Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 30 sierpnia 2022

The August Round-up: JakTar! Forensic Trio! Byrne! Zajac! Plantas Horribles! Ciel – Cristal! Don’t Cry! Widoki!


Sierpień dobiega końca, a na łamach Trybuny nie zamiesiliśmy jeszcze comiesięcznej zbiorówki świeżutkich płyt z najlepszą na świecie muzyką! Najwyższy czas przystąpić zatem do dzieła, jak zwykle ponadgatunkowego, krnąbrnego, ale nade wszystko pokazującego całemu złemu światu, że muzyka jest tylko jedna, nie zna ras, języków i nie ma rezydencji podatkowych!

Dzisiejsza opowieść zacznie i skończy się całkiem jazzowo, ale w tej wersji, którą lubimy najbardziej, czyli z etykietą free, improwizowaną, czasami nad wyraz swobodnie, buńczuczną, prawdziwie wojowniczą odmianą synkopowanych erupcji. W tak zwanym międzyczasie nie zabraknie oczywiście stosownej porcji elektroakustycznych eksperymentów, które hołubimy w stopniu równie nieograniczonym.

Zaczniemy w Londynie i tam spędzimy aż trzy albumy – dwa tria i jeden incydent solowy! Potem na krótko przeniesiemy się do Słowacji, a zaraz potem do Argentyny! Powrót na stare, europejskie śmieci zacznie się w portugalskim Porto, a na dwa finałowe albumy wylądujemy w Polsce, kończąc niniejsze dzieło najbardziej rdzennie jazzowym nagraniem w zestawie. So, go on!



 

Paul Hession, Michael Bardon & Christophe de Bézenac  JakTar (Discus Music, CD 2022)

Na początek naszej marszruty prawdziwa perełka swobodnego post-jazzu w wykonaniu muzyków brytyjskich, całkiem doświadczonych, ale mniej rozpoznawalnych medialnie (niech ten album to zmieni!). Na perkusji i instrumentach perkusyjnych najbardziej znany z tego grona Paul Hession, na kontrabasie Michael Bardon, a na saksofonie tenorowym Christophe de Bézenac. Panowie przygotowali dla nas dziesięć improwizacji, które trwają 37 minut. Nie znamy miejsca i czasu nagrania.

Artyści zaczynają swoją opowieść na ostro – masywnym, amplifikowanym kontrabasem, silnym drummingiem i zadziornym, choć tajemniczo brzmiącym saksofonem. Płyną w poprzek, pod prąd schematów i przyzwyczajeń, dziergając stylowy free jazz. Kolejne cztery improwizacje uciekają od dynamiki utworu otwarcia i przenoszą nas w obszar swobodnych, dźwiękowych eksperymentów. Preparacje kontrabasowego smyczka, rezonujące talerze, sycząca glazura werbla, metaliczne eksperymenty na korpusie saksofonu - śpiewy, lamenty i cały ocean subtelności, nie rzadko podawanych trybem call & responce. Co wszakże najważniejsze, muzycy trzymają w ryzach swój temperament i nadkreatywność, dzięki czemu ich wypowiedzi są bardzo zwięzłe i nie przekraczają na ogół trzech minut.

Szósty odcinek przekracza za to aż siedem minut i zdaje się stanowić opus magnum tego doskonałego albumu. Znów lepiony jest z drobnych, często preparowanych fraz, napędzany powykręcanym rytmem dyktowanym przez kontrabasowy smyczek i stemplowany zawsze trafiającym w punkt drummingiem. Tempo początkowo powolne, z czasem zyskuje na atrakcyjności. Tu szczególnie podoba nam się imitacyjna gra smyczka i saksofonu. Ten ostatni swym chropowatym brzmieniem syci improwizację dodatkową jakością. Kolejne opowieści są nieco krótsze, ale nie tak enigmatyczne, jak te w pierwszej części albumu. Znów mnóstwo na nich efektownych momentów. W ósmej części intrygują zmysłowe small talks prowadzone w niemal chill-outowej aurze, które z czasem zyskują jakże nerwową powłokę wyśmienitych interakcji pomiędzy muzykami. W dziewiątej części trio powraca do free jazzowego idiomu i stawia kolejny stempel jakości. Finał jest najsubtelniejszym momentem albumu, smakuje post-barokiem i uroczą wstrzemięźliwością, zwłaszcza ze strony perkusisty.



Martin Archer, Pat Thomas & Johnny Hunter  Forensic Trio (Discus Music, CD 2022)

Pozostajemy w Zjednoczonym Królestwie Improwizacji, choć nie znamy miejsca i czasu powstania nagrania, które stworzyli: Martin Archer – saksofon altowy, sopranino, barytonowy i elektronika, Pat Thomas – fortepian oraz Johnny Hunter – perkusja, instrumenty perkusyjne, glockenspiel. Cztery improwizacje, niespełna 50 minut.

Kolejne brytyjskie trio trzyma poziom poprzednika! Płynie od startu do mety bardzo swobodnym strumieniem, ale gdy trzeba sięga po twarde atrybuty free jazzu i bez trudu stawia nas do pionu. Pierwsze dwa traki na dysku, to jedna improwizacja, ale składająca się z dwóch dość niezależnych stylistycznie części. Początek, to rozpoznawcze gry, pełne preparowanych dźwięków, powstających w niewielkiej odległości od ciszy. Dużo akcentów inside piano, skromne podmuchy saksofonowe, uzupełniane nieinwazyjnymi porcjami elektroniki i bystra, koherentna sfera perkusjonalna. Muzycy zadają pytania i leniwie na nie odpowiadają. Po dziesięciu minutach dość niespodziewanie zmieniają jednak tryb narracji. Prym przejmują teraz fortepianowe klawisze, które kreślą free jazzową ścieżkę, na której w mgnieniu oka pojawiają się dziarski saksofon altowy i dynamiczna perkusja. Ta ostatnia konstruuje także zgrabne solo.

Trzecia improwizacja, to danie główne koncertu. Niemal dwa kwadranse pełne subtelności i wielu zaskakujących wydarzeń. Najpierw faza długich pociągnięć pędzlem – tu w roli głównej preparowane piano i elektronika. Improwizacja znów prowadzona jest metodą call & responce z całą masą udanych interakcji. O aurę tajemniczości dbają także stylowe deep drums. Po kilkunastu minutach tego slowly & lazy flow muzycy, ponownie jak w części pierwszej, włączają tryb jazzowy (tym razem z wykorzystaniem sopranino). Pomysł ten jednak dość szybko zarzucają i na powrót zanurzają się po szyje w swobodnych, improwizowanych igraszkach. Archer znów woli gmerać po kablach, niż dąć w saksofon. Ta część koncertu, prowadzona w trybie wyjątkowo minimalistycznym, wydaje się być jej najbardziej udanym fragmentem. Finałowa improwizacja, kilkuminutowa, przypomina post-jazzową broken ballad. Piano kreśli post-klasyczne solo, także perkusja ma tu kilka chwil dla siebie. Gdy finał koncertu wydaje się być na wyciągnięcie ręki, na scenę wpada saksofon barytonowy i wesoło repetując ogłasza definitywny koniec.



Dee Byrne  Live at Cafe Oto (Luminous Label, DL 2022)

Wciąż jesteśmy po tej samej stronie Kanału Le Manche, nawet wiemy, w jakim miejscu i kiedy: londyńskie Cafe Oto, czerwiec bieżącego roku. Na scenie Dee Byrne, artystka wyposażona w saksofon altowy i urządzenia elektroniczne. Zagra dla nas jeden set, który trwa niecałe 28 minut.

Kolejna brytyjska przygoda, to pozornie skromne spotkanie saksofonu z elektroniką. Jak się jednak okazuje, rozumne użytkowanie tej drugiej może nadać prostemu instrumentowi dętemu kilka nowych żyć, a odbiorcy koncertu dużo zaskakujących wrażeń. Całość nie trwa dwóch kwadransów, zatem warto pochylić się tu niemal nad każdym dźwiękiem.

Początek spektaklu, to saksofon doposażony w delaye, które sprawiają, że flow opóźnia się, a dźwięki nakładają na siebie. Klimat chill-outowy, ale z dużą dawką niepokoju o losy kolejnych fraz. Gdy echo gaśnie, Dee serwuje nam kilka przebiegów czystego, zadziornego frazowania, po czym dodaje kolejną porcję pogłosu, który niesie dęte dźwięki coraz bardziej zaskakującymi ścieżkami. Lekki posmak psychodelii i wyprawa w kosmos gotowa! Artystka żyje tu ciągłą zmianą, z których zdecydowaną większość w pełni akceptujemy. Kolejna faza, to saksofonowe multiplikacje. Tu można odnieść wrażenie, że gra dla nas co najmniej World Saxophone Quartet! Następna część koncertu zdaje się być najciekawsza, albowiem Dee sięga po dubowe echa, które fantastycznie niosą proste, mechaniczne bezdźwięki dysz. Przez moment saksofon brzmi też niczym wokoder, po czym artystka znów sięga po free jazzową ekspresję i sprowadza nas na ognisty szlak. Z każdym nowym pomysłem echo jej elektroniki dodaje coś nowego do brzmienia całości. Pod koniec koncertu mamy wrażenie, że pogłos zaczyna tu żyć własnym życiem. Tymczasem narracja przepływa jeszcze przez rzekę ambientu, także strumień czystego frazowania i ostatecznie dokonuje swego żywota w strugach saksofonowych repetycji.



Ondrej Zajac  I Will Be Forgotten (Weltschmerzen, LP/DL 2022)

Czeskie Pardubice, miejsce zwane Divadlo 29, a w środku kolejny samotny artysta: Ondrej Zajac –gitara, gitarowe przetworniki, elektronika. Nagranie koncertowe (czas powstania nieznany) składa się z ośmiu części i trwa około 38 minut.

Solowych, gitarowych performance’ów na naszych łamach nie brakuje, ale ten słowacki, choć na czeskiej ziemi, doprawdy zasługuje na dużą uwagę! Decyduje o tym zarówno niemal epicki, ponad 16-minutowy utwór drugi, który buduje swą jakość ambientowymi metodami, jak i cała reszta krótkich, niekiedy dość enigmatycznych eksperymentów gitarowych, którym równie blisko do post-rockowych wyziewów, jak i neo-elektronicznych zabaw na zgliszczach konstrukcji rytmicznych.

Pośród tej drugiej grupy impro-kompozycji szczególnie podobać się może pierwsza z nich, otwierająca album. Z jednej strony tworzy ją poświata nieoczywistej elektroniki, z drugiej strunowe ingrediencje, szumy, szelesty i mroczne zakamarki, nie bez udziału dubowego dna. Potem sunie po naszych głowach ów epicki, wielominutowy ambient, który zaczyna się od ruchu smyczka na gryfie gitary, a kończy wielowarstwowym płaszczem rozkołysanych post-melodii. Kolejne pięć części, to sól wspomnianych eksperymentów, brzmiących niekiedy niczym mandolina na pogłosie (trzecia odsłona), czy też przypominających post-rytmiczne łamańce, sączące się z gitarowych kabli, sugerujące estetyczne konotacje z improwizacjami Bucketheada z końca ubiegłego stulecia (czwarta z nich). Piąta historia pachnie dubem na kilometr i skrzy się tysiącami pomysłów narracyjnych, z kolej szósta, to typowa praca na gitarowych przetwornikach, a siódma, to czynione nieznaną metodą dekonstrukcje gitarowych riffów. Wreszcie finał tej smakowitej płyty, ponad sześciominutowy, który zdaje się nawiązywać do ambientowej estetyki drugiej części - falujące drony, strunowe ornamenty, dużo mroku i … poczucia dobrze wykonanej roboty.



 

Ariel Invernizzi Oviedo, Martin Allende Medina, Camila Nebbia & Raian Valença João  Plantas Horribles (Neue Numeral, DL 2022)

Dość istotnie zmieniamy teraz estetykę, ale pozostajemy pod silnym wpływem świetnej, gitarowej roboty. Argentyńskie Buenos Aires, czasy pandemii i kwartet w składzie: Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Martin Allende Medina – gitara elektryczna, Raian Valença João – bas elektryczny oraz Ariel Invernizzi Oviedo – perkusja, instrumenty perkusyjne. Dwanaście impro-kompozycji trwa tu niepełne dwa kwadranse.

Początek argentyńskiej impro-noweli sugeruje konfrontację z siłą avant-rockowego walca, wspartego dzikiem wrzaskiem saksofonu altowego, którego nie powstydziłby się sam bóg jazzowego warcholstwa, czyli John Zorn. Ale to jedynie pozór. Z każdą bowiem sekundą zarówno pieśni otwarcia, jak i kolejnych jedenastu epizodów, przekonujemy się, iż kreatywność i krewkość argentyńskiego kwartetu dalece wykracza poza schemat, w który niechybnie wpadliśmy słuchając pierwszych kilku minut tego – co w tym kontekście niebywałe – niemal doskonałego albumu!

Już bowiem rzeczona pierwsza kompozycja po kilku dynamicznych przebiegach zaczyna uroczo rozwarstwiać się, rozjeżdżać, pękać w szwach i szukać pretekstu do improwizacji w każdych źdźble dźwięku. Niczym upalone skrzydła Velvet Underground, dla których prosty motyw gitarowy był jedynie pretekstem do psychodelicznych szaleństw i niekończących się improwizacji. W kolejnych, niekiedy dalece enigmatycznych częściach albumu tezy recenzenta znajdują wielowątkowe uzasadnienia. Druga opowieść, to huśtawka emocji z przetrąconym metrum, trzecia, to bulgoczący ambient, czwarta zaś to post-rockowe gęstwiny, pełne mrocznych tajemnic. W dalszej kolejności dostajemy szczyptę jazzu z gryfu gitary i saksofon, który jątrzy, a zaraz potem przywołane zostają wspomnienia z nowojorskiego Downtown lat 90. ubiegłego stulecia (czyli jednak Zorn!). Następne dwie opowieści błyskotliwie się pętlą, po czym giną w otchłani jazz-rockowych, swobodnych improwizacji (nie bez dubowych klimatów!), silnie naznaczonych wyjątkową kreatywnością gitarzysty. W dziewiątej części kipiel rocka wraca, by w kolejnych odcinkach sypać improwizacjami, nawet czynionymi metodą call & responce, jak z rękawa czarnoksiężnika. W finałowej narracji nasze uszy znów sycą się nieparzystym metrum, które na ostatniej prostej miast koić nasze nerwy, rzuca nas na pożarcie rockowym emocjom. I co na tym albumie chyba najcenniejsze – muzycy w genialny sposób panują nad dramaturgią. Nie ma tu jednego zbędnego dźwięku, tylko same konkrety. Może dlatego ta płyta wydaje się taka krótka.



 

Lionel Marchetti & Abdul Moimême  Ciel – Cristal (Lionel Marchetti’ bandcamp, DL 2022)

Czas na zapowiadane, elektroakustyczne eksperymenty. Nagranie koncertowe z Porto (Planetarium, początek listopada ubiegłego roku) i dwóch artystów: Lionel Marchetti – syntezator, stacje basowe i elektronika oraz Abdul  Moimême - dwie gitary elektryczne (grające symultanicznie) oraz obiekty. Jedna improwizacja, prawie 42 minuty.

Przed nami ciąg dalszy gitarowych wycieczek w nieznane, tym razem w towarzystwie elektroniki oddanej w ręce jednego z klasyków gatunku. Zresztą sam gitarzysta do takich też winien być zaliczany, zatem nie sposób nie zreasumować tego albumu niemal wyłącznie komplementami. Jedno wszakże wątpliwości nie ulega – w trakcie ponad czterdziestu minut koncertu muzycy dostarczają nam wiele dźwięków, niekiedy naprawdę tajemniczych, ale najlepszy moment spektaklu, to ten, gdy docierają do nas frazy ewidentnie powstałe na gitarowych gryfach i cedzące post-eksperymentalny, mroczny i zdekonstruowany elektroniką ambient. Ów konglomerat elektroakustycznych przygód syci improwizację udanymi szczegółami, po prawdzie, na każdym etapie jej rozwoju, co więcej, raz za razem kieruje skojarzenia recenzenta ku metodom pracy, jakże charakterystycznym dla klasyków z AMM. A na tych łamach to komplement najcięższej wagi!

Na starcie koncertu w strumieniu różnorodnych dźwięków dominują frazy elektroniczne, postrzępione ochłapy fonii, zagubione na kilometrach kabli. Co pewien czas narracja zdobiona jest akustycznymi incydentami, które siłą rażenia przypominają pojedyncze uderzenia w czarny klawisz fortepianu w oceanie skwierczącej ciszy. Po niedługim czasie w tle zaczynają formować się pierwsze warstwy ambientu, które zdają się nadawać sens dotychczasowym zgrzytom i elektronicznym turbulencjom. Pracy artystów towarzyszy także posmak rezonansu (z nieistniejącego talerza?) i post-industrialne brudy pomiędzy dźwiękami. Opowieść pęcznieje, chwilami sprawiając wrażenie, jakby ktoś akustyczne medytacje ala AMM upiększał zwarciami elektrycznymi. Po anonsowanej już fazie dominacji gitarowych fraz, improwizacja w drugiej części koncertu staje się jeszcze bardziej medytacyjna, mimo, iż w strumieniu zdarzeń artyści sytuują pewien wątek rytmiczny, a także garść incydentów elektroakustycznych godnych niejednego klasyka table guitars. Nieśpieszny w swej schyłkowej fazie koncert kona ostatecznie w obłokach post-psychodelii.



 

Korybalski/ Traczyk/ Zemler  Don't Try (For-Tune, CD 2022)

Na zakończenie dzisiejszej podróży lądujemy na ojczystej ziemi. Najpierw warszawskie Studio W Dobrym Tonie, początek listopada 2020 roku i trio w składzie: Łukasz Korybalski – trąbka, flugelhorn, syntezator modularny, Wojciech Traczyk – kontrabas oraz Hubert Zemler – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem części, 54 i pół minuty.

Krajowe trio zaprasza na eskapadę definitywnie improwizowaną (przynajmniej tak zeznaje na okładce!), ale nim w czarną dziurę kreatywnego chaosu muzycy wpadną bez reszty, trochę bawią się w post-jazz, tudzież nadmiernie rytmiczne konstrukcje dramaturgiczne, dodatkowo sycąc narrację sporymi dawkami analogowej elektroniki, która miast wspierać akustyczne zabawy rozśpiewanego blaszaka, masywnego kontrabasu i kąśliwej perkusji, często wchodzi w rolę przodownika pracy. Po prawdzie blisko godzinna Nie płacz oczywiście spodoba się wielu, bo to dobra robota artystyczna w każdym wymiarze, ale dla prawdziwego miłośnika improwizacji, wielbiciela ciekawych brzmień i niebanalnych rozwiązań estetycznych, ta płyta na dobre zaczyna się jakieś … 22 minuty przed końcem!

Z pierwszych pięciu części na pewno warto zapamiętać brudny, połamany flow basu, któremu wtóruje rozregulowana perkusja (druga improwizacja), kontrabasowy smyczek dający asumpt do psychodelicznych akcji, sprawiających, iż wszystkie ścieżki narracji zaczynają rozjeżdżać się po studyjnych kątach (trzecia), wreszcie sporo akustycznej, freejazzowej werwy, skonsumowanej solową ekspozycją drummerską (piąta). Począwszy od szóstej opowieści płynie już do nas sam miód kolektywnej, swobodnej improwizacji, która permanentnie szuka i na ogół nie błądzi. Zaczyna ją agresywny smyczek, któremu wtóruje perkusyjna repetycja. W tle buduje się ambient, a swoje dokłada szorstko brzmiący tu instrument blaszany. Dopiero w połowie nagrania pojawia się syntezator, ale i on wydaje się być wyjątkowo subtelny. Ostatnia improwizacja trwa ponad kwadrans i stanowi, bez dwóch zdań, opus magnum albumu. I ona ma kilka faz. Najpierw budowana jest z drobiazgów, które lepią się w dronowy, systematycznie pęczniejący strumień dźwięków. Potem stery przejmuje brutalnie brzmiący smyczek, który zdaje się sprowadzać narrację na najniższe kondygnacje. Gdy dno stanie się jego udziałem, zadaniem wyprowadzenia opowieści na powierzchnię zajmuje się trąbka. Finałowa, drobna wspinaczka dodaje jeszcze uroku całemu przedsięwzięciu, a kreowana jest znów świetną pracą kontrabasu oraz nieszablonowymi wtrętami perkusji.



 

Artur Małecki & Creature  Widoki (Fundacja Słuchaj!, CD 2022)

Kolejne mazowieckie studio nagraniowe, to Nieporęt i miejsce zwane Tokarnia 2.0 (styczeń i luty bieżącego roku). Przy swoich instrumentach meldują się tu: Artur Małecki – perkusja i kompozycje, Michał Aftyka – kontrabas i bas elektryczny oraz Przemysław Chmiel – saksofon tenorowy i sopranowy. Osiem części, prawie 62 minuty.

Finał dzisiejszego zestawienia, zgodnie z zapowiedziami najbliższy jazzowi środka, niepozbawiony zdaje się być dramaturgicznych smaczków, z zastrzeżeniem jednak niemal bliźniaczym do tego, jakie postawiliśmy w recenzji poprzedniego albumu. Nagranie trójki młodych muzyków zaczyna być interesujące dopiero w swej drugiej fazie, po tym, jak odbiorca przebrnie przez meandry zachowawczego, nieco przestraszonego jazzu, który usilnie szuka wsparcia w historii gatunku, miast skupić się na indywidualnej kreacji. W tej części schemat nagrania wydaje się dość prosty – temat spod kontrabasowych strun, dobrze ułożony drumming i rozśpiewany saksofon, którego melodie dobrze wkleiłyby się w kolejny wspominkowy film o Krzysztofie Komedzie. Nie sposób też nie usłyszeć nadmiaru słodyczy w tembrze saksofonu sopranowego, w rozbudowanej ponad miarę trzeciej opowieści.

Od utworu czwartego coś zaczyna się dziać na Widokach! Oto dostajemy się w szpony dynamicznej perkusji i saksofonu, który wreszcie zdaje się mieć ochotę wziąć sprawy w swoje ręce. Przejście do fazy całkiem swobodnej improwizacji nie zajmuje tu muzykom zbyt wiele czasu. To samo rzec można o kompozycji szóstej. W kolejnej pojawia się bas elektryczny, a smaczkiem całości jest brzmienie saksofonu, który płynie do nas jakby dwoma strumieniami. Sekcja rytmu wali jak młot, a dęciak bystrze ucieka w aylerowską śpiewność. Całość kostropata, chropowata, podana z zębem, a sfinalizowana smyczkiem. Siódma część z nazwy jest już samą improwizacją, ucieka w post-barokowe dyskusje o pogodzie, ale na tle początku albumu, i tak sytuuje się po stronie jego atutów. Finałowa opowieść znów bazuje na mięsistym, elektrycznym basie, doposażona w odpowiedni ładunek ekspresji, broni się od pierwszej do ostatniej sekundy. Parafrazując klasyków - nie ważne, co znajdziesz, byle byś szukał!

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz