w zamian oferując całe mnóstwo wspaniałych wrażeń i niekończące się eksplozje endorfin. Waszemu Recenzentowi nie pozostało zatem nic innego, jak spisać swoje wrażenia z odczytu nośnika fizycznego, jak i sięgnąć do szerokich zasobów pamięci, albowiem był on – oczywiście! – żywym świadkiem wydarzeń w Warszawie, ówczesnej dość ciepłej jesieni.

 


Koncert rozpoczyna się efektowną, dość masywną wiązką dźwięków, podaną na raz przez kilka instrumentów. Wszystko wybrzmiewa odrobiną ciszą i sytuacja powtarza się. Saksofon jako pierwszy inicjuje wątek bardzo powolnej, leniwej narracji. W roli kolejnych inspiratorów podobnych zachowań odnajdujemy trąbkę, kontrabas, falującą elektronikę, a także fortepian. Muzycy zdają się prowadzić grę rozpoznawczą, choć z pewnością przed wejściem na scenę niektóre aspekty dramaturgiczne mieli delikatnie umówione. Muzyka mości się na swoistej sinusoidzie – potrafi być incydentalnie bardzo głośna, chętnie jednak rozpływa się w gęstych strumieniach ciszy. Jak na estetykę tej formacji, muzycy generują jednak dużo dźwięków w jednostce czasu, nie bawią się w minimalistyczne zagrywki, choć wszystko, co dzieje się na scenie, jest efektem ich dużego skupienia i skrupulatnej kreatywności. Flow zdobi spora ilość syntetycznych dźwięków, nie brakuje także fake sounds, generowanych przez instrumenty akustyczne. Do roli wodzireja improwizacji kandyduje oczywiście soprana Parkera. To on zdaje się najpiękniej wzbudzać nowe wątki, tudzież aktywizować pozostałych uczestników spektaklu. Szczególnie wtedy opowieść kipi świetnymi reakcjami. Improwizacja stawia częściej na ekspresyjne zachowania, nie bawi się nadmiernie w narracyjne subtelności, raczej pracuje na wydechu, niż korzysta z jakichkolwiek hamulcy.

Dziewiąta minuta koncertu, to pierwszy peak dramaturgiczny, kolektywnie zdobyty dużym nakładem dźwięków i adekwatnych emocji. Sam szczyt jest krótki, a schodzenie w dół wyjątkowo urocze! W 14 minucie kolejny stempel jakości – sopran tapla się w szerokim strumieniu syntetyki, i jak ma w zwyczaju, inteligentnie wzbudza aktywność kilku kolejnych instrumentów. W kilka chwil później w podobnej roli występuje trąbka, której frazy bystrze rozrzedza koherentny live processing. W 20 minucie w roli kontrapunktu post-klasyczna rejterada pianisty, dobrze wsparta na kontrabasie i pogłosie perkusjonalii. Po tym zaskakującym epizodzie improwizacja na kilka chwil znów oddaje pole sopranowi, który płynie na ramionach delikatnej elektroniki i perkusjonalii. Kolejny akcent piano i opowieść topi się w niemal mrocznej atmosferze, tkanej zarówno przez dźwięki akustyczne, jak i syntetyczne. Z tej chmury ambientu pięknie wyłania się sopran, wsparty na rytmizującym pianie i prowadzi narrację na kolejne, nieznane terytoria.

W okolicach 35 minuty opowieść na moment łapie oniryczną aurę, którą dość dosadnie komentuje rytmiczne bicie w bęben basowy, którego … nie widzimy jednak na scenie. Ów fake sound zdaje się skutecznie przyciągać do siebie inne frazy, czego efektem jest kolejne, acz dość niespodziewane spiętrzenie narracyjne. W roli bystrego komentatora tym razem występuje trąbka, której towarzyszy cała plejada dźwięków live processing, które czerpią z podmuchu saksofonu sopranowego tyle, ile się da. W 40 minucie powracający do żywych dźwięk sopranu pnie się ku górze i szuka kolejnego punktu spiętrzenia. Dobrze wspiera go piano, znów pachnące post-klasyką. Zaraz po tym wydarzeniu improwizacja zdaje się odnajdywać brakujący element tej elektroakustycznej epopei – morze dźwiękowych subtelności, krótkich, urywanych fraz, budowanych na wdechu, korzystających z mocy kreatywnego zaniechania. Przez moment mamy wrażenie, że na scenie pozostają jedynie saksofon i trąbka, spowite w obłok rezonujących dźwięków nieznanego pochodzenia. Śmiało ów moment uznać możemy za najpiękniejszy fragment koncertu.

Ostatnie dziesięć minut, to jakby kolejny wątek tej historii. Dźwięki dzwonów, talerzy, rodzaj nowego ceremoniału, który stara się brać w nawias wszelkie zbyt dosłowne frazy, na ogół pozbawione tajemniczości, jakimi spowita była przez długie minuty scena CSW. Oto prawdziwie mroczna aura, zmysłowo tkana zarówno ambientem akustyki, jak i jej syntetyczną powłoką. Po dłuższej chwili milczenia powraca sopran i postanawia zaciągnąć muzyków na ostatni tego wieczoru szczyt. Parker pracuje swoim słynnym oddechem cyrkulacyjnym, a reszta uczestników zbiera siły na końcowe fajerwerki. Ten peak narracji kipi emocjami, a nawet free jazzem (piano!). Akustyczne frazy wydają się poniewierać swe syntetyczne echo. Ale to właśnie elektronika z nieznanego źródła i obłok milknącej akustyki sprawiają, iż po 57 minucie narracja efektownie przygasa, serwując nam na koniec jedynie plejadę tłumionych, filigranowych fraz.

 

Evan Parker Electro-Acoustic Ensemble Warszawa 2019 (Fundacja Słuchaj!, CD 2021). Evan Parker – saksofon sopranowy, Matt Wright – laptop & turntable, Paul Lytton – instrumenty perkusyjne i analogowa elektronika, Richard Barrett i Paul Obermayer – elektronika, live processing, Percy Pursglove – trąbka, Peter van Bergen – klarnety, Mark Nauseef – instrumenty perkusyjne, Sten Sandell – fortepian i syntezator oraz Adam Linson – kontrabas i elektronika.  Koncert zarejestrowany 12 paździenika 2019, 14th Ad Libitum Festival, CSW Warszawa. Jeden trak: 58 minut i 35 sekund


Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, jakieś ... kilkanaście godzin temu!



piątek, 4 czerwca 2021

Yodok & Pupillo! Stratosphere! Scatterwound! Ringhof! D.L. & Lindholm! The Midira’s dark taste of spring!


Dziś zapraszamy do krainy mrocznego ambientu na spektakle dźwiękowe, które zdają się nie mieć konkretnego początku, a już na pewno nie mają definitywnego końca! Nie będziemy jednak chill-outować w wygodnym hamaku, tudzież raczyć się delikatnymi, młodzieżowymi używkami, raczej stawać będziemy w obliczu egzystencjalnych pytań o miejsce dźwięku w kosmosie i skutki cierpliwego powtarzania fraz aż do ich nieistniejącego końca.

W części przypadków pozostawać będziemy w orbicie muzyków dobrze nam znanych. Przypomnimy sobie, iż nasza ulubiona formacja improwizowanego dark ambientu – Yodok – ma także swoją wersję prymalną, niezakładającą w niej udziału belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa. Tego ostatniego spotkamy jednak na kolejnej płycie, gdzie będzie istotnym Kolaboratotem muzyka ukrywającego się pod pseudonimem Stratosphere. Będzie nim także tajemniczy N, z którym zetkniemy się zresztą chwilę później, na kasecie, która zawiera najnowsze dzieło duetu Scatterwound. Duet ów tworzą zarówno rzeczony N, jak i wspomniany sekundę wcześniej Dirk Serries. Wreszcie na kilka chwil zanurzymy się w projektach, które zagoszczą na naszych łamach zdecydowanie po raz pierwszy, czym uroczo domkniemy prezentację pięciu wiosennych nowości niemieckiego labelu Midira Records.

Emocji zatem nie zabraknie! Uwaga, nie trzeba zakładać ciemnych okularów - z mroku egzystencji nie wyłonimy się choćby na ułamek sekundy!

 


Yodok & Massimo Pupillo  V (Midira, CD 2021)

Pisana po rzymsku Piątka, to studyjne spotkanie oryginalnego duetu Yodok (Kristoffer Lo – amplifikowana tuba i flugabone, gitara barytonowa oraz Tomas Järmyr - perkusja) i włoskiego basisty Massimo Pupillo, którego zapewne pamiętamy choćby z formacji Zu. Muzycy improwizowali przez niemal pełną godzinę zegarową, produkując nieprzerwany strumień dźwiękowy.

Rozciągnięta w czasie opowieść rodzi się w prawdziwych bólach kreacji, a wszystkie procesy introdukcyjne, aż po przecięcie pępowiny, trwają niemal dziesięć minut! Zaczynają amplifikatory, które szumią i syczą niewykorzystaną mocą. Potem pojawiają się pierwsze pasma ambientu, które niepokoją nastrojem i niemal stoją w miejscu. Pierwsze znaki życia zestawu drummerskiego, to połowa 8 minuty. Akcja właściwa zaczyna ślamazarnie wykluwać się ze skorupy cierpliwości dopiero w połowie 11 minuty, gdy od strony Lo coś zaczyna efektownie podśpiewywać (ach, ta jego tuba!). Po upływie kwadransa do ognia dolewa drummer, który rysuje pętle, ale także preparuje dźwięki. Garść usterkowych brzmień dodaje Pupillo, który jak na razie przysypia, a ciekawiej zaczyna frazować dopiero w połowie 21 minuty. Akcję napędza w każdym razie perkusja, bo ambientowe strumienie z dęciaków wciąż grzęzną w mule narracyjnym. Pojawiają się także tajemnicze dźwięki, które być może pochodzą z gitary barytonowej. Całość wszakże nabiera rumieńców, a moc zdaje się płynąć z każdej strony - bas szeleści brudnym fuzzem, czasami nawet sprzęga się, a perkusja trzyma wszystko w ryzach meta rockowej improwizacji.

Czyste, długie i kojące frazy ambientu pojawiają się na powrót dopiero w okolicach 37 minuty. Ten specyficzny stopping daje jednak sygnał do budowania kolejnego spiętrzenia, które osiąga swój szczyt ledwie po kilku minutach – tuba śpiewa, stopa perkusji bije jak serce wszechświata, a bas dudni dopełniając obrazu najlepszego momentu tego nagrania. W 50 minucie perkusja na kilka chwil milknie, ale towarzystwo nie zdejmuje nogi z gazu. Emocje rosną, drony niskiego i wysokiego rejestru przenikają się wzajemnie. Powrót perkusji wyznacza ostatni dziś atak mrocznych sił! Finałowe fajerwerki, to plejada dźwięków ze strony każdego muzyka, dźwięków, które krzyczą, ale i swobodnie zamierają. Ostatnia minuta drży post-ambientem i ciszą wygasłego drummingu.

 


Stratosphere  Collaborations II (Midira, CD 2021)

Edycja muzyki ambientowej często szczędzi nam szczegółów w zakresie czasu i miejsca powstania danego nagrania, jego trybu realizacji, a także danych personalnych samych artystów. Zatem, któż kryje się pod pseudonimem Stratosphere nie wiemy – być może produkuje on dźwięki wyłącznie za pomocą gitary, być może korzysta także z elektronicznego akcesorium. Dużo więcej wiemy o muzykach, których zaprosił na kolejną edycję swoich Collaborations. W utworze pierwszym wspomaga go kolejny muzyk-anonim Ashtoreth, który koncertuje się na produkowaniu ambientu z przetworzonej elektronicznie wokalizy (zapewne własnej). W drugim utworze pojawia się gitarzysta N, którego znamy m.in. ze współpracy z Dirkiem Serriesem. Ten zaś belgijski gitarzysta posadawia się na płycie w utworze trzecim i wraz z perkusistą Tomem Malmendierem, pozostanie na niej aż do końca. W ostatnim, piątym utworze słyszymy wszystkich artystów, jacy zaprezentowali się w poprzednich częściach, a także – na dokładkę – kolejnego naszego dobrego znajomego ze świata ambientu, gitarzystę Aidana Bakera. Pięć improwizowanych części trwa łącznie prawie 65 minut.

Pierwszą opowieść budują rozlegle strumienie czystego ambientu, udanie wchodzące w zwoje elektronicznie przetworzonego głosu, którego śpiewny flow ciekawie kontrapunktuje post-gitarowe frazy. W tej magmie chill-outu z czasem pojawia się pewien zgiełk niepokoju. W kolejnej części do bazowych fraz gospodarza nagrania dołącza drugi gitarzysta, zatem nie dziwi fakt, iż obaj muzycy budują narrację mnożącymi się wątkami gitarowymi. Epizod rozpoczyna basowy loop, a po kilku jego powtórzeniach całość nabiera odrobinę syntetycznego posmaku i zdecydowanie bardziej mrocznej aury. W ramach uroczych zdobień, na flankach słyszymy garść post-akustycznych dźwięków.

Począwszy od trzeciej części jakość ambientowych ekspozycji definitywnie rośnie, co jest efektem działań nowego gitarzysty, ale także, a może przede wszystkim, intrygujących improwizacji perkusisty, który buduje swoją opowieść akustycznymi frazami, dba o rezonujące talerze, czy generuje garść dźwięków preparowanych na suchej glazurze werbla i tomów. Mroczny nastrój nie opuszcza muzyków, improwizacja nabiera intensywności i w swojej końcowej fazie brzmi, niczym najlepsze wersje formacji Yodok III. Czwarta improwizacja zdaje się być na tle poprzedniczki znacznie łagodniejsza, kreowana dźwiękami zdecydowanie wyżej zawieszonymi. Sam drumming pachnie tu rockową piosenką bez tekstu, a basowe inkrustacje dopełniają obrazu. Szczęśliwie narastająca retoryka ambientu zagęszcza flow i wyrzuca ekspozycję poza nawias rockowych skojarzeń. Ostatnia część, grana już niezłą watahą muzyków, zaczyna się w niemal pogrzebowym tempie. Czyste i zabrudzone fale ambientu, blask talerzy, wokalna mgławica - wszystko to lepi się w strumień dźwięków, który z czasem wstaje z grobu, zaczyna gęstnieć i ponownie pachnieć yodokowym spleenem. Kilkunastominutowa improwizacja ma kilka faz, chwilami sprawia wrażenie, iż powoli zamiera, by na ostatniej prostej znów efektownie nabrać wiatru w żagle.

 


Scatterwound x Duane Pitre  CB (Midira, Kaseta 2021)

Duet gitarzystów – Dirk Serries i N – zagrał onegdaj pewien krótki, ale bardzo intensywny performance w belgijskim Merksem, w miejscu zwanym Zamkiem Bouckenborgh. Dokumentację tego wydarzenia fonicznego usłyszymy na pierwszej stronie kasety. Na drugiej zaś – miks owego koncertu, dokonany przez Duane’a Pitre. Całość odsłuchu nie zajmie nam więcej niż 33 minuty.

Gitarowy, dość grubo ciosany ambient tworzą tu dwa drony. Jeden, wysoko posadowiony, zdaje się stać w miejscu, drugi – mroczny, pełen kosmicznego brudu, pick-up’owych zniekształceń, nadciąga z daleka i raczej nie budzi przyjaznych reakcji. Oba pasma mroku nie zadają pytań i nie czekają na zbyteczne odpowiedzi – one kompulsywnie wyją post-gitarową transcendencją, niepozbawioną posmaku psychodelicznego rocka. Płyną niczym gęsta struga krwi, którą jedna gitara brudzi, drugi zaś stara się filtrować czystszymi frazami. Muzycy kreślą wyjątkowo długie pętle, a w tle budują delayami i przetwornikami prawdziwe piekielny background. Na finał flow łagodnie, rozlewa się w szersze koryta, ale to nie jest rodzaj odrodzenia, to jedynie powolne konanie.

Druga strona kaseta zdaje się ów ciężki trud dwóch gitarzystów od razu silnie skompresować, pozbawić oddechu i sprowadzić do wąskiej strugi syntetycznego, surowego post-ambientu. Całość wydaje się być wyjątkowo daleka od oryginału, stanowi raczej nową narrację zupełnie innego autora. W połowie seta coś delikatnie pulsuje, jak zepsuty mechanizm nieznanego urządzenia. Opowieść zdaje się wybrzmiewać, tracić moc, nabierać niemal dubowej poświaty. W końcu wydaje nam się, iż słyszymy pierwotne frazy gitar, ale umieszczone w takiej odległości od naszych receptorów słuchu, iż mogą one być jedynie złudzeniem.

 


Ringhof  Ballad For Heavy Lids (Midira, Kaseta 2021)

Przed nami kolejna anonimowa postać, Ringhof, która przy użyciu brzmień elektronicznych (wszakże nie bez posmaku naturalnych dźwięków) zabiera nas w intrygującą podróż po bezdrożach ambientu, opowieść uformowaną w jeden strumień dźwiękowy, acz podzielony na cztery części, które łącznie trwają około 35 minut.

Pieśń otwarcia budują fale czystego ambientu, które wykonują jakby drogę odwrotną w stosunku do reguł gatunku. Wraz z upływem czasu, z gęstego, wieloelementowego strumienia zaczynają wyodrębniać się jego poszczególne składniki, by na końcu pozostawić nam jedynie basową pulsację. Opowieść ma bardzo molowy, ale niezbyt mroczny nastrój i bazuje na wielokrotnych powtórzeniach. Kolejna część, do której docieramy bez chwili ciszy, zdaje się być bardziej mroczna, z czasem nabiera też bardzo syntetycznej intensywności. Nie stroni wszakże od blasku bardziej czystych fraz. Muzyk po raz kolejny stawia na szerokie spectrum możliwości brzmieniowych i form ambientowego frazowania – od czystego piekła po siarczyste niebo!

Trzecia część tej samej historii budowana jest zarówno przez basowe, matowe frazy, jak i błękitny niemal ambient. Wszystko tu funkcjonuje na zasadzie pewnego dysonansu brzmieniowego. Górne frazy płyną leniwie, środkowe i dolne pulsują. A na finał znów czeka nas mała dekonstrukcja, pewnego rodzaju rozwarstwienie dźwięków. Ostatni etap tej intrygującej podróży zaskakuje najbardziej - muzyk co rusz dostarcza nam dźwięki, które kojarzyć moglibyśmy z żywą akustyką. Coś pulsuje, ktoś ciągnie za struny, coś innego drży i skwierczy. Oto misterna pajęczyna syntetycznych brzmień, które szukają (udanie!) swych akustycznych korzeni. Ów konglomerat niespodzianek wieńczy fala czystego ambientu, głosząc swój niemal epicki triumf narracyjny. Ale … ostatni dźwięk zdaje się być prawdziwie gitarowy!

 


Jean D.L. & Otto Lindholm  Apophenia (Midira, Kaseta 2021)

Pod ostatnią dziś nowością wydawniczą Midiry podpisuje się dwóch muzyków, z których jeden częściowo ukrywa swoje dane personalne. O samym nagraniu wiemy jedynie tyle, iż powstało podczas trzech nocnych sesji (improwizowanych?), a muzycy używali w ich trakcie gitary i kontrabasu. Zbudowali dalece intrygujący konglomerat mrocznych soundscapes i dronowych pasaży. Podzieli go na siedem odcinków, które trwają łącznie 45 minut z sekundami.

Trzy apofoniczne kwadranse z misterną plecionką dalece fascynujących dźwięków zdają się idealnie reasumować nasze spotkanie z midirowym dark-ambientem. Na początek muzycy serwują nam mroczne pasma niemal czystego ambientu, ale dobywające się jakby z samego dna głębokiej krypty. Wokół bazowego strumienia fonii krążą półdźwięki, urywane frazy, sprawiające wrażenie, jakby źródłem ich pochodzenia były żywe, wręcz akustyczne instrumenty. Flow jest definitywnie wielowątkowy, niepozbawiony tajemniczych szumów i szmerów. W drugiej części słyszymy dźwięki strun basu i gitary. Brzmienie tej drugiej jest delikatnie sfuzzowane. W koniec tej części coś zaczyna podśpiewywać, jakby pijane skrzypce połączone zostały do prądu niewielkiej mocy. Kolejną narrację zdaje się tworzyć głównie gitara, ale jej dźwięk płynie w magmie post-industrialnych mikro hałasów. Opowieść pełna wątków i pomysłów narracyjnych gaśnie pojedynczym, akustycznym dźwiękiem.

Czwarty epizod budowany jest z drobnych, niemal akustycznych fraz, które rezonują ambientowym echem, a komentowane są szeptem, który dociera do nas z bardzo daleka. W piątej części powraca posmak industrialu. Gęste, post-gitarowe strumienie, małe sprzężenia, lejące się przez ręce z czerstwym delayem. W przedostatniej części bas sugeruje post-rockowe frazy, pracuje echo, a gitarowe pick-upy zdają się tańczyć w niemal dubowej poświacie. Utwór kończy cała plejada wysokich, dość kanciastych fraz. W zakończenie płyty powraca czysty ambient, ale znów stawia wiele znaków zapytania. Dubowy pogłos, a nim kawalkada rozśpiewanych dronów o różnej intensywności i chropowatości, która kończy się nagle, wraz z drastycznym wyrwaniem kabla z gniazda zasilania.