Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 30 lipca 2021

Steve Noble & Farida Amadou in three trio dances with Chris Pitsiokos, Alex Ward and Yoni Silver!


Takuroku, to sublabel wydawniczy londyńskiego klubu Café Oto, prezentujący muzykę dostępną jedynie w plikach elektronicznych, których sprzedaż zasila bezpośrednio budżet klubu, walczącego jak wszyscy w branży z dolegliwościami pandemicznego lockdownu, tudzież, na obecnym etapie, znacznego ograniczenia swojej typowej aktywności koncertowej. Całkiem niedawno śledziliśmy na tych łamach solową płytę Biliany Voutchkovej, udostępnioną światu właśnie przez tego wydawcę.

Dziś zapraszamy na doprawdy ekscytujący tryptyk koncertowy, jaki miał miejsce w maju 2018 roku. Jedna z legend brytyjskiej free jazzowej perkusji Steve Noble oraz młoda, ale już świetnie rozpoznawalna belgijska basistka (elektryczna!) Farida Amadou zagrali w tymże czasie trzy fantastyczne koncerty, do każdego zapraszając innego muzyka. Powstały trzy nagrania zatytułowane Space – pierwsze (1) z amerykańskim saksofonistą Chrisem Pitsiokosem, drugie (11) z brytyjskim multiinstrumentalistą Alexem Wardem, tu grającym wyłącznie na klarnecie, wreszcie trzeci (111) z kolejnym przedstawicielem rodzimej sceny improwizowanej, klarnecistą basowym, Yoni Silverem.

Zapraszamy do poznania zawartości tych trzech elektronicznych albumów. Jeśli wydacie skromne sześć funciaków możecie wejść w posiadanie jednego z tych albumów, a przy okazji wesprzeć Cafe Oto w jej codziennym znoju klubowej egzystencji.

 


Space 1

Zaczynamy od definitywnie free jazzowej przebieżki, której ważnym elementem energetycznym jest alcista Chris Pitsiokos. Pierwsze trio zagrało dla nas dwa sety, które trwały łącznie 37 minut.

Zgodnie z anonsem koncert zaczyna się bardzo konkretnym zestawem dźwięków. Masywny bas, roztańczony, ale agresywny saksofon i perkusja w pełnym rynsztunku – ocean emocji i artystycznej brawury. Doskonała technika alcisty zdaje się być od startu efektownie wyeksponowana. Muzyk nie stawia na subtelności brzmienia, jego przekaz jest prosty, ale wyjątkowo wartościowy – instrument śpiewa, charczy, skrzeczy, ale nie ustaje w budowaniu bardzo dynamicznej narracji. Praca basu i perkusji rwie nam trzewia i fantastycznie dopełnia obrazu całości. Po bystrym wyhamowaniu muzycy proponują nam garść brzmieniowych niuansów, ale by wejść definitywnie w fazę rezonujących preparacji muszą zatrzymać się raz jeszcze, tu nawet z kilkoma sekundami przerwy na wzięcie oddechu przez saksofonistę. To trio zdaje się jednak nie być nadmiernie cierpliwie. Kolejny restart budują już po chwili i być może czynią to w sposób najlepszy z możliwych. Bas najpierw stawia stemple niemal hc-punkowych przełomów, potem sięga po preparacje, tudzież rytmiczne burknięcia. Z kolei perkusja najpierw daje tempo, potem efektownie rezonuje wilgotnymi talerzami. Tymczasem alt kwili jak sroczka i czeka na moment, by zadąć w róg z szelmowskim zacięciem. Muzycy brną na finałowy szczyt pełni zadziornych, niemal prowokacyjnych fraz. Gdy stają na szczycie, uśmiech nie znika z ich twarzy.

Drugi set w swej początkowej fazie wydaje się być pewnego rodzaju wypoczynkiem. Gra na małe pola, zwinne pytanie i serdeczne odpowiedzi. Potem trochę przepychanek z basem, który szuka dramaturgicznych pętli i okazji do figli. Właściwa tym muzykom dynamika rodzi się pod batutą drummera. Noble dusi na gaz i z punkową degresją wypuszcza trio na łowy! Efektowny, niemal ognisty lot kończy się równie spektakularnie w obłokach mglistego rezonansu talerzy, których dźwięk pięknie imituje saksofon. Muzycy wchodzą bez szwanku w fazę preparowania dźwięków, słania zalotnych meta melodii i wyczekiwania na to, co przyniesie najbliższa przyszłość. Alt parska i podśpiewuje, tymczasem bas zaczyna szukać tempa pomiędzy grubymi strunami. Finałowa część koncertu upstrzona jest drummerskimi fajerwerkami, cmokaniem altu i basowymi dywagacjami. Koniec nadchodzi szybko, na pewno zbyt szybko.

 


Space 11

Trzy sety zagrane w towarzystwie Alexa Warda (tym razem grającego jedynie na klarnecie) zdają się budować swoją wysoką jakość niemal każdym rozgrywanym dźwiękiem. Każdemu z tych setów możemy też przypisać podtytuł, który podkreśla walory emocjonalne dominujące w trakcie improwizacji: zatem mamy Fazę Mroku, Fazę Ognia, a potem Fazę Królestwa Klarnetu. Wszystkie one razem wzięte trwają 58 minut z sekundami.

Muzycy tkają początkową część seta z niemal samych drobiazgów, pracują rezonansem i skromnymi preparacjami. Na nieco ostrzejsze frazy, pierwsze oznaki dramaturgicznego wigoru, tudzież dźwięki bardziej typowe dla perkusji, pozwalają sobie dopiero po kilku minutach. Ale ta opowieść nie ma zamiaru nabierać bardziej ekspresyjnego wymiaru. Artystów dopada wręcz jakiś smutek, pewien bezwład. Głęboko oddychają, a sam klarnet na dłuższą chwilę milknie. Gdy wraca, klimat improwizacji staje się jeszcze bardziej mroczny, dronowo-ambientowy, pełen delikatnych brzmień dzwonków, drżącego basu i klarnetowych lamentów. Dopiero na sam koniec ponad 20-minutowego seta klarnet stawia na bardziej śpiewne frazy i budzi całe trio do niezobowiązującego półgalopu, nie bez adekwatnej do sytuacji dynamiki.

Drugi set zaczyna się jak pierwszy, ale od startu budowany jest z pewną nerwowością, z frazami granymi ze zniecierpliwieniem. Pracuje perkusja, klarnet brzmi bardzo chropowato, a frazy basu zdają się mieć rockowy nerw. Muzycy dość szybko osiągają tu fazę galopu, a gdy zwalniają, natychmiast przenoszą się do zakładu szlifierskiego i serwują nam wyjątkowo urokliwe dźwięki. I tu zachowania muzyków przesycone są skrywanymi emocjami. Po kilku chwilach narracja w dalece efektowny sposób wchodzi w tryb bardzo dynamiczny i zaczyna zionąć ogniem na prawo i lewo. Ekspresja muzyków jest jednak nieco inaczej ukierunkowana – klarnet skacze do nieba, perkusja i bas zanurzają się w mroku piekła. Kolejne wyhamowanie jeszcze piękniejsze – martwy rezonans, głucha cisza, delikatne popiskiwania. Z tego tygla zła wyłania się po czasie klarneci śpiew o poranku, który wieńczy jakże zmysłowy set drugi, niemal 24-minutowy.

Trzeci, 13-minutowy set jest już spektakularnym popisem klarnecisty. Jego instrument zdaje się tańczyć na zgliszczach perkusyjnych preparacji i basowych podrygów. Narracja jest ciasna, dodatkowo zdobiona perkusyjnymi frazami budowanymi na ciekawej dynamice. Po niedługiej chwili klarnet zaczyna wić się jak wąż w chmurze dronów i rezonujących elementów zestawu perkusyjnego. Narracja traci intensywność i tempo, ale jeszcze zyskuje na urodzie. Po fazie mrocznych dywagacji klarnet buduje kolejne fantastyczne expo, które wspierane meta rytmem basu i perkusji doprowadza trio do szczęśliwego końca koncertu.



Space 111

Trzeci epizod omawianego dziś tryptyku Steve’a Noble’a i Faridy Amadou, to także spotkanie z klarnetem, tym razem jednak basowym, który dzierży w dłoniach Yoni Silver. Ponownie trzy sety, które znów recenzent opatrzył podtytułami: Set Słońca, Set Księżyca i Set Poranka. Odsłuch całości zajmie nam 52 minuty.

Muzycy od pierwszego dźwięku próbują pokazać nam, na co ich stać! Perkusja i bas rysują naprzemiennie twarde i miękkie frazy, a rozwydrzony, delikatnie preparowany klarnet basowy ryje bruzdy – wszyscy zaś pracują równomiernie i intensywnie. Bas masywny, ale jednocześnie po kobiecemu, wrażliwy na niuanse brzmieniowe, perkusja wielowymiarowa, preparowana, ale z krwi i kości, wreszcie nerwowy klarnet, który świetnie radzi sobie zarówno w sytuacjach wysoce ekspresyjnych, jak i w mrokach ekstremalnie tłumionych emocji. Jak przystało na stylową improwizację, flow najpierw sięga szczytu, potem pięknie tapla się w błocie. Muzyka wydaje się być oceanicznym sztormem, by po chwili przypominać letni wietrzyk od ciepłego morza. Na finał pierwszego, najdłuższego seta wszystkie instrumenty brzmią perkusyjnie, tworząc urokliwy, drum’n’bass’owy lej dźwięków.

Kolejny set otwiera ekspozycja solowa klarnetu basowego, budowana na jednym oddechu. Po chwili pojawia się drobny rytm basu i rezonujące talerze. Dźwięki płyną ochoczo i łączą się w jeden strumień fonii, który zaczyna smakować metaloplastyką. Zaraz potem artyści szukają ciszy i szeleszczą nie tylko szczoteczkami drummerskimi. Raz przypominają zakład szlifierski, innym razem wulkanizacyjny. Tykają jak zegar z kukułką, płyną po dnie, jak węgorze, skaczą do nieba i śpiewają, niczym skowroneczki. Ów festiwal dźwiękowych niespodzianek kończą na ekstremalnym spowolnieniu, brzmiąc onirycznie, pulsując medytacyjnie.

Last episode budzi do życia stygnący z emocji drumming. Obok lamentuje klarnet basowy, a basówka snuje efektowne mikro pasaże. Trio szuka dynamiki, ale wciąż tkwi w dramaturgicznym suspensie. Muzycy wolą lewitować niż pójść w dynamiczne tango. W drugiej połowie najkrótszego seta w końcu pozwalają sobie na drobną stymulację. Moc idzie ze strony perkusji, a sam finał koncertu śmiało możemy określić mianem free jazzowego peaku, pięknie zdobionego doskonałymi frazami dużego klarnetu.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz