Historia pewnego Zespołu Muzyki Spontanicznej znana jest czytelnikom Trybuny w sposób najdoskonalszy z możliwych, na dowód czego, na koniec dzisiejszej opowieści, ponownie przypomnimy gęstą sieć linków, która niesie, wciąż ważny dla rozwoju gatunku, kaganek oświaty. A pisanie o formacji, stworzonej przez Johna Stevensa, Trevora Wattsa i Paula Rutherforda całe 56 lat temu, to poniekąd konstytucyjny obowiązek tych łamów, wszak złodziejska kradzież nazwy do czegoś zobowiązuje!
Doskonale zatem wiemy, iż pierwsza zarejestrowana i wydana
sesja nagraniowa Spontaneous Music
Ensemble miała miejsce w marcu 1966 roku, a historii znana jest pod nazwą Challange. Wzięło w niej udział sześciu
muzyków, którzy zwinnie uformowali się w ... kwintet (basiści grali zamiennie).
Obok ojców założycieli w nagraniu wzięli udział także Kenny Wheeler oraz Bruce
Cale i Jeff Clyne. Pamiętamy także, iż w owym czasie formacja grała jeszcze definitywnie
jazz, a czyniła to w oparciu o kompozycje własne Stevensa i Wattsa. Koncertowali
rzadko, albowiem miejsc, w których mogliby grać swoją dość anarchistyczną
wersję jazzu (przynajmniej w odniesieniu do ówczesnego mainstreamu bardzo konserwatywnej Anglii) nie było zbyt wiele, a
chęci organizatorów, by takich przedsięwzięć się podejmować na ogół przyjmowały
wartości zerowe.
Całkiem niedawno okazało się, iż w owym czasie SME zagrali jednak
kilka koncertów, w tym m.in. w pewnym dość prestiżowym miejscu na mapie
jazzującego Londynu, położonym w Greenwich Klubie The Prince Albert. Owo spektakularne wydarzenie miało miejsce
dokładnie 22 czerwca 1966 roku. Po koncercie muzycy udzieli także długiego
wywiadu. Wiemy to wszystko, albowiem właśnie ukazała się dokumentacja
fonograficzna tego dnia z życia formacji. Dwupłytowy album uzupełniony został
także o sesję nagraniową, jaką SME poczynili 30 sierpnia tegoż roku, a która to
sesja miała się ponoć pierwotnie znaleźć na krążku Challange. Na koncercie SME zagrali w kwartecie, rzeczona sesja
odbyła się zaś w trio. Ale o tych istotnych szczegółach opowiemy w dalszej
części, najpierw bowiem winniśmy potencjalnym słuchaczom dostarczyć pewnej
niezbędnej wiedzy edytorskiej.
Jak kolejny już raz doskonale wiemy, nie tylko z tej
opowieści, historia brytyjskiej muzyki swobodnie improwizowanej była znacznie
uboższa, gdyby nie katorżnicza praca Martina Davidsona i jego labelu EMANEM
Records. Wydawca ten dostarczył w trakcie minionych 50 lat m.in. cały ocean
nagrań Spontaneous Music Ensemble, które rok po roku wygrzebywał z archiwów,
zarówno tych istniejących formalnie w Zjednoczonym Królestwie, jak i tych
całkiem prywatnych. Dodajmy, iż zawsze dostarczał je bardzo pieczołowicie
wydane, z ogromną dbałością m.in. o jakość dźwięku. By nie być gołosłownym - wznawiając
nagranie Oliv, wydane pierwotnie na
winylu w roku 1972, w procesie reprodukcji zgrywał ścieżki z dwóch zachowanych
egzemplarzy winylowych, by w ten sposób uzyskać całkiem interesujący efekt na płycie
kompaktowej *). Nie wspominamy już nawet o oprawie graficznej płyt, ich
rozbudowanych i ciągle aktualizowanych danych dyskograficznych, jak i stale
załączanych, oryginalnych liner notes.
Piszemy o tym wszystkim po to, by ostrzec potencjalnych nabywców
płyty Question and Answer 1966 (Rhythm & Blues Records, 2CD 2021),
iż tym razem sytuacja jest dramatycznie odmienna. W tej edycji archiwalnych
nagrań SME nie ma niestety swojego udziału Martin Davidson. Płyta wydana jest
wyjątkowo niechlujnie, zawiera muzykę w wersji monofonicznej (koncert
rejestrowany zapewne dość pirackimi
metodami) lub delikatnie przesterowaną (sesja studyjna). Na jej okładce widzimy
fragment zdjęcia podobnego do tego, które zdobi płytę Withdrawal (inne ujęcie zdjęcia septetu, który nagrywał muzykę
wiosną kolejnego roku), ale z uciętym wizerunkiem Dereka Baileya (po prawdzie ostał
się jedynie gryf jego gitary), który w nagraniach zamieszczonych na obecnie
wydanym albumie nie brał udziału. Część koncertowa dociera do nas bez
jakiejkolwiek choćby edycji (słyszymy hałasy z baru, długie, przegadane
zapowiedzi, dyskusje z publicznością, momenty strojenia instrumentów – ot, po
prostu cały zapis dnia). Zaprezentowany na krążku, niemal 32-minutowy wywiad z
muzykami także prosi się o jakąkolwiek edycję foniczną.
Musimy podkreślić w tym miejscu, iż wszystko, co napisaliśmy
przed momentem, nie ma specjalnego znaczenia dla tych, którzy muzykę SME
kochają, innym słowy, bezkompromisowo zaliczają się do hordy psychofanów Johna Stevensa i całej tej
szalonej załogi! Dla nich każdy dźwięk tu zawarty godny jest czasu, jaki
spędzić należy na odsłuchu spektakularnie długiego nagrania (137 minut, łącznie
z wywiadem). Przechodząc wszakże do meritum – na podwójnym albumie
chronologicznie słuchamy setu pierwszego i wywiadu (dysk pierwszy), a potem setu
drugiego i sesji studyjnej (dysk drugi). Dodajmy jeszcze, iż w koncercie udział
wzięli: Paul Rutherford – puzon, Trevor Watts – saksofon altowy, Bruce Cale –
kontrabas i John Stevens – perkusja i glockenspiel
(w ostatnim utworze). W części studyjnej gra trio, albowiem nie ma już z nami
puzonisty.
Na koncercie w Klubie Księcia Alberta pojawiamy się chyba
lekko spóźnieni, mamy bowiem wrażenie, iż kwartet zagrał już kilka pętli
zgrabnego tematu kompozycji, a nawet towarzyszących im improwizowanych
ekspozycji. Dźwięk płynie do nas z jednego punktu, sam jego flow jest bardzo płynny (kto kiedykolwiek nagrywał koncerty zwykłym kaseciakiem z mikrofonem monofonicznym,
ten wie, czego spodziewać się po efekcie takich działań), a w momentach, gdy
gra cały kwartet, linia kontrabasu jest w zasadzie nieczytelna. Za to mocny
puls dyktuje drummer, który zdaje się
być rytmiczną osią tego przedsięwzięcia, także ze względów akustycznych.
Rozśpiewany saksofon altowy ciągnie wątek główny, pod który podłącza się
nieśmiało puzon. Oto bystry, efektowny i dynamiczny jazz budowany na typowej
dla gatunku formule temat - improwizacje
– temat – coda, wszakże z nutką kolektywizmu, albowiem solowe ekspozycje
poszczególnych muzyków mogą liczyć nie tylko na zgrabny akompaniament partnerów,
ale także na całą masę dramaturgicznych podpowiedzi i improwizowanych wstawek.
Na finał kompozycji po raz pierwszy słyszymy jej właściwy temat, co
uwiarygodnia naszą pierwotną tezę, iż na koncercie pojawiliśmy się lekko
spóźnieni. Drugi utwór toczy się w dużo spokojniejszym tempie. Rozpoczyna go
puzon i smyczek na gryfie kontrabasu. W tle snują się drobne perkusjonalia.
Temat podany jest z dużą swobodą, z miejsca kreując odpowiednią przestrzeń dla
improwizacji. Szczególnie skrzętnie korzysta z tego kontrabasistą, a potem
perkusista. Kolejne dwa utwory pierwszego seta, to wyjątkowo zgrabne, melodyjne
kompozycje Trevora Wattsa. Najpierw jest to dynamiczny, ale istotnie swingujący
numer, w trakcie którego każdy z muzyków znajduje miejsce na doprawdy doskonale
improwizacje. W dalszej kolejności słyszymy, znany z debiutanckiej płyty
Amalgam, utwór dedykowany uśmiechowi żony saksofonisty, który także w tej
wersji nie przestaje być wyjątkowo uroczą i melodyjną balladą. Temat grany jest
przez alt, który płynie na barkach smyczkowej ekspozycji kontrabasu. Muzyka
nabiera kameralnego wymiaru - najdłuższe partie wiodą tu perkusja i kontrabas,
a sam puzon w zasadzie nie wydaje jakiegokolwiek dźwięku. Oczywiście
dramaturgia nagrania stwarza także przestrzeń na w pełni solową ekspozycję
saksofonu altowego. Jaka szkoda, iż tej wersji Judy’s Smile nie możemy słuchać w lepszych warunkach akustycznych.
Po wybrzmieniu dość obfitych oklasków, bez niemal sekundy przerwy
dostajemy się w wir długiej rozmowy z muzykami (prowadzącym jest ponoć dość
znana osoba brytyjskiego, jazzowego establishmentu tamtych lat). Sam wywiad
toczy się dość warto, ale oczywiście wedle zasady, jakie pytania, takie
odpowiedzi. Muzycy z miejsca postawieni zostają w dużej opozycji do tego, czym żył
w latach sześćdziesiątych tzw. swingujący Londyn i miejscowa konserwa jazzowa. Tłumaczą zatem
cierpliwie, czym jest dla nich improwizacja, opowiadają, iż jest ona absolutnie
kluczowym elementem ich twórczości, nie zaś efektownym dodatkiem do tematu
zadanej z góry kompozycji. Pytania prowadzącego dziś z pewnością tracą myszką,
budzą raczej uśmiech politowania, ale trzeba wziąć pod uwagę, iż wtedy muzyka i
cała postawa Spontaneous Music Ensemble była z pewnością przejawem sporej
anarchii. Zachowując proporcje, śmiało można skonstatować, iż byli tym dla
jazzowego main-streamu, czym stali
się dziesięć lat później punkowi wywrotowcy z The Sex Pistols dla epigonów
rocka. Już sama nazwa formacji SME budziła społeczno-polityczny ferment i
retoryczne pytania w stylu so what?
Jak tłumaczy sam Stevens – słowo Muzyka
pojawia się w nazwie, bo wszystko, co robimy, traktujemy bardzo szeroko i nie
boimy się czerpać z każdego gatunku. Wybieramy określenie Ensemble, nie zaś trio, czy kwartet, bo nasz skład ciągle ewoluuje,
może być równie dobrze duetem, jak i rozbudowaną orkiestrą. Wreszcie sam epitet
Spontaniczny, który musiał budzić
grozę na londyńskich ulicach - wszak nikt od nas na ogół nie oczekuje spontaniczności,
zwłaszcza w ramach bardzo konserwatywnego społeczeństwa pod władaniem Królowej
Matki. Ważnym elementem tej wspaniałej zabawy w improwizację jest ciągły
rozwój, stałe doskonalenie umiejętności, a nade wszystko artystycznej
kreatywności. Te sformułowania muzycy podkreślają niemal w każdej wypowiedzi w
trakcie tego długiego, trwającego ponad dwa kwadranse wywiadu. I na koniec
piękne metafory tego, czym dla Stevensa i kolegów jest sama improwizacja – to
jak kolorowanie czarno-białej klawiatury fortepianu! Albo w ujęciu bardziej
literackim – budowanie strumienia
świadomości!
Po tej nieskromnej dawce beletrystyki, z radością meldujemy
się na drugim secie koncertu kwartetu SME! Wchodzimy wprost w … barowy rozgardiasz.
W tle muzycy wydają pierwsze dźwięki, publiczność z pewnością traktuje je, jak
próbę fonii i strojenia instrumentów. My, stali bywalcy free impro koncertów
też do końca nie wiemy, czy muzycy już grają, czy jeszcze się przygotowują. Z
tego dysonansu sytuacyjnego artyści kleją jednak pewną narrację, bardzo kolektywną,
dalece swobodną, z pewnością bez tematu przewodniego. Z czasem łapią dynamikę i
naprawdę duże porcje ognia pod szprychy. Numer trochę na zmęczenie mainstreamowej publiki, nieprzygotowanej
na spektakl full impro, wydaje się nieco
chaotyczny, ale jest za to bardzo ekspresyjny, a trwa w sumie ponad 13 minut. Kolejny
utwór koncertu, to świetnie znana kompozycja Stevensa Chant - śpiewna, improwizowana kolektywnie, z drive’em i dużymi emocjami. Intensywny free jazz z efektownie
wyeksponowanymi solówkami altu i puzonu. Ostatnie dwa numery, to nagrania znane
z debiutanckiego albumu Challange.
Najpierw skromna, kameralna meta
ballada Little Red Head, grana bez perkusji,
świetnie pokazująca, iż już w roku 1966 Stevens i przyjaciele szukali nowych
horyzontów, nie bali się formalnych eksperymentów. Tuż potem fantastyczna
kompozycja Day Of Reckoning, która w
wersji studyjnej trwała niespełna 8 minut, tu, w książęcym klubie porywa nas prawie na 18 minut. Kolejny temat
Wattsa, tu wyjątkowo efektowny, podawany jakby w dwóch częściach. Najpierw
kameralne intro ze smyczkiem, potem dynamiczne stemple ekspresji godne klasyków
gatunku, być może idealnie pasujące do repertuaru Milesa Davisa, który właśnie
wtedy nagrywał swoje najlepsze albumy. Długa ekspozycja pozwala na smakowite,
rozbudowane sola, szczególnie puzonu, a także na wyjątkowo długą, wielominutową
improwizację duetu bass & drums. Dęciaki powracają na finał i z iście aylerowskim temperamentem prezentują raz
jeszcze ów doskonały temat przewodni.
Bez zbędnej zwłoki przenosimy się do studia nagraniowego,
gdzie spotkamy trio Watts-Cale-Stevens. Cztery utwory, które trwają niewiele
ponad 20 minut. Tym razem dostajemy już dźwięk stereo, ale także subdoskonały,
zwłaszcza w momentach, gdy saksofon altowy krzyczy wniebogłosy. Na początek
powracamy do Judy’s Smile! Tym razem
wystrzałowa ballada Wattsa grana jest nad wyraz dynamicznie, a jej dramaturgię
buduje głównie smyczek. Tenże sam smyczek otwiera też krótką kompozycję bez tytułu.
Frazy grane są tu bardzo wysokim rejestrem, ale zdają się przede wszystkim
szukać dramaturgicznych punktów zaczepienia. Kolejna kompozycja tej krótkiej
sesji, to dynamiczna, pozostająca w klimatach bardziej hard-bopowych,
niestroniąca wszakże od stonowanych, kameralnych pasaży dźwiękowych, niebanalna
przygoda jazzowa z dobrymi improwizacjami. Ostatni utwór Stevens otwiera na
instrumencie zwanym glockenspiel.
Łagodne wprowadzenie kreuje balladowy utwór, świetnie prowadzony przez alt i
kontrabas. Perkusista na moment przechodzi na talerze, potem buduje ekspresyjny
drumming ze swingującym posmakiem, na
zakończenie zaś powraca do instrumentu, którym rozpoczynał ekspozycję.
*****
Czas na obiecane linki do starych tekstów o SME:
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/01/spontaneous-music-ensemble-dzieo-zycia.html
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/05/spontaneous-music-ensemble-nothing-is.html
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/10/spontaneous-music-orchestra-szukaj-i.html
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/03/john-stevens-derek-bailey-duet-jako.html
*) dodajmy, iż Davidson przez wiele lat zabiegał u
ówczesnego wydawcy płyty Oliv o
dostęp do taśmy matki. Gdy jego cierpliwość wyczerpała się, zrobił to, co wyżej
opisaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz