Najwyższa pora na lutową zbiorówkę recenzji! Dziś osiem świeżutkich płyt, dwie datowane już na rok bieżący, kilka następnych upublicznionych pod sam koniec roku poprzedniego. Jak zwykle w przypadku trybunowego round-up’u tygiel gatunków, emocji i cała moc wrażeń ogólnorozwojowych.
Zaczynamy na ostro, sylwestrową ep-ką naszych ulubionych
holenderskich freaków, mocno
sytuującą ich w odmętach kreatywnego … black metalu. Zaraz potem dwa swobodnie
improwizowane wątki iberyjskie, choć drugi z dalece południowoamerykańskim
akcentem. W dalszej kolejności dwie bardzo jazzowe płyty, choć, jak twierdzą
sami zainteresowani, mocno improwizowane – pierwsza z nich amerykańska z
pomnikową postacią free jazzu na czele, druga angielska przy istotnie
niemieckim wsparciu. Po nich rosyjski kwintet kameralnej, minimalistycznej improwizacji
i pewien duński duet, ciekawie z nim konweniujący stylistyczne. Na sam finał oddech belgijskiego blue & dark ambientu
w wykonaniu mistrza gatunku, w duecie z mniej nam znanym muzykiem, dodatkowo
ukrytym pod pseudonimem.
Dead Neanderthals & Aaron B. Turner Corporeal Flux (Bandcamp’
self-released, DL 2021)
W życiu pewne są jedynie śmierć, podatki i … sylwestrowa
płyta Dead Neanderthals! Otto Kokke (syntezator) i René Aquarius (perkusja) udostępniają
nowe nagranie ostatniego dnia roku od wielu już lat, zawsze czyniąc to w formule
name-your-price. Na nagranie upublicznione
31 grudnia 2021 roku Holendrzy doprosili gitarzystę i wokalistę Aarona B.
Turnera, który nadal ich konceptualnym dronom prawdziwie rockowy, mroczny
wymiar. Album zawiera jeden utwór, który trwa 25 i pół minuty.
Narracja od początku toczy się w dość wolnym, post-bluesowym
tempie, które perkusista wybija z niekłamaną systematycznością. Syntezator
pracuje, jak elektroniczny loop, lejąc
się gorącym strumieniem sfuzzowanej, harshowej
lawy dźwiękowej. W mroczną, mantryczną repetycję (znak rozpoznawalny DN!) po paru
chwilach wkleja się gitara, która frazuje dość swobodnie, rockowo, na dużym pogłosie,
dysponująca sporą przestrzenia do niemal improwizowanego frazowania. Na dalszym
planie raz za razem pojawiają się nowe wątki, niektóre dark ambientowe, inne
bardziej czerstwe. W okolicach 10 minuty z gęstego mroku wyłania się wokal,
mocno osadzony w black metalowej estetyce, niemal growlowy, ale zdecydowanie wyposażony w wartości tekstowe. Narracja
systematycznie gęstnieje, a jeszcze przed upływem kwadransa każdy z wątków
zdaje się krzyczeć, równie emocjonalnie jak wokalista.
Tuż potem na moment milknie perkusja, pozostawiając więcej
miejsca gitarze, która zaczyna rozwijać wątki godne bardzo wczesnych, rockowych
nagrań Dead Can Dance! Powrót perkusji nadaje całości pewnego doom metalowego sznytu, co sprzyja
kolejnym ekscesom hałasu i doklejaniu się nowych wątków. Opowieść nie traci
wszakże pewnego zimnofalowego posmaku. Gdy wraca głos, gitara zaczyna się sprzęgać,
a opowieść co chwila eksploduje niczym skupisko małych wulkanów. Swoje do dramaturgii
całości dodaje też syntezator, który pluje harshem
na prawo i lewo. Narracja osiąga swój szczyt i gaśnie dość nagle, wprost w
mokrą od potu ciszę.
Hung Mung Beyond
A Wilderness Of Expectations (Discordian Records, DL 2022)
Barcelońska formacja Hung Mung dorobiła się w ciągu dwóch
lat … dziesiątej płyty! Pracowitość godna podziwu, tym bardziej, iż ilość idzie
tu zawsze w parze z jakością. Jak świetnie wiemy, od pewnego czasu Hung Mung to
kwartet: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator modularny,
Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty
perkusyjne. Najnowsze nagranie pochodzi ze studia The Golden Apple, Barcelona, a powstało na początku sierpnia ub.r.
Pięć improwizacji trwa tu 34 minuty z sekundami.
Muzyka kwartetu od swego zarania permanentnie ewoluuje, czego
dowodem każda kolejne wydawnictwo. El Pricto, od kilku już edycji skoncentrowany
na elektronice, wprowadza do improwizacji dużo elektroakustycznego fermentu,
ale nie pcha się przed szereg ze swoją analogową czerstwością. To wyjątkowo
dobrze robi tu każdej z czterech narracji (ta piąta bowiem, to solowa miniaturka
Trilli na rosyjskich dzwonach). Pierwsza część toczy się w żółwim tempie. Gitara,
perkusjonalia i syntezator budują mroczne, gęste tło, na którym ściele się post-jazzowy,
okazjonalnie free jazzowy saksofon. Każdy z instrumentów zdaje się ciągnąć wątki
narracji w swoją stronę, ale całość definitywnie trybi i stanowi zwartą opowieść.
Druga część wydaje się być nieco żwawsza, co jest efektem pracy każdego z
muzyków, szczególnie perkusisty. Jak zwykle świetnie pracuje gitara Caicedo – buduje
intrygujące tło, a gdy trzeba, rockowym stemplem kreuje dodatkową porcję emocji.
Po wspomnianej już wcześniej perkusjonalnej miniaturce, w czwartej
improwizacji zaczyna dziać się wiele ekscytujących rzeczy. Na początek dopada
nas bystra wymiana zdań na linii syntezator-saksofon, czyniona całą plejadą short-cuts. Dynamika rodzi się niejako samoczynnie
i toczy opowieść w ramiona free jazzu, inkrustowanego elektroniką i rockiem,
czyniąc ów fragment najlepszym momentem nagrania. Podobnie jak w poprzednich odsłonach,
w drugiej części utworu narracja efektownie spowalnia i z dobrym skutkiem szuka
onirycznego klimatu. Finałowa improwizacja budowana jest bardzo skrupulatnie,
czy to wyważonymi dronami, czy też skwierczeniem analogowej elektroniki. Zawieszona
w próżni opowieść przepoczwarza się w meta
balladę, którą ciągnie ku górze saksofon, wparty minimalistycznym akompaniamentem
gitary i perkusji.
Marcelo von Schultz/ Luis Conde/ Albert Cirera Cariocinesis (404 Notlabel, DL 2021)
Przed nami bodaj już trzecia odsłona dźwiękowych wspomnień z
wakacji, jakie Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy) odbył w
listopadzie 2019 roku w Argentynie. Tym razem pora na trio z udziałem Marcelo
von Schultza (perkusja) oraz Luisa Conde (klarnety). Osiem improwizacji
powstało w Estudio Libres, Almagro,
Buenos Aires, a trwa niespełna 37 minut.
Bystra, chwilami całkiem ognista improwizacja na dwa instrumenty
dęte, którym wolno niemal wszystko i zdyscyplinowaną, czuwającą nad obrazem całości
perkusją, podzielona została tu aż na osiem odcinków. Pokazują one bardzo
szerokie spektrum możliwości klarnetów i saksofonów, które nieustannie pcha do
przodu dość konwencjonalny drumming.
Muzycy zdają się zapędzać w rozmaite zakamarki swobodnej gry, przy czym
najciekawiej czynią to w dłuższych, intrygująco skonstruowanych improwizacjach.
W tych krótszych zdają się jedynie sugerować rozwój wypadków, może szkoda, że
nie mamy okazji obcować z rozwinięciami.
Pierwsza improwizacja skrzy się ciekawymi interakcjami, nie
stroni od wytłumionych, rezonujących fraz, stawia na otwartość i dużą swobodę
narracyjną. W drugiej części pojawia się saksofon sopranowy i mały klarnet, w trzeciej zaś muzycy dość
konsekwentnie oddają się preparowaniu dźwięków, powracając przy okazji do
większych formatowo dęciaków. W
czwartej udają się na małą przebieżkę, by w piątej i szóstej części powrócić do
preparowania, a także inicjować dyskusje w formule call & responce. Zdaje się, że najciekawiej prezentuje się siódma
improwizacja (długa!). Muzycy zaczynają ją w ciszy, najpierw w duecie na klarnet
basowy i perkusję, potem zaś z udziałem sopranu. Najpierw grają na małe pola, potem
szukają wspólnej, jednorodnej dynamiki dla wszystkich (co nie była zasadą w
poprzednich utworach). Z dużym polotem osiągają też free jazzowe wzniesienie.
Zakończenie albumu, to kolejna miniatura, zdobiona rezonansem i rozmowami z
ciszą, prowadzonymi przez lżejsze
odmiany klarnetu i saksofonu.
Daniel Carter/ Ayumi Ishito/ Eric Plaks/ Zach Swanson/ Jon
Panikkar Open Question Vol. 1 (577
Records, CD 2022)
Na okoliczność jednego nagrania przenosimy się za ocean, do
nowojorskiego studia Big Orange Scheel,
mieszczącego się na Brooklynie. Ikona free jazzu plus grono bystrych
aspirantów, to aktorzy widowiska: Daniel Carter – trąbka, flet, klarnet i
saksofony sopranowy, altowy i tenorowy, Ayumi Ishito – saksofon tenorowy (plus fx), Eric Plaks – fortepian i wurlitzer, Zach Swanson – bas akustyczny
oraz Jon Panikkar – perkusja. Nagranie powstało w listopadzie 2020 roku, składa
się z czterech utworów, które trwają niespełna trzy kwadranse.
Nowojorski kwintet z udziałem Daniela Cartera, ale zdaje
się, że pod przewodnictwem Ayumi Ishito, zaprasza nas na spotkanie z pełnokrwistym
jazzem! Jak wszakże twierdzą sami zainteresowani, ich muzyka nie została w
jakikolwiek sposób skomponowana, ale bazuje na czystej improwizacji. Choć nagrania
zdają się w swych początkowych fazach wskazywać, iż muzycy wiodą swoje strumienie
dźwiękowe wedle pewnych scenariuszy, to dalsze, już silnie improwizowane
partie, budowane kolektywnie, potwierdzają prawdziwość formuły, jaką muzycy zaproponowali
zdanie wcześniej.
Pierwszy utwór, zgodnie z tytułem, opiera się na stylistyce
bluesowej. Kameralny jazz z prostą bazą rytmiczną, budowany przez klarnet, który
snuje post-bopowe frazy lekko i przyjemnie. Struktura nagrania nie zakłada tu
ekspozycji solowych, a jeśli już któryś z artystów wysuwa się przed szereg, to
reszta nie przestaje snuć swoich równie improwizowanych wątków. Narracja
otwarcia na koniec przyjmuje formułę eleganckiego free jazzu. Druga część kontynuuje
post-bluesowe inklinacje. Rytm podaje bas, a leniwa początkowo ballada nabiera
wigoru. Trzeci utwór, niemal dwudziestominutowy, to kluczowy moment tego
albumu. Zaczyna się nerwowymi, intrygującym frazami dętych, wokół których budowana
jest narracja bazująca na ciekawie połamanej rytmice. W połowie utworu następuje
istotne przegrupowanie sił i środków. Pianista sięga po wurlitzera, a instrumenty dęte zaczynają pracować na pogłosie. Bystra
psychodelia fussion jazzu z pewnością
nie łamie tu gatunkowych kanonów, ale wprowadza ciekawy dysonans stylistyczny. Ostatni
utwór powraca do brzmienia akustycznego, ale zdaje się mieć w sobie całe połacie
zdrowych, niekiedy free jazzowych emocji, szczególnie ze strony saksofonistów.
Julie Sassoon Quartet Voyages (Jazzwerkstatt, CD 2021)
Mocno trzymamy się jazzowej stylistyki i przenosimy do Niemiec,
by posłuchać kwartetu … angielskiej pianistki i kompozytorki Julie Sassoon. Do
składu dobrała sobie trzech całkiem niezłych niemieckich improwizatorów:
Lothara Ohlmeiera (saksofon tenorowy i klarnet basowy), Meinrada Kneera (kontrabas)
oraz Rudi’ego Fischerlehnera (perkusja). Płyta składa się z sześciu utworów,
które trwają 51 i pół minuty.
Julie Sassoon proponuje nam otwarty, swobodny jazz, silnie
wszakże ustrukturyzowany w zwarte tematy i kontrolowane fazy improwizacji,
często prowadzone w sposób kolektywny. Pierwsza odsłona bazuje na dynamicznym, melodyjnym
temacie, który ogrywany jest na tysiące sposobów, a zdobi go nade wszystko ekspozycja
pianistki, delikatna, zwiewna, sięgająca po estetykę akustycznego ambientu. Drugą
część otwiera post-barokowy smyczek na gryfie kontrabasu. Minimalistyczne
piano, wystudzony saksofon i leniwa perkusja budują smutną, niemal semicko brzmiącą
opowieść. Z kolei trzecia część powraca do dynamiki pierwszego utworu, a także niczym
nieskrępowanej taneczności. Tu całość zdobi bystra, kolektywna plejada short-cuts, słana ze wszystkich ośrodków
dźwiękowych.
Czwarta kompozycja w swej początkowej fazie zdaje się być
punktem wyjątkowej urody na mapie albumu. Rezonujący smyczek i kilka zmysłowych
fraz inside piano budują
niepowtarzalny nastrój. Gdy narracja przechodzi do formuły kwartetowej, czar
niestety pryska. Balladowy charakter ma też piąta część, która silnie dryfuje w
kierunku dalece przesłodzonych fraz, szczęśliwie jednak sprawy bierze w swoje
ręce klarnet basowy i nadaje całości nieco więcej emocji. Album pianistki
kończy się wszakże zdecydowanie dobrze. Melodyjny temat ciągnięty przez
saksofon, dynamiczne pizzicato
kontrabasu i emocje, które pikują ku górze doprawdy efektownie. Gdy opowieść hamuje
mocą smyczka, narracja przyjmuje znów postać ballady, ale jej wewnętrzny
niepokój, półmrok niektórych fraz, pozwala szczęśliwie dobić do brzegu.
Vitaliy Ovchinnikov Quintet Displacements (Extra Notes, CD 2021)
Po dwóch istotnie jazzowych płytach, czas na kameralistykę,
dodatkowo w dalece minimalistycznym wydaniu. Rosyjski kwintet wprost ze studia Red Wave w Saint-Petersburgu: Ignat
Khlobystin – flet, Ilia Belorukov – saksofon altowy, Viktor Arkharov – klarnet
basowy, Vitaliy Ovchinnikov – gitara, kompozycje (tu w formie graficznych
notyfikacji) oraz Vladimir Pecheritsa – fortepian. Siedem utworów zarejestrowano
w czerwcu ubiegłego roku, a trwają one łącznie 38 minut z sekundami.
Minimalistyczna kameralistyka zadekretowana w formie notacji
graficznej może sugerować nam odniesienia stylistyczne do formacji Tonus Dirka Serriesa. Dodatkowo podobna
jest tu rola gitarzysty, kompozytora, który w wielu momentach tej opowieści
zdaje się pozostawać w roli organizatora i głównego kontrolera narracji. W nagraniu
rosyjskiego kwintetu swoje ma odegrania także cisza, jakkolwiek w porównaniu z
Tonusem, jest jej zdecydowanie mniej.
Początek, to gitarowy akord, który komentowany jest przez instrumenty
dęte, a wspierany delikatną repetycją fortepianu. Kameralny mrok nabiera tu
pewnego wigoru, syci narrację dobrymi akcjami i równie bystrymi reakcjami.
Formuła muzykowania bliska swobodnej improwizacji (call & responce?) także sprzyja tu budowaniu klimatu dla ciepłej
recenzji. Muzycy stawiają na krótką formę, bardzo rzadko decydują się na
bardziej rozbudowane frazy. Często wszakże wracają do formuły dalece
minimalistycznej, a dzieje się tak na początku każdej z siedmiu opowieści.
Dobrze swoją rolę rozgrywa tu piano, które w czwartej części zdaje się silniej
eksponować brzmienie czarnych klawiszy, a w części szóstej sięga po preparacje
i niemal w pojedynkę buduje intrygującą narrację. Z kolei piąta część wydaje
się gasnąć w mroku ciszy i graficznych dyrektyw, ale w końcowej fazie, grana
już całym, energicznym kwintetem, nabiera swobody i mocy, która definitywnie
zdobi całą opowieść. Także ostatnia kompozycja niesie nieco więcej życia, a
artyści, jakby wypuszczeni z sideł notyfikacji, frazują nad wyraz ciekawie.
Niklas Fite & Margaux Oswald Silent Plums (Bandcamp’
self-released, DL 2021)
Cisza zawarta w tytule nie jest tu przypadkowa. Przed nami
kolejna minimalistyczna improwizacja, w trakcie której programowo zaciągnięty hamulec
ręczny artystów z jednej strony wzbudzać będzie ich kreatywność, z drugiej
dalece ograniczać jednak poziom emocji, płynący z odsłuchu. Rok ubiegły,
stołeczna Kopenhaga i dwójka muzyków: Niklas Fite – gitara akustyczna i banjo
oraz Margaux Oswald – fortepian. Artystów tych gościliśmy już na naszym łamach,
a tym albumem zdają się na dłużej sytuować na naszej liście młodych, zdolnych,
którym warto poświęcać dużo uwagi. Ich swobodna improwizacja, doposażona w cały
ocean preparowanych fraz, składa się z sześciu części i trwa w sumie około 34
minuty.
Dźwięki pojedynczych strun, echo pudła rezonansowego piana i
rozlegle plamy ciszy, to aura pierwszej improwizacji, ale także wielu fragmentów
kolejnych części. Narracja tkana tu jest na ogół z drobiazgów, płynie wprost z
gołych strun, ale bywa też efektem silnych uderzeń w czarne klawisze. Budują ją
suspens, głęboko skrywane emocje i incydentalne salwy ekspresji. Pianistka
zdaje się nie ustawać w wystudzonych preparacjach, a gdy incydentalnie wskakuje
na klawisze, emocje natychmiast pną się ku górze. Dobrym przykładem może być trzecia
opowieść, która niesie ze sobą dość duży ładunek dynamiki, jak na kanony tego
albumu, a kończą ją suche frazy gitary i wilgotne dźwięki białych klawiszy. Gitarzysta
w trakcie całego nagrania częściej sięga po czyste frazy, ale i on skłonność do
preparacji zdaje się mieć głęboko zaszytą w sercu. Na agresywne, bardziej zadziorne
frazy stawia z kolei w części drugiej. Co do zasady, artyści wolą budować tu improwizację
z drobnych, nerwowych fraz niż z dłuższych, bardziej ustrukturyzowanych
wypowiedzi.
Czwarta improwizacja stanowi niemal trzecią część płyty. We
wczesnej fazie budowana jest przez minimalistyczne piano, doposażone w echo czyniące
obowiązki gospodarza. Gitara pojawia się po dłuższej chwili i stawia na drobne,
preparowane frazy. Kilkunastominutowa improwizacja ma momenty przyspieszenia,
ma też chwile udanych spowolnień. Wszystko tu ze sobą współgra, zwłaszcza w finale
skleconym z drobiazgów, które lepią się w ostatecznym rozrachunku w efektowną salwę
ekspresji. Piąta część skupia się na maltretowaniu strun, bystrze też łapie
skromną dawkę energii, jaka płynie z klawiatury. Finał, to półtorej
minuty samych subtelności. Każda ze strun zgłasza tu swoją obecność, po czym
narracja spokojnie obumiera.
Dirk Serries & Trösta Island On The Moon (Consouling
Sounds, CD 2021)
W finale dzisiejszej zbiorówki ukoimy zapewne wszystkie emocje,
i te minimalistyczne, i te istotnie ogniste, jakie przetoczyły się przez naszą opowieść.
O wystudzone, błękitne chwile chill-outu,
tudzież jego bardziej mroczne zakamarki, zadba mistrz gatunku dark ambient, nasz ulubiony belgijski gitarzysta
Dirk Serries i towarzyszący mu saksofonista, ukrywający się pod pseudonimem Trösta.
Muzycy stworzyli swoją opowieść separatywnie, pozostając w domach w trakcie lockdownu jesieni 2020 roku. Swoją płynną,
nie mającą początku, ani końca opowieść, uformowali w cztery części, które trwają
łącznie prawie 43 minuty.
Początek rodzi się w ciszy, jak na kanony gatunku przystało.
Wita nas szemrzący blue ambient gitary
elektrycznej, płynącej kilkom strumieniami – jedne snują się wysokim wzgórzem,
inne tworzą bazę środka, a jeszcze inne gęstszą, basową strukturę dolnego pasma
narracji. Na tym oceanie łagodnych, acz niepokojących dźwięków, rozkłada swe
macki melodii saksofon, wyposażony w pogłos, płynący również długimi, niekończącymi
się frazami. Opowieść bez trudu wplata nas w wiklinowy fotel chill-outu, tu, w pierwszej części częstując
nas post-jazzowym posmakiem. Druga historia wydaje się być jeszcze delikatniejsza,
swobodna, niemal folkowa. W ów nastrój łagodności bez trudu wplata się jednak
nić niepokoju, pewnej dramaturgicznej trwogi. Saksofon znów frazuje dość ciepło,
po raz kolejny budząc pewien estetyczny dysonans, sprawiając wszakże, iż typowy
ambient nabiera w tym miejscu nowej perspektywy.
W trzeciej części ambient przypływa do nas z mrocznej krypty.
Jest gęsty, płynie wyjątkowo szerokim strumieniem, budzi emocje, także te mniej
przyjazne. Saksofon początkowo zdaje się stać w opozycji, ale i on po kilku pętlach
zdolny jest pokazać prawdziwe pazury. Śpiewa wysoko i dość głośno. Na koniec
wszystkie wątki łączą się w dalece nostalgiczny strumień artystycznego zjednoczenia.
Z kolei finałowa opowieść zmienia nieco parametry brzmienia obu instrumentów. Ambient
gitary wydaje się być nieco bardziej matowy, to samo dzieje się z tembrem saksofonu.
Temu drugiemu nie przeszkadza to w budowaniu melodyjnej frazy i szukaniu
jeszcze bardziej refleksyjnych punktów odniesienia. Na zakończenie wszystkie
wątki giną w ambiencie, który nie umiera, choć całkowicie chowa się w ciszy
zakończonego traku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz