piątek, 19 listopada 2021

Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh! Spring Road 16!


Czasy znów mamy bardzo ciężkie - statystyki zapowiadały się na dużo lepsze, niż są w realu, na granicach dzieją się dziwne i niebezpieczne rzeczy, do tego jest płochy i przewilgocony listopad. Jednym słowem – umierać, nie żyć!

Na szczęście nasza ukochana swobodna improwizacja zawsze przyjść może z pomocą! Dziś bez specjalnych wstępów francusko-japońska petarda, wystrzelona przez muzyków znanych i doświadczonych, ale też takich, którzy przy każdym spotkaniu są nas w stanie zaskoczyć!

Doneda, Blondy i być może ten najważniejszy – Saitoh! Niespełna 39 minut muzyki, która na pewno zagości na naszym rocznym podsumowaniu płyt wybitnych a.d. 2021! Here we go!

 


Ceremonia otwarcia spoczywa na barkach masywnego kontrabasu, który od startu buduje jakby dwie narracje. Z jednej strony ryje bruzdy w ziemi smyczkowym dronem, z drugiej rysuje zmysłowe, lekkie, zadziorne frazy arco. Czy muzyk gra tu dwoma smyczkami, czy ma trzecią rękę, niech pozostanie tajemnicą tych, którzy widzieli ową rejestrację w pieleszach paryskiego studia nagraniowego. Saitoh nie zawłaszcza jednak całej przestrzeni tej definitywnie bardzo swobodnej narracji, pozostawia bowiem miejsce na lekki, frywolny sopran Donedy i mikro ekspozycje Blondy’ego na gołych strunach fortepianu. Narracja płynie wartkim strumieniem - na gryfie kontrabasu (który niepodzielnie rządzi sceną!) ciągłe zmiany sposobu maltretowania strun, saksofon skacze i opada, ale mimo swej pozornej lekkości, wciąż kąsa intrygującymi frazami, piano zaś dobrze się czuje w roli cerbera dramaturgicznego ładu i koherentności parametrów dynamiki improwizacji. Opowieść pulsuje intensywnością, ale bez trudu wpada też w nastrój melancholii, refleksji i egzystencjalnego oddechu.

Tymczasem narracja bez sekundy przerwy przenosi nas do drugiej części płyty. Muzycy na ten czas serwują nam piękną chwilę dramaturgicznego suspensu. Kontrabas piszczy jak kot wysokim arco, drży i szeleści, by po chwili rwać włosy z głowy post-jazzowym pizzicato. Saksofon konsekwentnie charczy i skrzypi, piano zaś wciąż w trybie minimal, duma nad losem steranej ludzkości. Tuż potem następuje krótka faza imitacji saksofonu i smyczka, ale znów z basowym tłem pełnym mrocznych odcieni. Emocje rosną, z każdej strony sceny wieje grozą, a etykieta acoustic industrial wcale nie wydaje się złym określeniem tego momentu opowieści. Zresztą zmiana goni tu zmianę, jak na karuzeli. Nagle kontrabas wchodzi w ostry tryb pizzicato i ciągnie improwizację na efektowne wzniesienie. Dynamika idzie tu także wprost z repetujących klawiszy piana. Saksofon nie chce być gorszy i wpada w całkiem niemałą eksplozję. Narracja faluje, jak na wzburzonym oceanie, nie bez iskierek oniryzmu, pewnej, niemal egzystencjalnej tajemnicy. Muzycy wodzą nas za nos, robią z nami, co tylko chcą. Mamy się śmiać? Mamy płakać? Uczynią wszystko, byśmy kołysali się rozhuśtanymi emocjami.

Nim upłynie kwadrans drugiej części płyty Saitoh zaczyna ekspresyjnie piłować struny, preparować dźwięki, burczeć i rzęzić jak gruźlik. Ale tym razem to minimalistyczne piano sprawia, iż improwizacja urokliwie tuli się do pierwszej napotkanej porcji ciszy. Wychodzenie na powierzchnie zdaje się tu być jeszcze bardziej piękne, ale i tajemnicze. Docierają do nas piskliwie dźwięki, ale konia z rzędem temu, kto powie, kto je wydaje? Piano? Trzecia ręka kontrabasisty? Saksofonowy ustnik? Muzyka czasami przypomina tu narastanie letniej burzy, czasem zdaje się być gęstą śnieżycą, innym razem przypomina chłodny i dżdżysty listopad! Nim wybije 20 minuta scenę zaczynają spowijać bardziej agresywne dźwięki, muzycy ewidentnie szukają zwady. Podniosły nastrój grozy wzmaga piano, które nagle przechodzi w tryb wyjątkowo czarnych, masywnych klawiszy. Nerwy i emocje pikują ku górze.

Finałowe ekscesy trójki improwizatorów zaczynają się mniej więcej 7-8 minut przed końcem. Najpierw dronowa faza imitacji saksofonu i smyczka (to już drugi raz!), która niespodziewanie przyobleka szaty brudnego post-baroku. Tymczasem opowieść zaczyna płynąć coraz szerszym korytem. Sprawia wrażenie smutnej, zatroskanej, by po chwili wejść w bardziej dynamiczny tryb i kierować się na ostatnie wzniesienie. Bas schodzi coraz niżej na kolanach, ale improwizacja pnie się ku górze. Powraca posmak zdrowego, akustycznego industrialu. Tuż po osiągnieciu szczytu narracja obumiera żywymi parsknięciami niemal pojedynczych dźwięków. What a game!

 

Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh Spring Road 16 (Relative Pitch Records, CD 2021). Tetsu Saitoh – kontrabas, Frederic Blondy – fortepian, Michel Doneda – saksofon sopranowy i sopranino. Nagrane w kwietniu 2016 roku, w studiu Radio Paris, jedna improwizacja podzielona na dysku na dwie części, łącznie 38 minut i 40 sekund.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz