Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 4 listopada 2022

Pedro Alves Sousa and The Futuro Familiar’ Trip!


Portugalski saksofonista Pedro Sousa (od pewnego czasu używający także nazwiska Alves) należy do niewąskiej grupy artystów, których każde dokonanie płytowe zostało na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej dość szczegółowo omówione. Przy okazji zaliczamy go także do grona muzyków, którzy wyjątkowo rzadko publikują nowe nagrania. Tym większa zatem radość spotyka nas tej ciepłej jesieni, albowiem muzyk dostarcza dwa czarne krążki jednocześnie (za sprawą własnego labelu Futuro Familiar), a dodatkowo w innej portugalskiej stajni wypuszcza dysk nagrany we free jazzowym trio. O tym ostatnim nagraniu napiszemy niebawem, dziś natomiast pochylamy się nad Rahu i Ketu, dwoma definitywnie szalonymi, psychodelicznymi tripami, jakie Sousa wraz z przyjaciółmi z Lizbony popełnił w latach 2016-17.



 

Rahu

Sytuacja sceniczna jest następująca: dwa saksofony silnie zaplątane w elektronikę, kompulsywne, mroczne organy i wataha instrumentów perkusyjnych, które stanowią narzędzie pracy wszystkich pięciu muzyków, jacy pojawili się na deskach lizbońskiej Galerii ZDB ponad sześć lat temu.

Metaliczne echo pulsującej w ciszy elektroniki, saksofony charczące mrocznymi dronami i żywy circle drumming, który stara się oplatać pierwsze dźwiękowe wyziewy - koncertowa rozbiegówka zadaje pytania o źródła dźwięków i zupełnie ignoruje odpowiedzi. Mały festiwal fake sounds leniwie nabiera rozpędu, tworzą go także drobne, elektroniczne przestery i kompulsywna niecierpliwość. Opowieść zdaje się szukać rytmu, podczas gdy saksofonowe oddechy zaczynają łapać dubową przestrzeń. Dołem płynie struga basowej pulsacji, zapewne wprost z organów. Zupełnie mimochodem rozrasta się struga perkusjonalii, które pęcznieją w tempie geometrycznym. Całość jest już definitywnie gęsta, siarczysta, ale wciąż nad wyraz mroczna. Rodzący się rytm jest połamany, dekonstruowany elektroniką i charkotem zmutowanych saksofonów, permanentnie jednak bogacony perkusjonalną polirytmią. Strumień psychodelicznej fonii z każdym powtórzeniem nabiera barw, syci się kwaśnym powietrzem i magią chwili. Pajęczyna meta rytmu, poszarpana mantra delikatnie wytraca moc po upływie kwadransa. Przez moment słyszymy tylko żywą, perkusyjną stopę na bębnie basowym. Po złapaniu oddechu narracja nadyma się ekspresyjnymi dronami i obiera kierunek na wyjątkowo efektowny szczyt. Krzyk maszyn, syczenie elektronarzędzi i trupi odór. Dynamiczna galopada, której efekt buduje coraz gęstsza pajęczyna perkusjonalii, gaśnie tu na raz. Echo ucieka w niebyt w ułamku sekundy.

Druga strona czarnego krążka budzi się do życia w mroku organów, które brzmią wyjątkowo hammondowsko. Z oddali płyną pierwsze dźwięki perkusjonalii. Zupełnie jakby legendarni The Doors wychodzili właśnie na scenę, mając w perspektywie samotny koncert, bo ich własny Morrison ponownie zaniemógł. Pod strugę kwaśnego oczekiwania podłączają się także saksofony, znów płynące szerokim zwojem kabli. W tym tyglu rodzącej się dynamiki na front wydobywa się saksofon tenorowy Sousy, który rozpoczyna swój niebywały, dalece free jazzowy taniec. Krzyczy, śpiewa, buduje melodię, by po chwili całkowicie ją unicestwić. Jeśli daliśmy się wciągnąć w ten wir niebywałych dźwięków, to teraz – wraz z całym kwintetem – lecimy już prosto do piekła. Żywy taniec martwych – dubowe tło, gęsta post-elektronika i szalejące perkusjonalia. Frontowy saksofon skacze z lewej strony na prawą, rządzi całą szerokością sceny. Z odsieczą przychodzi mu drugi saksofon, znacznie spokojniejszy, nucący pod nosem meta melodię. Opowieść staje w ogniu i zionie gorącym powietrzem. Beauty fire music with organ post-ambient! Perkusjonalna polirytmia sięga tu szczytu, po czym zaczyna systematycznie wygasać, dając nową przestrzeń saksofonom, które snują obfitą opowieść zasłuchane w siebie. Ostatnie minuty zostają oddane we władanie dęciaków, w tle słyszymy tylko brzęk talerzy i bicie stopy na bębnie basowym. Kołysząc się jakże spokojnym rytmem saksofonów docieramy do post-koncertowej ciszy.



Ketu

Półtora roku później, w tym samym miejscu, spotykamy czterech muzyków (w porównaniu do poprzedniej sytuacji ubyła perkusjonalista). Zestaw instrumentalny niemal identyczny, doszedł jedynie przedmiot zwany drumpad oraz flet używany niemal przez wszystkich.

Jeśli Rahu określilibyśmy mianem psychodelicznej galopady, to jego młodszą siostrę Ketu śmiało możemy nazwać psychodelicznym, nerwowym …. letargiem. Do tego żywiącym się nade wszystko frazami akustycznymi, z elektroniką na ogół w roli nieproszonego gościa. Świetnie ilustruje to sam początek nagrania. Pojedyncze uderzenia po talerzach, długie, wysokie oddechy saksofonowe (chyba grane na sopranach), skąpane w akustycznym rezonansie. Narracja zdaje się tu być mocno zaplanowana – drummerskie solo, garść sprzężeń, mała struga perkusjonalii i saksofony w zadęciu godnym contemporary taste, z organami w tle. Tymczasem jeden z saksofonów zaczyna uciekać w niemal indyjskie skale, brzmi na poły folkowo. Nieregularny puls percussions sprzyja zagadkom, a do strumienia narracji podczepiają się dodatkowe frazy dęte (zapewne rzeczone flety). Narracja niejednokrotnie przyjmuje tu postać duetu saksofonowo-organowego, szuka onirycznych fraz i definitywnie donikąd się nie śpieszy. Całość przypomina ceremonię narodzin, ale wciąż nie wiemy dokładnie czyich lub czego. W drugiej części improwizacji pojawiają się akcenty mogące sugerować, iż muzycy planują klecić coś na kształt bardziej zwartej, choćby odrobinę rytmicznej narracji. Flow staje się nerwowy, rośnie jego kwasowy odczyn, ale improwizacja wciąż zdaje się pozostawać w stanie kreatywnego stand-by. Klimat iście hippisowski zaczyna opanowywać scenę, a znajomy zapach unoszący się nad nią jednoznacznie sugeruje sytuację dramaturgiczną.

Start drugiej strony winyla formuje się w delikatne crescendo, lepione z tajemniczych, nie do końca rozpoznawalnych dźwięków. Posmak kwaśnego ethno, rytualny, powolny krok percussions, chropowate saksofony i szkliste organy. Tło rezonuje, a akcje drums & percussions wciąż mają charakter incydentalny. Kolejna już tego dnia faza oniryzmu budowana jest brzmieniem fletów. Narracja raz za razem bogacona jest chwilami większej aktywności, ale w obrębie kwartetu zdają się rządzić cztery koncepcje rozwoju sytuacji scenicznej. Saksofonowe zaśpiewy, organowe mini pulsacje i basowe plamy, perkusjonalne zakręty i krótkie proste. Ostatnie siedem minut koncertu permanentnie sugeruje nam początek jakieś zwartej akcji, która jednak nie następuje. Tym, który budzi tu życie zdaje się być nade wszystko saksofon Sousy, który zdaje się, że powrócił do swojego ulubionego tenoru. Faktura nagrania bogaci się o nowe elementy, ale jakakolwiek akcja percussions nie skłania do budowania struktury rytmicznej. Finał koncertu lepi się zatem w wyjątkowo urokliwy dron instrumentów dętych. Flety, saksofony i oniryczna tajemniczość kreują tu jakże smakowite zakończenie. Wszyscy dokonują żywota na jednym wydechu.

 

RAHU: Alex Zhang Hungtai – saksofon, instrumenty perkusyjne, Pedro Alves Sousa - saksofon, instrumenty perkusyjne, elektronika, David Maranha - instrumenty perkusyjne, organy, Gabriel Ferrandini - instrumenty perkusyjne oraz Júlia Reis – instrumenty perkusyjne. Galeria Zé dos Bois, Lizbona, maj 2016. Dwie improwizacje, 37 minut.

KETU: Alex Zhang Hungtai – saksofon, instrumenty perkusyjne, drumpad, Pedro Alves Sousa - saksofon, instrumenty perkusyjne, elektronika, flet, David Maranha - instrumenty perkusyjne, organy, flet oraz Gabriel Ferrandini - instrumenty perkusyjne, elektronika, flet. Galeria Zé dos Bois, Lizbona, grudzień 2017. Dwie improwizacje, 41 minut.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz