Czasy znów mamy bardzo ciężkie - statystyki zapowiadały się na dużo lepsze, niż są w realu, na granicach dzieją się dziwne i niebezpieczne rzeczy, do tego jest płochy i przewilgocony listopad. Jednym słowem – umierać, nie żyć!
Na szczęście nasza ukochana swobodna improwizacja zawsze
przyjść może z pomocą! Dziś bez specjalnych wstępów francusko-japońska petarda,
wystrzelona przez muzyków znanych i doświadczonych, ale też takich, którzy przy
każdym spotkaniu są nas w stanie zaskoczyć!
Doneda, Blondy i być może ten najważniejszy – Saitoh!
Niespełna 39 minut muzyki, która na pewno zagości na naszym rocznym
podsumowaniu płyt wybitnych a.d. 2021! Here
we go!
Ceremonia otwarcia spoczywa na barkach masywnego kontrabasu,
który od startu buduje jakby dwie narracje. Z jednej strony ryje bruzdy w ziemi
smyczkowym dronem, z drugiej rysuje zmysłowe, lekkie, zadziorne frazy arco. Czy muzyk gra tu dwoma smyczkami,
czy ma trzecią rękę, niech pozostanie tajemnicą tych, którzy widzieli ową rejestrację
w pieleszach paryskiego studia nagraniowego. Saitoh nie zawłaszcza jednak całej
przestrzeni tej definitywnie bardzo swobodnej narracji, pozostawia bowiem
miejsce na lekki, frywolny sopran Donedy i mikro ekspozycje Blondy’ego na gołych
strunach fortepianu. Narracja płynie wartkim strumieniem - na gryfie kontrabasu
(który niepodzielnie rządzi sceną!) ciągłe zmiany sposobu maltretowania strun, saksofon
skacze i opada, ale mimo swej pozornej lekkości, wciąż kąsa intrygującymi frazami,
piano zaś dobrze się czuje w roli cerbera dramaturgicznego ładu i koherentności
parametrów dynamiki improwizacji. Opowieść pulsuje intensywnością, ale bez
trudu wpada też w nastrój melancholii, refleksji i egzystencjalnego oddechu.
Tymczasem narracja bez sekundy przerwy przenosi nas do
drugiej części płyty. Muzycy na ten czas serwują nam piękną chwilę
dramaturgicznego suspensu. Kontrabas piszczy jak kot wysokim arco, drży i szeleści, by po chwili rwać
włosy z głowy post-jazzowym pizzicato.
Saksofon konsekwentnie charczy i skrzypi, piano zaś wciąż w trybie minimal, duma nad losem steranej
ludzkości. Tuż potem następuje krótka faza imitacji saksofonu i smyczka, ale znów
z basowym tłem pełnym mrocznych odcieni. Emocje rosną, z każdej strony sceny
wieje grozą, a etykieta acoustic industrial
wcale nie wydaje się złym określeniem tego momentu opowieści. Zresztą zmiana
goni tu zmianę, jak na karuzeli. Nagle kontrabas wchodzi w ostry tryb pizzicato i ciągnie improwizację na
efektowne wzniesienie. Dynamika idzie tu także wprost z repetujących klawiszy
piana. Saksofon nie chce być gorszy i wpada w całkiem niemałą eksplozję.
Narracja faluje, jak na wzburzonym oceanie, nie bez iskierek oniryzmu, pewnej,
niemal egzystencjalnej tajemnicy. Muzycy wodzą nas za nos, robią z nami, co
tylko chcą. Mamy się śmiać? Mamy płakać? Uczynią wszystko, byśmy kołysali się rozhuśtanymi
emocjami.
Nim upłynie kwadrans drugiej części płyty Saitoh zaczyna ekspresyjnie
piłować struny, preparować dźwięki, burczeć i rzęzić jak gruźlik. Ale tym razem
to minimalistyczne piano sprawia, iż improwizacja urokliwie tuli się do pierwszej
napotkanej porcji ciszy. Wychodzenie na powierzchnie zdaje się tu być jeszcze bardziej
piękne, ale i tajemnicze. Docierają do nas piskliwie dźwięki, ale konia z
rzędem temu, kto powie, kto je wydaje? Piano? Trzecia ręka kontrabasisty? Saksofonowy
ustnik? Muzyka czasami przypomina tu narastanie letniej burzy, czasem zdaje się
być gęstą śnieżycą, innym razem przypomina chłodny i dżdżysty listopad! Nim
wybije 20 minuta scenę zaczynają spowijać bardziej agresywne dźwięki, muzycy ewidentnie
szukają zwady. Podniosły nastrój grozy wzmaga piano, które nagle przechodzi w
tryb wyjątkowo czarnych, masywnych klawiszy. Nerwy i emocje pikują ku górze.
Finałowe ekscesy trójki improwizatorów zaczynają się mniej
więcej 7-8 minut przed końcem. Najpierw dronowa faza imitacji saksofonu i
smyczka (to już drugi raz!), która niespodziewanie przyobleka szaty brudnego
post-baroku. Tymczasem opowieść zaczyna płynąć coraz szerszym korytem. Sprawia
wrażenie smutnej, zatroskanej, by po chwili wejść w bardziej dynamiczny tryb i
kierować się na ostatnie wzniesienie. Bas schodzi coraz niżej na kolanach, ale improwizacja
pnie się ku górze. Powraca posmak zdrowego, akustycznego industrialu. Tuż po osiągnieciu
szczytu narracja obumiera żywymi parsknięciami niemal pojedynczych dźwięków. What a game!
Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh Spring Road 16 (Relative Pitch Records,
CD 2021). Tetsu Saitoh – kontrabas, Frederic Blondy – fortepian, Michel Doneda
– saksofon sopranowy i sopranino. Nagrane w kwietniu 2016 roku, w studiu Radio
Paris, jedna improwizacja podzielona na dysku na dwie części, łącznie 38 minut
i 40 sekund.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz