Koniński label Antenna Non Grata ma się świetnie i systematycznie dostarcza nam nowych nagrań w jakże poręcznym formacie płyty kompaktowej. Nowy rok przynosi cztery kolejne numery katalogowe, jak zawsze w przypadku tego wydawnictwa oparte na muzykach krajowych, sytuujące swoje zainteresowania gatunkowe na czasami bardzo odległych od siebie planetach.
W zestawie nowości solowa płyta na kontrabas, która pachnie
kreatywnym post-barokiem, potem zaś zwinny, elektroakustyczny duet, który
właśnie dorobił się tytułu akademickiego, jaki upoważnia do …. uprawiania
swobodnej improwizacji (a ta, jak wiadomo, winna się trzymać bardzo
precyzyjnych reguł!). W dalszej kolejności 33 minuty nagrań terenowych, które w
efekcie prac edytorskich zdają się być smakowitą porcją dalece egzystencjalnego
dark ambientu, wreszcie na finał kakofoniczna zabawa taneczna, albo może
lepiej powiedzieć: stylistyczna żonglerka gatunkami bez jakichkolwiek zahamowań,
wszak świat muzyki improwizowanej pozostaje jedyną w dzisiejszej, paranormalnej
reality prawdziwie wolną strefą
myślenia i życia!
Ksawery Wójciński: Tower
of Pressure
Ksawery Wójciński nie wymaga na naszej scenie muzyki
improwizowanej jakichkolwiek rekomendacji. Jego druga solowa płyta (kontrabas, głos)
nagrana została cztery lata temu w konińskiej Wieży Ciśnień, zawiera jedenaście
improwizacji, przy czym w trakcie dwóch z nich, pod koniec albumu, Ksawerego
wspiera jego brat Maurycy na trąbce. Całość tej niebywale efektownej
brzmieniowo płyty trwa 42 minuty i 28 sekund.
Nowa płyta Ksawerego, to kontrabas usytuowany w wysokiej
wieży, wyposażonej w niebywałą akustykę, traktowany smyczkiem na tysiące sposobów,
obudowany dramaturgią, która stawia na prostotę, kreatywny minimalizm, często korzysta
z ciszy, ale nie tłumi emocji. Te ostatnie raz za razem eksplodują tu różnymi kanałami
– czasami brudnym, wręcz wulgarnym brzmieniem, innym razem śpiewem, który płynie
wysokim wzgórzem i zdaje się koić wszelkie egzystencjalne lęki i zawahania. Początek
opowieści uformowanej w krótkie 3-4 minutowe epizody zaczyna się barokowym
śpiewem kontrabasowego smyczka. Repetycja wypełniona echem, które szumi otwartą
przestrzenią, z czasem doposażona zostaje niższymi frazami. W kolejnej części smyczek
pracuje nieco wyżej, brzmienie instrumentu przypomina zaś wiolonczelę, a nawet
altówkę. Wraz ze strumieniem dźwiękowym pracuje tu także cisza, jakby wypełniona
suchym powietrzem. Oba elementy gry formują się w meta rytmiczną strukturę, pełną desperacji i zapalczywości. Trzecia
część budowana jest masywnym, wyjątkowo brudnym tembrem smyczka i pojedynczymi szarpnięciami
za struny. Z kolei w czwartej narracja sprawia wrażenie zapętlonej, sycącej się
wewnętrznym rytmem opowieści. W piątej improwizacji muzyk nisko ugina kolana i boleśnie
wzdycha ugniatając struny, tudzież ryjąc bruzdy w ziemi.
Szósta improwizacja bazuje na szarpaniu strun, kolejna na
bardzo efektownym brzmieniowo ich szorowaniu. Artysta za pomocą smyczka i
zwinnych palców wydobywa z kontrabasu wszystkie możliwe emocje. Jego instrument
śpiewa, skomle, ale i warczy z irytacji. W końcu kontrabasista ów tragizm sytuacji
wspiera swoją jakże stylową wokalizą. W dziewiątej części pojawia się zapowiadana
trąbka. Smyczek i mały blaszak
zaczynają wspólną, niezwykle imitacyjną przebieżkę. Pachnie tu zmysłowym
post-barokiem, ale i śpiewnym post-jazzem. Dziesiąta opowieść zdaje się być niezwykle
filigranowa. Stojąc na palcach Ksawery płynie filuternym pizzicato, z dużą dawką melodii, jaka rodzi się pomiędzy strunami. Emocje
znów pną się ku górze, niemal po rockowemu! W finałowej improwizacji powraca formuła
duetowa. Niski smyczek, wokalny zaśpiew Ksawerego i ciepła trąbka Maurycego budują
tu balladę, która tłumi nerwowy niepokój całego albumu prawdziwie żywymi, dobrymi
emocjami.
Bolek i Lolek: Na
Dzikim Zachodzie/Skutki Uboczne (Live)
Kolejna płyta, to dalece nierysunkowy duet, który
rzeczywiście studiował improwizację w Bazylei! Tworzą go: Jacek Chmiel –
elektronika, zither, singing bowls i obiekty oraz Jakub
Marczyński – instrumenty perkusyjne i zabawki.
Muzyka powstała zatem w Szwajcarii (Musik-Akademie Basel oraz H95), część
nagrań odbyła się bez udziału publiczności, a część ma charakter koncertowy (ów
egzamin!). W sumie, to trzy improwizacje trwające 44 minuty i 6 sekund.
Szwajcaria, to może niezupełnie Dziki Zachód, ale emocje gwarantuje! Po lekturze albumowego
instrumentarium łatwo zorientować się, iż tytułowi Bolek i Lolek proponują nam
dalece elektroakustyczną przygodę improwizowaną, dodatkowo czynioną pod hasłem
naczelnym: nie gramy czystych dźwięków, z czegokolwiek je wydobywamy! I niech
żyje preparacja! Dodajmy, z jakże udanym efektem końcowym!
Początek nagrania, to delikatny, elektroakustyczny rozgardiasz.
Dużo dźwięków w jednostce czasu, nie zawsze ukierunkowanych dramaturgicznie –
przepięcia mocy, mechanika tarcia i stukania, drżące talerze, strunowe echo, dźwięki
gar-kuchni w stanie wzmożonej pracy. Wielobarwny
free impro efektownie rezonuje, ale i stacza się w mrok post-akustycznego
ambientu. Pojawiają się dźwięki samplowane, ale być może, to efekt
wykorzystania fal radiowych w trybie live.
Muzycy zdolni tu są naprawdę hałasować, ale też doceńmy, jakże efektownie schodzą
do akustyki pojedynczego dźwięku. W drugiej improwizacji tkają pajęczynę fonii
bardziej skrupulatnie, wyczuleni na niuanse, szukający ciekawych fraz również
na pograniczu ciszy. Chwilami całość nabiera post-industrialnego posmaku, przy
okazji znów odzywa się radio, które serwuje nam głos … opowiadający o istocie
procesu improwizacji. Dużo też dzieje się w warstwie elektronicznej, która nie skąpi
nam incydentalnie drum beats, a także
siarczystego, syntetycznego szumu. Trzecia, najdłuższa improwizacja zdaje się
konsumować wszelkie atrybuty jakości Bolka i Lolka. Muzycy dostarczają nam kolejne
porcje nowych dźwięków i nie przestają zaskakiwać. Rezonują talerze, coś drży
niczym agregat prądotwórczy, coś szumi, niczym tuba dużego instrumentu dętego.
Na powierzchniach płaskich ugniatane są tajemnicze przedmioty, a wokół nich snują
się elektroakustyczne drony nieznanego pochodzenia. Znów wracają fale radiowe,
które zdają się tu być kolejnym generatorem dobrego hałasu. W końcowej fazie nagrania
wiele wątków jeszcze zyskuje na kolorycie brzmienia. Niektóre przypominają pracujące
wytrwale elektronarzędzia, inne snują się dronowym, rezonującym ambientem. Na finał
znów dostajemy garść talerzowych hałasów, trochę piszczącej elektroniki i kilka post-perkusyjnych incydentów. Czterdzieści
cztery minuty za nami i ani jednej straconej sekundy! Egzamin zdany celująco!
Coagulant: Archival
Recordings for Paolo Monti
W świecie muzyki nieoczywistej precyzyjne sformułowanie
albumowego credits bywa czasami dalece
utrudnione. W przypadku tej płyty (jedna kompozycja, 33 minuty z sekundami) recenzent
postanowił zacytować opis wydawcy w całości:
Coagulant to
konceptualny projekt dźwiękowy opracowany przez Fk drone w 1998 roku, a kierowany
przez Fabio Kubica. Jest powiązany w wielu obszarach z dźwiękowymi
eksperymentami, a sam proces tworzenia polega na elektronicznej manipulacji za
pomocą mikrofonów, przycinaniu i
klejeniu zebranego materiału z otoczenia dźwiękowego, edycji sprzężenia
zwrotnego audio i strukturyzacji częstotliwości skośnych, które opierają się na
hipnotycznych dronach.
W fakturze dźwięku, który płynie do nas z samego dna ciszy,
odnajdujemy nieprzebrane warstwy szumu, które zdają się drżeć, metalicznie rezonować,
a po chwili także pulsować. Ubrane w szaty ambientu trzy, a nawet cztery wątki płyną
nerwowym, budzącym przestrach strumieniem dźwiękowym. Wiemy doskonale, iż pierwowzorem
tego, co teraz słyszymy są prawdziwe dźwięki otoczenia. Ale to nas nie uspakaja,
wręcz budzi dodatkowy niepokój. Mamy wrażenie, że oglądamy film pozbawiony
obrazu, który opowiada o wizji świat post-apokaliptycznego, świata, którego nie
ma i być może nigdy nie było. Być może to soundtrack
do jakże realnej, codziennej trwogi, która jest z nami już cały miesiąc. Bogata
narracja, budowana niekończącymi się powtórzeniami potrafi incydentalnie eskalować
swoje natężenie, kreując przy tym nową, post-realną definicję piękna.
Opowieść ma dwa punkty zwrotne. Pierwszy ma miejsce w
okolicach 14 minuty. Strumień fonii tłumi się wówczas do postaci basowego
drona, na którym rozbudowuje się nowy wątek, dalece bardziej mroczny, wolniej
pulsujący, bardziej zasklepiony do wewnątrz. Deep bass drones & pulsation, jakbyśmy właśnie schodzili do piwnicy
(schronu?). Z kolei w okolicach 22 minuty w dark
ambientowym tyglu strachu pojawia się nieco wyższe pasmo fonii. Przypomina
zapętlony, zmutowany wrzask choru kościelnego. Flow narasta, rozlewa się coraz szerszym korytem desperacji.
Wieczna repetycja gęstej mazi post-realizmu, niczym martwa mantra, która czeka
na niechybny koniec. Ten następuje w drodze niemal 90-sekundowego gaszenia
wszelkiego życia w tej części ludzkiego kosmosu.
kakofoNIKT: Dance
Epidemic - Greatest Hits A.D. 1518
Nasz ponadgatunkowy taniec z nowościami Antenna Non Grata
kończymy … tańcem epidemicznym, jaki miał miejsce 500 lat temu, a dziś stał się
konceptualnym powodem, by kilku dziarskich poznaniaków pomuzykowało w jego
opętańczym, dalece elektronicznym rytmie. Formacja kakofoNIKT, to Patryk
Lichota - syntezator, sampler i sekwenser, efekty, saksofon sopranowy i
tenorowy, bass Fendera, Hubert Wińczyk – syntezator, sampler, nagrania
terenowe, drum machine, głos i teksty
(z drobnymi wyjątkami) oraz Michał Joniec, którego udział został określony jako
ghost heart. Dwanaście utworów, 64
minuty.
Dźwiękowy teatr bez obrazu, żonglerka gatunkami, czyniona z
dużą artystyczną bezczelnością i cała masa nasyconego elektroniką rytmu, to
najkrótszy z możliwych opisów tego, co kakofoNIKT proponuje na swym nowym
albumie. Ów nieco szalony kalejdoskop zdarzeń zaczyna się niczym nawoływanie na
misterium. Elektroniczne tło, w którym dzieje się naprawdę dużo (startujący samolot,
neo-folkowe zaśpiewy), zagubione frazy perkusji i dęcie w złoty róg! Całość lśni
dark ambientem i łapie rytm post-electro. Zaraz potem słyszymy stylowy
drum’n’bass, bogacony czystymi pasmami
syntezatora. W trzecim epizodzie masywna baza nie odpuszcza, pojawia się saksofon,
a w pakiecie sampli odnajdujemy wątek ragtime’owy, hałasy ala Squarepusher i pasaże godne J.M.Jarre’a! Wszystko niczym
majaczenia upalonego erudyty! W kolejnej części pojawia się głos, który recytuje
ważne (nieważne) treści, a całość znów ma postać drum’n’bass z coraz bardziej nerwowym tłem.
Kakofoniczny kalejdoskop
epatuje dźwiękami z godną uwagi zapalczywością! Piąty epizod przypomina diabelski
młyn w lunaparku, szósty zaś przywołuje dobre czasy new romantic z lat 80. ubiegłego stulecia. Z kolei siódemka zdaje
się być jednym z najciekawszych momentów płyty. Zbudowana na pętli kameralnej frazy
strunowej, ożywiana zostaje nieco tanecznym rytmem, a barwiona głosem i
poświatą saksofonowego echa. W ósemce pulsuje basowe electro, syntezatory tańczą wokół własnej osi, a dołem płynie dość archaiczna
w brzmieniu elektronika nierozpoznanej do końca proweniencji. W części
dziewiątej chyba unosimy się w powietrzu. Frywolny balet z dużą ilością akcentów
perkusyjnych i post-perkusyjnych. Swobodny beat
i znów posmak new romantic, ale w dalece
mrocznych klimatach. Kolejna opowieść kontynuuje rytmiczny trip, znów brzmi
nieco archaicznie, a jej uzupełnieniem są szepty, a potem tajemnicze słowa.
Ciekawie na tym tle prezentuje się przedostatni utwór. Zbudowany down-stepowym rytmem i efektownie brzmiącym
basem Fendera znów napotyka na bystre, rozhisteryzowane tło. Rytm finalnej
opowieści zdaje się zaś być poszarpany nadkreatywnością jego twórców. Bogata w wydarzenia
syntezatorowa narracja kończy tę nienudną, ale na pewno zbyt długą opowieść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz