Portugalski saksofonista Pedro Sousa (od pewnego czasu używający także nazwiska Alves) należy do niewąskiej grupy artystów, których każde dokonanie płytowe zostało na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej dość szczegółowo omówione. Przy okazji zaliczamy go także do grona muzyków, którzy wyjątkowo rzadko publikują nowe nagrania. Tym większa zatem radość spotyka nas tej ciepłej jesieni, albowiem muzyk dostarcza dwa czarne krążki jednocześnie (za sprawą własnego labelu Futuro Familiar), a dodatkowo w innej portugalskiej stajni wypuszcza dysk nagrany we free jazzowym trio. O tym ostatnim nagraniu napiszemy niebawem, dziś natomiast pochylamy się nad Rahu i Ketu, dwoma definitywnie szalonymi, psychodelicznymi tripami, jakie Sousa wraz z przyjaciółmi z Lizbony popełnił w latach 2016-17.
Rahu
Sytuacja sceniczna jest następująca: dwa saksofony silnie
zaplątane w elektronikę, kompulsywne, mroczne organy i wataha instrumentów perkusyjnych,
które stanowią narzędzie pracy wszystkich pięciu muzyków, jacy pojawili się na
deskach lizbońskiej Galerii ZDB ponad sześć lat temu.
Metaliczne echo pulsującej w ciszy elektroniki, saksofony charczące
mrocznymi dronami i żywy circle drumming,
który stara się oplatać pierwsze dźwiękowe wyziewy - koncertowa rozbiegówka
zadaje pytania o źródła dźwięków i zupełnie ignoruje odpowiedzi. Mały festiwal fake sounds leniwie nabiera rozpędu,
tworzą go także drobne, elektroniczne przestery i kompulsywna niecierpliwość. Opowieść
zdaje się szukać rytmu, podczas gdy saksofonowe oddechy zaczynają łapać dubową przestrzeń.
Dołem płynie struga basowej pulsacji, zapewne wprost z organów. Zupełnie mimochodem
rozrasta się struga perkusjonalii, które pęcznieją w tempie geometrycznym. Całość
jest już definitywnie gęsta, siarczysta, ale wciąż nad wyraz mroczna. Rodzący
się rytm jest połamany, dekonstruowany elektroniką i charkotem zmutowanych
saksofonów, permanentnie jednak bogacony perkusjonalną polirytmią. Strumień
psychodelicznej fonii z każdym powtórzeniem nabiera barw, syci się kwaśnym powietrzem
i magią chwili. Pajęczyna meta rytmu,
poszarpana mantra delikatnie wytraca moc po upływie kwadransa. Przez moment
słyszymy tylko żywą, perkusyjną stopę na bębnie basowym. Po złapaniu oddechu
narracja nadyma się ekspresyjnymi dronami i obiera kierunek na wyjątkowo
efektowny szczyt. Krzyk maszyn, syczenie elektronarzędzi i trupi odór.
Dynamiczna galopada, której efekt buduje coraz gęstsza pajęczyna perkusjonalii,
gaśnie tu na raz. Echo ucieka w niebyt w ułamku sekundy.
Druga strona czarnego krążka budzi się do życia w mroku organów,
które brzmią wyjątkowo hammondowsko.
Z oddali płyną pierwsze dźwięki perkusjonalii. Zupełnie jakby legendarni The
Doors wychodzili właśnie na scenę, mając w perspektywie samotny koncert, bo ich
własny Morrison ponownie zaniemógł. Pod strugę kwaśnego oczekiwania podłączają
się także saksofony, znów płynące szerokim zwojem kabli. W tym tyglu rodzącej
się dynamiki na front wydobywa się saksofon tenorowy Sousy, który rozpoczyna
swój niebywały, dalece free jazzowy taniec. Krzyczy, śpiewa, buduje melodię, by
po chwili całkowicie ją unicestwić. Jeśli daliśmy się wciągnąć w ten wir
niebywałych dźwięków, to teraz – wraz z całym kwintetem – lecimy już prosto do
piekła. Żywy taniec martwych – dubowe tło, gęsta post-elektronika i szalejące
perkusjonalia. Frontowy saksofon skacze z lewej strony na prawą, rządzi całą szerokością
sceny. Z odsieczą przychodzi mu drugi saksofon, znacznie spokojniejszy, nucący
pod nosem meta melodię. Opowieść
staje w ogniu i zionie gorącym powietrzem. Beauty
fire music with organ post-ambient! Perkusjonalna polirytmia sięga tu
szczytu, po czym zaczyna systematycznie wygasać, dając nową przestrzeń
saksofonom, które snują obfitą opowieść zasłuchane w siebie. Ostatnie minuty zostają
oddane we władanie dęciaków, w tle
słyszymy tylko brzęk talerzy i bicie stopy na bębnie basowym. Kołysząc się
jakże spokojnym rytmem saksofonów docieramy do post-koncertowej ciszy.
Ketu
Półtora roku później, w tym samym miejscu, spotykamy
czterech muzyków (w porównaniu do poprzedniej sytuacji ubyła perkusjonalista).
Zestaw instrumentalny niemal identyczny, doszedł jedynie przedmiot zwany drumpad oraz flet używany niemal przez
wszystkich.
Jeśli Rahu
określilibyśmy mianem psychodelicznej galopady, to jego młodszą siostrę Ketu śmiało możemy nazwać
psychodelicznym, nerwowym …. letargiem. Do tego żywiącym się nade wszystko
frazami akustycznymi, z elektroniką na ogół w roli nieproszonego gościa.
Świetnie ilustruje to sam początek nagrania. Pojedyncze uderzenia po talerzach,
długie, wysokie oddechy saksofonowe (chyba grane na sopranach), skąpane w akustycznym
rezonansie. Narracja zdaje się tu być mocno zaplanowana – drummerskie solo, garść sprzężeń, mała struga perkusjonalii i saksofony
w zadęciu godnym contemporary taste,
z organami w tle. Tymczasem jeden z saksofonów zaczyna uciekać w niemal indyjskie
skale, brzmi na poły folkowo. Nieregularny puls percussions sprzyja zagadkom, a do strumienia narracji podczepiają się
dodatkowe frazy dęte (zapewne rzeczone flety). Narracja niejednokrotnie
przyjmuje tu postać duetu saksofonowo-organowego, szuka onirycznych fraz i
definitywnie donikąd się nie śpieszy. Całość przypomina ceremonię narodzin, ale
wciąż nie wiemy dokładnie czyich lub czego. W drugiej części improwizacji pojawiają
się akcenty mogące sugerować, iż muzycy planują klecić coś na kształt bardziej
zwartej, choćby odrobinę rytmicznej narracji. Flow staje się nerwowy, rośnie jego kwasowy odczyn, ale improwizacja
wciąż zdaje się pozostawać w stanie kreatywnego stand-by. Klimat iście hippisowski zaczyna opanowywać scenę, a znajomy
zapach unoszący się nad nią jednoznacznie sugeruje sytuację dramaturgiczną.
Start drugiej strony winyla formuje się w delikatne crescendo, lepione z tajemniczych, nie
do końca rozpoznawalnych dźwięków. Posmak kwaśnego ethno, rytualny, powolny
krok percussions, chropowate saksofony
i szkliste organy. Tło rezonuje, a akcje drums
& percussions wciąż mają charakter incydentalny. Kolejna już tego dnia
faza oniryzmu budowana jest brzmieniem fletów. Narracja raz za razem bogacona jest
chwilami większej aktywności, ale w obrębie kwartetu zdają się rządzić cztery koncepcje
rozwoju sytuacji scenicznej. Saksofonowe zaśpiewy, organowe mini pulsacje i
basowe plamy, perkusjonalne zakręty i krótkie proste. Ostatnie siedem minut
koncertu permanentnie sugeruje nam początek jakieś zwartej akcji, która jednak
nie następuje. Tym, który budzi tu życie zdaje się być nade wszystko saksofon
Sousy, który zdaje się, że powrócił do swojego ulubionego tenoru. Faktura
nagrania bogaci się o nowe elementy, ale jakakolwiek akcja percussions nie skłania do budowania struktury rytmicznej. Finał
koncertu lepi się zatem w wyjątkowo urokliwy dron instrumentów dętych. Flety,
saksofony i oniryczna tajemniczość kreują tu jakże smakowite zakończenie.
Wszyscy dokonują żywota na jednym wydechu.
RAHU: Alex Zhang Hungtai – saksofon, instrumenty perkusyjne,
Pedro Alves Sousa - saksofon, instrumenty perkusyjne, elektronika, David
Maranha - instrumenty perkusyjne, organy, Gabriel Ferrandini - instrumenty perkusyjne
oraz Júlia Reis – instrumenty perkusyjne. Galeria
Zé dos Bois, Lizbona, maj 2016. Dwie improwizacje, 37 minut.
KETU: Alex Zhang Hungtai – saksofon, instrumenty perkusyjne,
drumpad, Pedro Alves Sousa - saksofon,
instrumenty perkusyjne, elektronika, flet, David Maranha - instrumenty
perkusyjne, organy, flet oraz Gabriel Ferrandini - instrumenty perkusyjne,
elektronika, flet. Galeria Zé dos Bois,
Lizbona, grudzień 2017. Dwie improwizacje, 41 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz