Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 8 lutego 2022

Dead Neanderthals! Hung Mung! Cariocinesis! Carter! Sassoon! Ovchinnikov! Fite & Oswald! Serries & Trösta! The February Round-up!


Najwyższa pora na lutową zbiorówkę recenzji! Dziś osiem świeżutkich płyt, dwie datowane już na rok bieżący, kilka następnych upublicznionych pod sam koniec roku poprzedniego. Jak zwykle w przypadku trybunowego round-up’u tygiel gatunków, emocji i cała moc wrażeń ogólnorozwojowych.

Zaczynamy na ostro, sylwestrową ep-ką naszych ulubionych holenderskich freaków, mocno sytuującą ich w odmętach kreatywnego … black metalu. Zaraz potem dwa swobodnie improwizowane wątki iberyjskie, choć drugi z dalece południowoamerykańskim akcentem. W dalszej kolejności dwie bardzo jazzowe płyty, choć, jak twierdzą sami zainteresowani, mocno improwizowane – pierwsza z nich amerykańska z pomnikową postacią free jazzu na czele, druga angielska przy istotnie niemieckim wsparciu. Po nich rosyjski kwintet kameralnej, minimalistycznej improwizacji i pewien duński duet, ciekawie z nim konweniujący stylistyczne. Na sam finał oddech belgijskiego blue & dark ambientu w wykonaniu mistrza gatunku, w duecie z mniej nam znanym muzykiem, dodatkowo ukrytym pod pseudonimem. 

 


Dead Neanderthals & Aaron B. Turner  Corporeal Flux (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

W życiu pewne są jedynie śmierć, podatki i … sylwestrowa płyta Dead Neanderthals! Otto Kokke (syntezator) i René Aquarius (perkusja) udostępniają nowe nagranie ostatniego dnia roku od wielu już lat, zawsze czyniąc to w formule name-your-price. Na nagranie upublicznione 31 grudnia 2021 roku Holendrzy doprosili gitarzystę i wokalistę Aarona B. Turnera, który nadal ich konceptualnym dronom prawdziwie rockowy, mroczny wymiar. Album zawiera jeden utwór, który trwa 25 i pół minuty.

Narracja od początku toczy się w dość wolnym, post-bluesowym tempie, które perkusista wybija z niekłamaną systematycznością. Syntezator pracuje, jak elektroniczny loop, lejąc się gorącym strumieniem sfuzzowanej, harshowej lawy dźwiękowej. W mroczną, mantryczną repetycję (znak rozpoznawalny DN!) po paru chwilach wkleja się gitara, która frazuje dość swobodnie, rockowo, na dużym pogłosie, dysponująca sporą przestrzenia do niemal improwizowanego frazowania. Na dalszym planie raz za razem pojawiają się nowe wątki, niektóre dark ambientowe, inne bardziej czerstwe. W okolicach 10 minuty z gęstego mroku wyłania się wokal, mocno osadzony w black metalowej estetyce, niemal growlowy, ale zdecydowanie wyposażony w wartości tekstowe. Narracja systematycznie gęstnieje, a jeszcze przed upływem kwadransa każdy z wątków zdaje się krzyczeć, równie emocjonalnie jak wokalista.

Tuż potem na moment milknie perkusja, pozostawiając więcej miejsca gitarze, która zaczyna rozwijać wątki godne bardzo wczesnych, rockowych nagrań Dead Can Dance! Powrót perkusji nadaje całości pewnego doom metalowego sznytu, co sprzyja kolejnym ekscesom hałasu i doklejaniu się nowych wątków. Opowieść nie traci wszakże pewnego zimnofalowego posmaku. Gdy wraca głos, gitara zaczyna się sprzęgać, a opowieść co chwila eksploduje niczym skupisko małych wulkanów. Swoje do dramaturgii całości dodaje też syntezator, który pluje harshem na prawo i lewo. Narracja osiąga swój szczyt i gaśnie dość nagle, wprost w mokrą od potu ciszę.

 


Hung Mung  Beyond A Wilderness Of Expectations (Discordian Records, DL 2022)

Barcelońska formacja Hung Mung dorobiła się w ciągu dwóch lat … dziesiątej płyty! Pracowitość godna podziwu, tym bardziej, iż ilość idzie tu zawsze w parze z jakością. Jak świetnie wiemy, od pewnego czasu Hung Mung to kwartet: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator modularny, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Najnowsze nagranie pochodzi ze studia The Golden Apple, Barcelona, a powstało na początku sierpnia ub.r. Pięć improwizacji trwa tu 34 minuty z sekundami.

Muzyka kwartetu od swego zarania permanentnie ewoluuje, czego dowodem każda kolejne wydawnictwo. El Pricto, od kilku już edycji skoncentrowany na elektronice, wprowadza do improwizacji dużo elektroakustycznego fermentu, ale nie pcha się przed szereg ze swoją analogową czerstwością. To wyjątkowo dobrze robi tu każdej z czterech narracji (ta piąta bowiem, to solowa miniaturka Trilli na rosyjskich dzwonach). Pierwsza część toczy się w żółwim tempie. Gitara, perkusjonalia i syntezator budują mroczne, gęste tło, na którym ściele się post-jazzowy, okazjonalnie free jazzowy saksofon. Każdy z instrumentów zdaje się ciągnąć wątki narracji w swoją stronę, ale całość definitywnie trybi i stanowi zwartą opowieść. Druga część wydaje się być nieco żwawsza, co jest efektem pracy każdego z muzyków, szczególnie perkusisty. Jak zwykle świetnie pracuje gitara Caicedo – buduje intrygujące tło, a gdy trzeba, rockowym stemplem kreuje dodatkową porcję emocji.

Po wspomnianej już wcześniej perkusjonalnej miniaturce, w czwartej improwizacji zaczyna dziać się wiele ekscytujących rzeczy. Na początek dopada nas bystra wymiana zdań na linii syntezator-saksofon, czyniona całą plejadą short-cuts. Dynamika rodzi się niejako samoczynnie i toczy opowieść w ramiona free jazzu, inkrustowanego elektroniką i rockiem, czyniąc ów fragment najlepszym momentem nagrania. Podobnie jak w poprzednich odsłonach, w drugiej części utworu narracja efektownie spowalnia i z dobrym skutkiem szuka onirycznego klimatu. Finałowa improwizacja budowana jest bardzo skrupulatnie, czy to wyważonymi dronami, czy też skwierczeniem analogowej elektroniki. Zawieszona w próżni opowieść przepoczwarza się w meta balladę, którą ciągnie ku górze saksofon, wparty minimalistycznym akompaniamentem gitary i perkusji.

 


Marcelo von Schultz/ Luis Conde/ Albert Cirera  Cariocinesis (404 Notlabel, DL 2021)

Przed nami bodaj już trzecia odsłona dźwiękowych wspomnień z wakacji, jakie Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy) odbył w listopadzie 2019 roku w Argentynie. Tym razem pora na trio z udziałem Marcelo von Schultza (perkusja) oraz Luisa Conde (klarnety). Osiem improwizacji powstało w Estudio Libres, Almagro, Buenos Aires, a trwa niespełna 37 minut.

Bystra, chwilami całkiem ognista improwizacja na dwa instrumenty dęte, którym wolno niemal wszystko i zdyscyplinowaną, czuwającą nad obrazem całości perkusją, podzielona została tu aż na osiem odcinków. Pokazują one bardzo szerokie spektrum możliwości klarnetów i saksofonów, które nieustannie pcha do przodu dość konwencjonalny drumming. Muzycy zdają się zapędzać w rozmaite zakamarki swobodnej gry, przy czym najciekawiej czynią to w dłuższych, intrygująco skonstruowanych improwizacjach. W tych krótszych zdają się jedynie sugerować rozwój wypadków, może szkoda, że nie mamy okazji obcować z rozwinięciami.

Pierwsza improwizacja skrzy się ciekawymi interakcjami, nie stroni od wytłumionych, rezonujących fraz, stawia na otwartość i dużą swobodę narracyjną. W drugiej części pojawia się saksofon sopranowy i mały klarnet, w trzeciej zaś muzycy dość konsekwentnie oddają się preparowaniu dźwięków, powracając przy okazji do większych formatowo dęciaków. W czwartej udają się na małą przebieżkę, by w piątej i szóstej części powrócić do preparowania, a także inicjować dyskusje w formule call & responce. Zdaje się, że najciekawiej prezentuje się siódma improwizacja (długa!). Muzycy zaczynają ją w ciszy, najpierw w duecie na klarnet basowy i perkusję, potem zaś z udziałem sopranu. Najpierw grają na małe pola, potem szukają wspólnej, jednorodnej dynamiki dla wszystkich (co nie była zasadą w poprzednich utworach). Z dużym polotem osiągają też free jazzowe wzniesienie. Zakończenie albumu, to kolejna miniatura, zdobiona rezonansem i rozmowami z ciszą, prowadzonymi przez lżejsze odmiany klarnetu i saksofonu.

 


Daniel Carter/ Ayumi Ishito/ Eric Plaks/ Zach Swanson/ Jon Panikkar  Open Question Vol. 1 (577 Records, CD 2022)

Na okoliczność jednego nagrania przenosimy się za ocean, do nowojorskiego studia Big Orange Scheel, mieszczącego się na Brooklynie. Ikona free jazzu plus grono bystrych aspirantów, to aktorzy widowiska: Daniel Carter – trąbka, flet, klarnet i saksofony sopranowy, altowy i tenorowy, Ayumi Ishito – saksofon tenorowy (plus fx), Eric Plaks – fortepian i wurlitzer, Zach Swanson – bas akustyczny oraz Jon Panikkar – perkusja. Nagranie powstało w listopadzie 2020 roku, składa się z czterech utworów, które trwają niespełna trzy kwadranse.

Nowojorski kwintet z udziałem Daniela Cartera, ale zdaje się, że pod przewodnictwem Ayumi Ishito, zaprasza nas na spotkanie z pełnokrwistym jazzem! Jak wszakże twierdzą sami zainteresowani, ich muzyka nie została w jakikolwiek sposób skomponowana, ale bazuje na czystej improwizacji. Choć nagrania zdają się w swych początkowych fazach wskazywać, iż muzycy wiodą swoje strumienie dźwiękowe wedle pewnych scenariuszy, to dalsze, już silnie improwizowane partie, budowane kolektywnie, potwierdzają prawdziwość formuły, jaką muzycy zaproponowali zdanie wcześniej.

Pierwszy utwór, zgodnie z tytułem, opiera się na stylistyce bluesowej. Kameralny jazz z prostą bazą rytmiczną, budowany przez klarnet, który snuje post-bopowe frazy lekko i przyjemnie. Struktura nagrania nie zakłada tu ekspozycji solowych, a jeśli już któryś z artystów wysuwa się przed szereg, to reszta nie przestaje snuć swoich równie improwizowanych wątków. Narracja otwarcia na koniec przyjmuje formułę eleganckiego free jazzu. Druga część kontynuuje post-bluesowe inklinacje. Rytm podaje bas, a leniwa początkowo ballada nabiera wigoru. Trzeci utwór, niemal dwudziestominutowy, to kluczowy moment tego albumu. Zaczyna się nerwowymi, intrygującym frazami dętych, wokół których budowana jest narracja bazująca na ciekawie połamanej rytmice. W połowie utworu następuje istotne przegrupowanie sił i środków. Pianista sięga po wurlitzera, a instrumenty dęte zaczynają pracować na pogłosie. Bystra psychodelia fussion jazzu z pewnością nie łamie tu gatunkowych kanonów, ale wprowadza ciekawy dysonans stylistyczny. Ostatni utwór powraca do brzmienia akustycznego, ale zdaje się mieć w sobie całe połacie zdrowych, niekiedy free jazzowych emocji, szczególnie ze strony saksofonistów.

 


Julie Sassoon Quartet  Voyages (Jazzwerkstatt, CD 2021)

Mocno trzymamy się jazzowej stylistyki i przenosimy do Niemiec, by posłuchać kwartetu … angielskiej pianistki i kompozytorki Julie Sassoon. Do składu dobrała sobie trzech całkiem niezłych niemieckich improwizatorów: Lothara Ohlmeiera (saksofon tenorowy i klarnet basowy), Meinrada Kneera (kontrabas) oraz Rudi’ego Fischerlehnera (perkusja). Płyta składa się z sześciu utworów, które trwają 51 i pół minuty.

Julie Sassoon proponuje nam otwarty, swobodny jazz, silnie wszakże ustrukturyzowany w zwarte tematy i kontrolowane fazy improwizacji, często prowadzone w sposób kolektywny. Pierwsza odsłona bazuje na dynamicznym, melodyjnym temacie, który ogrywany jest na tysiące sposobów, a zdobi go nade wszystko ekspozycja pianistki, delikatna, zwiewna, sięgająca po estetykę akustycznego ambientu. Drugą część otwiera post-barokowy smyczek na gryfie kontrabasu. Minimalistyczne piano, wystudzony saksofon i leniwa perkusja budują smutną, niemal semicko brzmiącą opowieść. Z kolei trzecia część powraca do dynamiki pierwszego utworu, a także niczym nieskrępowanej taneczności. Tu całość zdobi bystra, kolektywna plejada short-cuts, słana ze wszystkich ośrodków dźwiękowych.

Czwarta kompozycja w swej początkowej fazie zdaje się być punktem wyjątkowej urody na mapie albumu. Rezonujący smyczek i kilka zmysłowych fraz inside piano budują niepowtarzalny nastrój. Gdy narracja przechodzi do formuły kwartetowej, czar niestety pryska. Balladowy charakter ma też piąta część, która silnie dryfuje w kierunku dalece przesłodzonych fraz, szczęśliwie jednak sprawy bierze w swoje ręce klarnet basowy i nadaje całości nieco więcej emocji. Album pianistki kończy się wszakże zdecydowanie dobrze. Melodyjny temat ciągnięty przez saksofon, dynamiczne pizzicato kontrabasu i emocje, które pikują ku górze doprawdy efektownie. Gdy opowieść hamuje mocą smyczka, narracja przyjmuje znów postać ballady, ale jej wewnętrzny niepokój, półmrok niektórych fraz, pozwala szczęśliwie dobić do brzegu.

 


Vitaliy Ovchinnikov Quintet  Displacements (Extra Notes, CD 2021)

Po dwóch istotnie jazzowych płytach, czas na kameralistykę, dodatkowo w dalece minimalistycznym wydaniu. Rosyjski kwintet wprost ze studia Red Wave w Saint-Petersburgu: Ignat Khlobystin – flet, Ilia Belorukov – saksofon altowy, Viktor Arkharov – klarnet basowy, Vitaliy Ovchinnikov – gitara, kompozycje (tu w formie graficznych notyfikacji) oraz Vladimir Pecheritsa – fortepian. Siedem utworów zarejestrowano w czerwcu ubiegłego roku, a trwają one łącznie 38 minut z sekundami.

Minimalistyczna kameralistyka zadekretowana w formie notacji graficznej może sugerować nam odniesienia stylistyczne do formacji Tonus Dirka Serriesa. Dodatkowo podobna jest tu rola gitarzysty, kompozytora, który w wielu momentach tej opowieści zdaje się pozostawać w roli organizatora i głównego kontrolera narracji. W nagraniu rosyjskiego kwintetu swoje ma odegrania także cisza, jakkolwiek w porównaniu z Tonusem, jest jej zdecydowanie mniej.

Początek, to gitarowy akord, który komentowany jest przez instrumenty dęte, a wspierany delikatną repetycją fortepianu. Kameralny mrok nabiera tu pewnego wigoru, syci narrację dobrymi akcjami i równie bystrymi reakcjami. Formuła muzykowania bliska swobodnej improwizacji (call & responce?) także sprzyja tu budowaniu klimatu dla ciepłej recenzji. Muzycy stawiają na krótką formę, bardzo rzadko decydują się na bardziej rozbudowane frazy. Często wszakże wracają do formuły dalece minimalistycznej, a dzieje się tak na początku każdej z siedmiu opowieści. Dobrze swoją rolę rozgrywa tu piano, które w czwartej części zdaje się silniej eksponować brzmienie czarnych klawiszy, a w części szóstej sięga po preparacje i niemal w pojedynkę buduje intrygującą narrację. Z kolei piąta część wydaje się gasnąć w mroku ciszy i graficznych dyrektyw, ale w końcowej fazie, grana już całym, energicznym kwintetem, nabiera swobody i mocy, która definitywnie zdobi całą opowieść. Także ostatnia kompozycja niesie nieco więcej życia, a artyści, jakby wypuszczeni z sideł notyfikacji, frazują nad wyraz ciekawie.

 


Niklas Fite & Margaux Oswald  Silent Plums (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Cisza zawarta w tytule nie jest tu przypadkowa. Przed nami kolejna minimalistyczna improwizacja, w trakcie której programowo zaciągnięty hamulec ręczny artystów z jednej strony wzbudzać będzie ich kreatywność, z drugiej dalece ograniczać jednak poziom emocji, płynący z odsłuchu. Rok ubiegły, stołeczna Kopenhaga i dwójka muzyków: Niklas Fite – gitara akustyczna i banjo oraz Margaux Oswald – fortepian. Artystów tych gościliśmy już na naszym łamach, a tym albumem zdają się na dłużej sytuować na naszej liście młodych, zdolnych, którym warto poświęcać dużo uwagi. Ich swobodna improwizacja, doposażona w cały ocean preparowanych fraz, składa się z sześciu części i trwa w sumie około 34 minuty.

Dźwięki pojedynczych strun, echo pudła rezonansowego piana i rozlegle plamy ciszy, to aura pierwszej improwizacji, ale także wielu fragmentów kolejnych części. Narracja tkana tu jest na ogół z drobiazgów, płynie wprost z gołych strun, ale bywa też efektem silnych uderzeń w czarne klawisze. Budują ją suspens, głęboko skrywane emocje i incydentalne salwy ekspresji. Pianistka zdaje się nie ustawać w wystudzonych preparacjach, a gdy incydentalnie wskakuje na klawisze, emocje natychmiast pną się ku górze. Dobrym przykładem może być trzecia opowieść, która niesie ze sobą dość duży ładunek dynamiki, jak na kanony tego albumu, a kończą ją suche frazy gitary i wilgotne dźwięki białych klawiszy. Gitarzysta w trakcie całego nagrania częściej sięga po czyste frazy, ale i on skłonność do preparacji zdaje się mieć głęboko zaszytą w sercu. Na agresywne, bardziej zadziorne frazy stawia z kolei w części drugiej. Co do zasady, artyści wolą budować tu improwizację z drobnych, nerwowych fraz niż z dłuższych, bardziej ustrukturyzowanych wypowiedzi.

Czwarta improwizacja stanowi niemal trzecią część płyty. We wczesnej fazie budowana jest przez minimalistyczne piano, doposażone w echo czyniące obowiązki gospodarza. Gitara pojawia się po dłuższej chwili i stawia na drobne, preparowane frazy. Kilkunastominutowa improwizacja ma momenty przyspieszenia, ma też chwile udanych spowolnień. Wszystko tu ze sobą współgra, zwłaszcza w finale skleconym z drobiazgów, które lepią się w ostatecznym rozrachunku w efektowną salwę ekspresji. Piąta część skupia się na maltretowaniu strun, bystrze też łapie skromną dawkę energii, jaka płynie z klawiatury. Finał, to półtorej minuty samych subtelności. Każda ze strun zgłasza tu swoją obecność, po czym narracja spokojnie obumiera.

 


Dirk Serries & Trösta  Island On The Moon (Consouling Sounds, CD 2021)

W finale dzisiejszej zbiorówki ukoimy zapewne wszystkie emocje, i te minimalistyczne, i te istotnie ogniste, jakie przetoczyły się przez naszą opowieść. O wystudzone, błękitne chwile chill-outu, tudzież jego bardziej mroczne zakamarki, zadba mistrz gatunku dark ambient, nasz ulubiony belgijski gitarzysta Dirk Serries i towarzyszący mu saksofonista, ukrywający się pod pseudonimem Trösta. Muzycy stworzyli swoją opowieść separatywnie, pozostając w domach w trakcie lockdownu jesieni 2020 roku. Swoją płynną, nie mającą początku, ani końca opowieść, uformowali w cztery części, które trwają łącznie prawie 43 minuty.

Początek rodzi się w ciszy, jak na kanony gatunku przystało. Wita nas szemrzący blue ambient gitary elektrycznej, płynącej kilkom strumieniami – jedne snują się wysokim wzgórzem, inne tworzą bazę środka, a jeszcze inne gęstszą, basową strukturę dolnego pasma narracji. Na tym oceanie łagodnych, acz niepokojących dźwięków, rozkłada swe macki melodii saksofon, wyposażony w pogłos, płynący również długimi, niekończącymi się frazami. Opowieść bez trudu wplata nas w wiklinowy fotel chill-outu, tu, w pierwszej części częstując nas post-jazzowym posmakiem. Druga historia wydaje się być jeszcze delikatniejsza, swobodna, niemal folkowa. W ów nastrój łagodności bez trudu wplata się jednak nić niepokoju, pewnej dramaturgicznej trwogi. Saksofon znów frazuje dość ciepło, po raz kolejny budząc pewien estetyczny dysonans, sprawiając wszakże, iż typowy ambient nabiera w tym miejscu nowej perspektywy.

W trzeciej części ambient przypływa do nas z mrocznej krypty. Jest gęsty, płynie wyjątkowo szerokim strumieniem, budzi emocje, także te mniej przyjazne. Saksofon początkowo zdaje się stać w opozycji, ale i on po kilku pętlach zdolny jest pokazać prawdziwe pazury. Śpiewa wysoko i dość głośno. Na koniec wszystkie wątki łączą się w dalece nostalgiczny strumień artystycznego zjednoczenia. Z kolei finałowa opowieść zmienia nieco parametry brzmienia obu instrumentów. Ambient gitary wydaje się być nieco bardziej matowy, to samo dzieje się z tembrem saksofonu. Temu drugiemu nie przeszkadza to w budowaniu melodyjnej frazy i szukaniu jeszcze bardziej refleksyjnych punktów odniesienia. Na zakończenie wszystkie wątki giną w ambiencie, który nie umiera, choć całkowicie chowa się w ciszy zakończonego traku.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz