Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 18 listopada 2022

The Lisbon Story: The Attic! João Lencastre! Livro das Grutas! José Lencastre! Cláudio de Pina!


Zgodnie z wtorkową zapowiedzią kontynuujemy prezentację nowych płyt powstałych w Lizbonie. Dziś pięć kolejnych świeżutkich smakołyków, pokazujących nie tylko jakość i kreatywność sceny stolicy Portugalii, ale także jej niebywałą różnorodność.

Dwie pierwsze płyty w zestawie emanują swobodnym jazzem - najpierw wycieczka w estetyce more free, potem odrobina kompozytorskiego ładu, ale z improwizacją, jako naczelnym narzędziem pracy. Kolejna podróż, to definitywnie elektroakustyczna, swobodna improwizacja o niekończącej się palecie dźwięków preparowanych. Zaraz po niej saksofony skąpane w elektronice, a na sam koniec … osiemnastowieczne organy i bystre wykony klasyków minimalistycznej awangardy. Oto cała, jak zawsze piękna Lizbona! Welcome!




The Attic (Rodrigo Amado, Gonçalo Almeida, Onno Govaert)  Love Ghosts (NoBusiness Records, CD 2022)

Namouche Studios, styczeń 2020: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Onno Govaert – perkusja. Pięć improwizacji, 58 minut z sekundami.

Portugalsko-holenderskie Attic zaprasza na trzecią swoją płytę. To trio, które uwielbia swobodny free jazz, nie stroni od melodii i dobrych emocji. Tytuł nagrania zdaje się ciągnąć naszą uwagę w stronę estetyki Alberta Aylera i po prawdzie w wielu kluczowych momentach narracji posmak mistrza nie schodzi z ust artystów. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, szczególnie we frazowaniu saksofonisty, iż tego dnia nastrój chwili kierował muzyków w bardziej spokojne rejony niż te, znane z poprzednich sesji, czy koncertów tego tria.

Spokojne otwarcie jest tu dziełem kontrabasu i perkusji. Saksofon wchodzi do gry łagodną melodią i syci narrację balladowym klimatem o nieco bluesowej proweniencji. Improwizacja nabiera wigoru i tempa, zaczyna nawet swingować, a w swej końcowej fazie przekształca się w stonowaną kodę budowaną duetem dęciaka i basu. Początek drugiej improwizacji wydaje się być równie leniwy. Zamyślony Ayler czeka na zapowiadany wzrost emocji, z kolei kontrabasista, a szczególnie perkusista nerwowo wiercą się w miejscu i udanie szukają dramaturgicznych kantów. Z czasem tenor zaczyna systematycznie ciągnąć opowieść ku górze i nie skąpi bardziej zadziornych fraz. Po wyczerpaniu zasobów melodyki oddaje pole kontrabasowi, który plecie zmyślne, nieprzegadane solo. Końcówka nagrania charakteryzuje się dużą kreatywnością drummera, który kontrapunktuje drobne przesilenie melodyczne saksofonisty. Trzecią historię zdecydowanie stawiamy w roli tej najciekawszej. Kameralny początek zawdzięczamy smyczkowi i dęciakowi snującemu mgławe, wysuszone drony. Artyści klecą tu małe modlitwy i chętnie imitują swoje dźwięki. Głęboki drumming z kolei dba o mroczne emocje. Po przejściu w tryb pizzicato narracja nadyma się post-swingiem i niesiona basowym groove nabiera ognistej powłoki. Saksofon imponuje w tym momencie kreatywnością, dba o emocje na każdym korku, a intensywna sekcja rytmu dodaje mu jeszcze skrzydeł. Finałowa improwizacja znów zaczyna się na gryfie kontrabasu, tym razem jednak bez udziału smyczka. Smukłe, delikatne flażolety, struny ledwie głaskane końcówkami palców. Perkusja i saksofon wchodzą do gry dopiero w trzeciej minucie. Leniwa ballada bardziej tu pachnie Komedą niż Aylerem. Mniej więcej w połowie improwizacji artyści w zakamarkach melodii rozpoczynają intensywne poszukiwania dynamiki. Marszowe tempo sprawia, iż masywny groove basu nie ciągnie narracji na szczyt, ale pozwala jej zmysłowo wytłumić się.



 

João Lencastre  Safe In Your Own World (Phonogram Unit, CD 2022)

Atlântico Blue Studios, październik 2021: Leo Genovese – fortepian, Drew Gress – kontrabas, Pedro Branco – gitara (nie we wszystkich utworach) oraz João Lencastre – perkusja. Osiem utworów/ improwizacji, 36 minut i pół minuty.

Międzynarodowy skład jednego z braci Lencastre, to po prawdzie akustyczne trio, które na czas sesji nagraniowej zostało uzupełnione o elektryczną gitarę. Drummer przygotował tu cztery kompozycje, pozostałe utwory to improwizacje. Szczególnie dużo jakości znajdujemy w tych ostatnich, ale i tematy grane z kartki mają tu swoją moc, bystrą dramaturgię, soczyste improwizacje, a zdobią je intrygujące dysonanse stylistyczne. Dodajmy, iż w utworach drugim i szóstym gitara milczy.

Dwa początkowe utwory na płycie, to kompozycje. Pierwsza z nich smakuje dobrym fussion, podawanym mocnym tembrem kontrabasu i gitary, która lubuje się w ekspedycjach jazz-rockowych.  Druga część jest całkowicie akustyczna, a otwiera ją kontrabas i perkusyjne szczoteczki. Ballada otwartego jazzu podszyta tu jest nerwowym rytmem wewnętrznym. Kolejne epizody, to już improwizacje w kwartecie. Najpierw dostajemy się w wir preparowanych fraz, które zyskują dynamikę dzięki zręcznej robocie perkusisty. Szczególnie podobać się tu może gitara, która nieustannie płynie w poprzek oczekiwań typowego open jazzu. Tuż potem dostajemy się w strefę wyjątkowo smakowitych kąsków – preparacji, rezonujących talerzy, smyczka w śpiewie i gitary płynącej mrocznym ambientem. W części piątej powracamy do materiału skomponowanego, który zdaje się stanowić jedynie pretekst do prawdziwych, improwizowanych szaleństw. Dynamiczna, chwilami agresywna narracja syci się tu zarówno ekspresją rocka, jak i swingującym groove. Skoczny, połamany temat implikuje pasaże świetnie skontrastowanych ekspozycji solowych. Po szóstej opowieści, którą stanowi akustyczna, krótka ballada cieszyć się możemy utworem siódmym, bodaj najlepszym momentem całego albumu. Smyczek, psychodeliczna gitara, w fazie dynamiki całe plejady kanciastych, niebanalnych dźwięków, wreszcie salwy ekspresji płynące ze strony wszystkich muzyków w ramach podsumowania. Finałowa ballada koi tu nerwy, ale też jest efektem całkiem frapujących pomysłów. Przypomina wodospad z leniwą strugą wody, skąpaną w porannym słońcu.



 

Wilfrido Terrazas, Mariana Carvalho & Abdul Moimême  Livro das Grutas (Creative Sources, CD 2022)

Namouche Studios, wrzesień 2018: Wilfrido Terrazas – flety i dzwonki, Mariana Carvalho – fortepian preparowany i głos oraz Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne (grające symultanicznie), obiekty. Pięć improwizacji, 69 minut.

Nagranie poczynione wedle formuły live in studio, swobodnie improwizowane, nasączone ogromem intrygujących dźwięków, łączące wytrwane, preparowane frazy piana i fletu z dwoma gitarami stołowymi, zdaje się posiadać nieskończoną liczbę zalet. Być może tą jedną, najważniejszą jest umiejętne korzystanie przez artystów z ogromnego arsenału dźwiękowego i kreowanie bardzo często sytuacji dalece minimalistycznych. W trakcie bardzo długiej sesji (to akurat jedyna wada albumu) raz za razem nasze skojarzenia kierują się w stronę legendarnych AMM, a muzycy wydają się czerpać inspiracje zarówno z gęstego, industrialnego odcinka historii Brytyjczyków, jak i z estetyki minimalizmu, charakterystycznej dla ich współczesnych nagrań.

Na starcie muzycy serwują nam mały spektakl fake sounds, pełny dętych oddechów i akcentów percussion z mgławym, post-ambientowym tłem. Narracja faluje, płynie od gęstych, kompulsywnych fraz do zagubionych, minimalistycznych oddechów elektroakustycznej ciszy. Pianistka dba o szczegóły, filigranowo preparuje, ale nie ma też problemu z wyrażaniem zdecydowanego stanowiska wprost z klawiatury. Flecista dmie i nadyma się, często ciągnie narrację ku górze, nasączając ją nerwem życia. Z kolei instrumentarium gitarzysty stanowi o tu o całej, jakże bogatej reszcie zdarzeń fonicznych – od onirycznego ambientu po hałaśliwe zgrzyty i bolesne obtarcia. Mimo braku instrumentu perkusyjnego, improwizacja raz za razem śle sygnały na poły rytmiczne, w projekcji których często dochodzi do imitacji brzmienia gitary i piana. Druga opowieść zdaje się podkreślać majestatyczne, leniwe tempo narracji, metaliczne frazowanie pełne rezonansu i dramaturgiczne samoograniczanie się muzyków. W trzeciej części pojawia się więcej emocji. Mnogość dźwięków preparowanych ze strony wszystkich uczestników podróży na pewien czas istotnie zagęszcza flow, który płynie od jednego skoku napięcia do drugiego. Tą, która drobnymi, filigranowymi frazami bierze ów pomysł w nawias niedopowiedzenia jest wyśmienicie pracująca pianistka. W kolejnej części muzycy plotą coraz dłuższe frazy, a w tle dalece onirycznej narracji pojawia się tajemniczy, dalekowschodni zaśpiew. Gdy w sukurs tak kreowanej improwizacji przychodzi jeszcze post-industrial taste, opowieść intrygująco gęstnieje (nie bez udziału głosu!). Finałowy, najkrótszy epizod powraca do estetyki fake sounds, którą artyści przywitali nas prawie godzinę temu - szeleszczące papierki, długie frazy nieznanego pochodzenia i dość niespodziewane, post-jazzowe wtręty z klawiatury. Końcowe dźwięki stawiają znaki zapytania, gubią wątki i wciąż podsyłają nowe rozwiązania. Oto improwizacja, która mógłby się w zasadzie nigdy nie skończyć.



José Lencastre  Inner Voices (Burning Ambulance Music, CD 2022)

Toolate Studio, od września 2020 do marca 2021: José Lencastre – saksofon altowy i tenorowy (utwory 1-8), saksofon altowy (9-10) oraz Ary – projekt dźwiękowy (1), Moog Sonic 6 (2, 3, 10) oraz real time fxs, syntezator modularny (9-10). Dziesięć utworów, 43 i pół minuty.

Drugi z braci Lencastre zaprasza nas na płytę w jego dorobku dość szczególną. Po części solową, ale graną na dwa lub więcej głosów, po części wspieraną smugami elektroniki, w końcu także realizowaną w duecie z analogowym syntezatorem. Album składa się z dwóch zasadniczych części. Najpierw dostajemy saksofonowe wielogłosy umoczone w delikatnym, elektronicznym sosie, a potem dwie rozbudowane improwizacje grane już w formule live. Każda z części trwa trochę ponad 20 minut. Dodajmy, iż zarówno w sensie brzmieniowym, jak i dramaturgicznym obie strony albumu dość zasadniczo różnią się do siebie.

Na starcie wydaje się, że zanurzeni jesteśmy w pieczarze elektroakustycznych pomruków. Nagle nadlatują jednak dwa, a potem nawet trzy saksofony i zaczynają swój melodyjny, wielogłosowy taniec. Rytm wiecznej pętli, bardzo swobodny, niekiedy radosny, realizowany na ogół na sporej dynamice, niepozbawiony jest także pewnego folkowego posmaku. W drugim utworze brzmienie saksofonów ulega delikatnemu zabrudzeniu, a flow nabiera gorętszego wymiaru, podsycanego elektronicznym backgroundem. W kolejnej części wraca czysta śpiewność, do gry podłącza się także elektroniczne pasmo niskiej częstotliwości. Opowieść zyskuje na ekspresji, zatem możemy już - być może - używać w stosunku do niej określenia free jazz. Czwarta odsłona gubi tempo, zyskuje natomiast silny pogłos. Piąta, szósta i siódma narracja wydają się wyjatkowo skoczne i lekkie, zupełnie pozbawione wsparcia elektronicznego, choć i tu pojawia się znane nam już pasmo basowe. Ósma narracja, która kończy wielogłosowy śpiewnik definitywnie zdejmuje nogę z gazu i brnie w kierunku balladowym, nabierając nieco medytacyjnego charakteru. Dwa ostatnie utwory na płycie, to już żywa improwizacja, prowadzona przez saksofon altowy, w interakcje z którym wchodzi nieinwazyjny syntezator modularny. Elektronika pozostaje tu w pozycji odpowiadającej na pytania, płynie wartkim, post-rytmicznym strumieniem i dobrze uzupełnia pętle narracyjne dęciaka. Tempa są na ogół umiarkowane, czasami delikatnie nerwowe, częściej jednak na poły medytacyjne. Całość silnie posiłkuje się post-elektronicznym echem.



Cláudio de Pina  Avant-Garde Organ (9musas, CD 2022)

Ajuda Parish, czas nieznany: Cláudio de Pina - osiemnastowieczne organy (pipe organ), kompozycje - La Monte Young, György Ligeti, Mauricio Kagel oraz John Cage. Trzynaście utworów, 74 minuty.

Na zakończenie lizbońskiej mini-zbiorówki dzieła wyżej wymienionych klasyków minimalizmu wykonywane na organach i doposażone w całe mnóstwo dźwięków, jakie towarzyszyły grze na dużym instrumencie piszczałkowym. Zatem są z nami odgłosy trzeszczenia krzesła, zamykania i otwierania drzwi, także przemieszczania się muzyka, a może nie tylko jego. Te dodatkowe efekty dźwiękowe szczególnie uwypuklają się w trakcie wykonania cage’owskiego 4:33, którego partytura, jak świetnie wiemy, jest pustą kartką. Ów pasaż post-sakralnego field recordings wieńczy zresztą cały koncert, który wydaje się być jednym ciągiem przyczynowo-skutkowym następujących po sobie dźwięków instrumentu i otoczenia.

Na początek muzyk proponuje nam kompozycje Le Monte Younga. Matowy, jakże oniryczny klimat, ale także dużo akcji w jednostce czasu, przynajmniej jak na kanony mistrza minimalizmu. Długie frazy płyną tu zarówno dołem, jak i górą, zdają się być podniośle, ale także nieco slapstickowe. Artysta proponuje nam także dużo gry z ciszą, które to fragmenty nasyca dźwiękami otoczenia. Jeśli jednak szukamy na koncercie prawdziwego oblicza minimalizmu, to dostarcza go fragment wykorzystujący kompozycje Ligetiego. Dźwięki zdają się tu stać w miejscu i czekać na niechybną śmierć. Oto narracja, która zachęca do głębokiego słuchania i ekstremalnego skupienia. W części Kagela dostajemy całe plejady krótkich, wręcz urywanych fraz. Tu także fauna i flora otoczenia organów wnosi do narracji więcej zdarzeń fonicznych niż sam instrument. W części Cage’a pojawia się więcej życia, ale też mrocznych, wręcz ponurych klimatów. Także frazy filigranowe i zaskakujący posmak ethno. Nim koncert wejdzie w finałową fazę cage’owskiego bezdźwięku, artysta serwuje nam jeszcze drobny powrót do Younga. Tu z kolei mamy wrzenie, że organy namiętnie śpiewają.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz