Takuroku, to sublabel wydawniczy londyńskiego klubu Café Oto, prezentujący muzykę dostępną jedynie w plikach elektronicznych, których sprzedaż zasila bezpośrednio budżet klubu, walczącego jak wszyscy w branży z dolegliwościami pandemicznego lockdownu, tudzież, na obecnym etapie, znacznego ograniczenia swojej typowej aktywności koncertowej. Całkiem niedawno śledziliśmy na tych łamach solową płytę Biliany Voutchkovej, udostępnioną światu właśnie przez tego wydawcę.
Dziś zapraszamy na doprawdy ekscytujący tryptyk koncertowy,
jaki miał miejsce w maju 2018 roku. Jedna z legend brytyjskiej free jazzowej
perkusji Steve Noble oraz młoda, ale już świetnie rozpoznawalna belgijska basistka
(elektryczna!) Farida Amadou zagrali w tymże czasie trzy fantastyczne koncerty,
do każdego zapraszając innego muzyka. Powstały trzy nagrania zatytułowane Space – pierwsze (1) z amerykańskim saksofonistą Chrisem Pitsiokosem, drugie (11) z brytyjskim multiinstrumentalistą
Alexem Wardem, tu grającym wyłącznie na klarnecie, wreszcie trzeci (111) z kolejnym przedstawicielem
rodzimej sceny improwizowanej, klarnecistą basowym, Yoni Silverem.
Zapraszamy do poznania zawartości tych trzech
elektronicznych albumów. Jeśli wydacie skromne sześć funciaków możecie wejść w posiadanie jednego z tych albumów, a przy
okazji wesprzeć Cafe Oto w jej
codziennym znoju klubowej egzystencji.
Space 1
Zaczynamy od definitywnie free jazzowej przebieżki, której
ważnym elementem energetycznym jest alcista Chris Pitsiokos. Pierwsze trio
zagrało dla nas dwa sety, które trwały łącznie 37 minut.
Zgodnie z anonsem koncert zaczyna się bardzo konkretnym
zestawem dźwięków. Masywny bas, roztańczony, ale agresywny saksofon i perkusja
w pełnym rynsztunku – ocean emocji i artystycznej brawury. Doskonała technika
alcisty zdaje się być od startu efektownie wyeksponowana. Muzyk nie stawia na
subtelności brzmienia, jego przekaz jest prosty, ale wyjątkowo wartościowy –
instrument śpiewa, charczy, skrzeczy, ale nie ustaje w budowaniu bardzo
dynamicznej narracji. Praca basu i perkusji rwie nam trzewia i fantastycznie
dopełnia obrazu całości. Po bystrym wyhamowaniu muzycy proponują nam garść
brzmieniowych niuansów, ale by wejść definitywnie w fazę rezonujących
preparacji muszą zatrzymać się raz jeszcze, tu nawet z kilkoma sekundami
przerwy na wzięcie oddechu przez saksofonistę. To trio zdaje się jednak nie być
nadmiernie cierpliwie. Kolejny restart budują już po chwili i być może czynią
to w sposób najlepszy z możliwych. Bas najpierw stawia stemple niemal hc-punkowych przełomów, potem sięga po preparacje,
tudzież rytmiczne burknięcia. Z kolei perkusja najpierw daje tempo, potem efektownie
rezonuje wilgotnymi talerzami. Tymczasem alt kwili jak sroczka i czeka na moment,
by zadąć w róg z szelmowskim zacięciem. Muzycy brną na finałowy szczyt pełni
zadziornych, niemal prowokacyjnych fraz. Gdy stają na szczycie, uśmiech nie
znika z ich twarzy.
Drugi set w swej początkowej fazie wydaje się być pewnego
rodzaju wypoczynkiem. Gra na małe pola, zwinne pytanie i serdeczne odpowiedzi.
Potem trochę przepychanek z basem, który szuka dramaturgicznych pętli i okazji
do figli. Właściwa tym muzykom dynamika rodzi się pod batutą drummera. Noble dusi na gaz i z punkową
degresją wypuszcza trio na łowy! Efektowny, niemal ognisty lot kończy się równie
spektakularnie w obłokach mglistego rezonansu talerzy, których dźwięk pięknie
imituje saksofon. Muzycy wchodzą bez szwanku w fazę preparowania dźwięków,
słania zalotnych meta melodii i
wyczekiwania na to, co przyniesie najbliższa przyszłość. Alt parska i
podśpiewuje, tymczasem bas zaczyna szukać tempa pomiędzy grubymi strunami.
Finałowa część koncertu upstrzona jest drummerskimi
fajerwerkami, cmokaniem altu i basowymi dywagacjami. Koniec nadchodzi szybko,
na pewno zbyt szybko.
Space 11
Trzy sety zagrane w towarzystwie Alexa Warda (tym razem grającego
jedynie na klarnecie) zdają się budować swoją wysoką jakość niemal każdym rozgrywanym
dźwiękiem. Każdemu z tych setów możemy też przypisać podtytuł, który podkreśla
walory emocjonalne dominujące w trakcie improwizacji: zatem mamy Fazę Mroku, Fazę Ognia, a potem Fazę Królestwa
Klarnetu. Wszystkie one razem wzięte trwają 58 minut z sekundami.
Muzycy tkają początkową część seta z niemal samych
drobiazgów, pracują rezonansem i skromnymi preparacjami. Na nieco ostrzejsze frazy,
pierwsze oznaki dramaturgicznego wigoru, tudzież dźwięki bardziej typowe dla
perkusji, pozwalają sobie dopiero po kilku minutach. Ale ta opowieść nie ma
zamiaru nabierać bardziej ekspresyjnego wymiaru. Artystów dopada wręcz jakiś
smutek, pewien bezwład. Głęboko oddychają, a sam klarnet na dłuższą chwilę
milknie. Gdy wraca, klimat improwizacji staje się jeszcze bardziej mroczny,
dronowo-ambientowy, pełen delikatnych brzmień dzwonków, drżącego basu i
klarnetowych lamentów. Dopiero na sam koniec ponad 20-minutowego seta klarnet
stawia na bardziej śpiewne frazy i budzi całe trio do niezobowiązującego
półgalopu, nie bez adekwatnej do sytuacji dynamiki.
Drugi set zaczyna się jak pierwszy, ale od startu budowany
jest z pewną nerwowością, z frazami granymi ze zniecierpliwieniem. Pracuje
perkusja, klarnet brzmi bardzo chropowato, a frazy basu zdają się mieć rockowy
nerw. Muzycy dość szybko osiągają tu fazę galopu, a gdy zwalniają, natychmiast przenoszą
się do zakładu szlifierskiego i serwują nam wyjątkowo urokliwe dźwięki. I tu
zachowania muzyków przesycone są skrywanymi emocjami. Po kilku chwilach narracja
w dalece efektowny sposób wchodzi w tryb bardzo dynamiczny i zaczyna zionąć
ogniem na prawo i lewo. Ekspresja muzyków jest jednak nieco inaczej
ukierunkowana – klarnet skacze do nieba, perkusja i bas zanurzają się w mroku
piekła. Kolejne wyhamowanie jeszcze piękniejsze – martwy rezonans, głucha
cisza, delikatne popiskiwania. Z tego tygla zła wyłania się po czasie klarneci śpiew
o poranku, który wieńczy jakże zmysłowy set drugi, niemal 24-minutowy.
Trzeci, 13-minutowy set jest już spektakularnym popisem
klarnecisty. Jego instrument zdaje się tańczyć na zgliszczach perkusyjnych
preparacji i basowych podrygów. Narracja jest ciasna, dodatkowo zdobiona
perkusyjnymi frazami budowanymi na ciekawej dynamice. Po niedługiej chwili klarnet
zaczyna wić się jak wąż w chmurze dronów i rezonujących elementów zestawu
perkusyjnego. Narracja traci intensywność i tempo, ale jeszcze zyskuje na
urodzie. Po fazie mrocznych dywagacji klarnet buduje kolejne fantastyczne expo, które wspierane meta rytmem basu i
perkusji doprowadza trio do szczęśliwego końca koncertu.
Trzeci epizod omawianego dziś tryptyku Steve’a Noble’a i
Faridy Amadou, to także spotkanie z klarnetem, tym razem jednak basowym, który
dzierży w dłoniach Yoni Silver. Ponownie trzy sety, które znów recenzent
opatrzył podtytułami: Set Słońca, Set Księżyca i Set Poranka. Odsłuch całości zajmie nam 52 minuty.
Muzycy od pierwszego dźwięku próbują pokazać nam, na co ich
stać! Perkusja i bas rysują naprzemiennie twarde i miękkie frazy, a rozwydrzony,
delikatnie preparowany klarnet basowy ryje bruzdy – wszyscy zaś pracują równomiernie
i intensywnie. Bas masywny, ale jednocześnie po kobiecemu, wrażliwy na niuanse brzmieniowe,
perkusja wielowymiarowa, preparowana, ale z krwi i kości, wreszcie nerwowy
klarnet, który świetnie radzi sobie zarówno w sytuacjach wysoce ekspresyjnych,
jak i w mrokach ekstremalnie tłumionych emocji. Jak przystało na stylową improwizację,
flow najpierw sięga szczytu, potem
pięknie tapla się w błocie. Muzyka wydaje się być oceanicznym sztormem, by po
chwili przypominać letni wietrzyk od ciepłego morza. Na finał pierwszego, najdłuższego
seta wszystkie instrumenty brzmią perkusyjnie, tworząc urokliwy, drum’n’bass’owy lej dźwięków.
Kolejny set otwiera ekspozycja solowa klarnetu basowego,
budowana na jednym oddechu. Po chwili pojawia się drobny rytm basu i rezonujące
talerze. Dźwięki płyną ochoczo i łączą się w jeden strumień fonii, który
zaczyna smakować metaloplastyką. Zaraz potem artyści szukają ciszy i szeleszczą
nie tylko szczoteczkami drummerskimi.
Raz przypominają zakład szlifierski, innym razem wulkanizacyjny. Tykają jak zegar
z kukułką, płyną po dnie, jak węgorze, skaczą do nieba i śpiewają, niczym
skowroneczki. Ów festiwal dźwiękowych niespodzianek kończą na ekstremalnym
spowolnieniu, brzmiąc onirycznie, pulsując medytacyjnie.
Last episode budzi
do życia stygnący z emocji drumming.
Obok lamentuje klarnet basowy, a basówka
snuje efektowne mikro pasaże. Trio szuka dynamiki, ale wciąż tkwi w
dramaturgicznym suspensie. Muzycy wolą lewitować niż pójść w dynamiczne tango.
W drugiej połowie najkrótszego seta w końcu pozwalają sobie na drobną
stymulację. Moc idzie ze strony perkusji, a sam finał koncertu śmiało możemy
określić mianem free jazzowego peaku,
pięknie zdobionego doskonałymi frazami dużego klarnetu.
Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz