Zgodnie z wtorkową zapowiedzią kontynuujemy prezentację nowych płyt powstałych w Lizbonie. Dziś pięć kolejnych świeżutkich smakołyków, pokazujących nie tylko jakość i kreatywność sceny stolicy Portugalii, ale także jej niebywałą różnorodność.
Dwie pierwsze płyty w zestawie emanują swobodnym jazzem - najpierw
wycieczka w estetyce more free, potem
odrobina kompozytorskiego ładu, ale z improwizacją, jako naczelnym narzędziem
pracy. Kolejna podróż, to definitywnie elektroakustyczna, swobodna improwizacja
o niekończącej się palecie dźwięków preparowanych. Zaraz po niej saksofony skąpane
w elektronice, a na sam koniec … osiemnastowieczne organy i bystre wykony klasyków minimalistycznej
awangardy. Oto cała, jak zawsze piękna Lizbona! Welcome!
The Attic (Rodrigo Amado, Gonçalo Almeida, Onno Govaert) Love Ghosts (NoBusiness Records, CD 2022)
Namouche Studios,
styczeń 2020: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Gonçalo Almeida – kontrabas
oraz Onno Govaert – perkusja. Pięć improwizacji, 58 minut z sekundami.
Portugalsko-holenderskie Attic zaprasza na trzecią swoją
płytę. To trio, które uwielbia swobodny free jazz, nie stroni od melodii i
dobrych emocji. Tytuł nagrania zdaje się ciągnąć naszą uwagę w stronę estetyki
Alberta Aylera i po prawdzie w wielu kluczowych momentach narracji posmak
mistrza nie schodzi z ust artystów. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć,
szczególnie we frazowaniu saksofonisty, iż tego dnia nastrój chwili kierował
muzyków w bardziej spokojne rejony niż te, znane z poprzednich sesji, czy
koncertów tego tria.
Spokojne otwarcie jest tu dziełem kontrabasu i perkusji. Saksofon
wchodzi do gry łagodną melodią i syci narrację balladowym klimatem o nieco
bluesowej proweniencji. Improwizacja nabiera wigoru i tempa, zaczyna nawet swingować,
a w swej końcowej fazie przekształca się w stonowaną kodę budowaną duetem dęciaka i basu. Początek drugiej
improwizacji wydaje się być równie leniwy. Zamyślony
Ayler czeka na zapowiadany wzrost emocji, z kolei kontrabasista, a
szczególnie perkusista nerwowo wiercą się w miejscu i udanie szukają
dramaturgicznych kantów. Z czasem tenor zaczyna systematycznie ciągnąć opowieść
ku górze i nie skąpi bardziej zadziornych fraz. Po wyczerpaniu zasobów melodyki
oddaje pole kontrabasowi, który plecie zmyślne, nieprzegadane solo. Końcówka
nagrania charakteryzuje się dużą kreatywnością drummera, który kontrapunktuje drobne przesilenie melodyczne saksofonisty.
Trzecią historię zdecydowanie stawiamy w roli tej najciekawszej. Kameralny początek
zawdzięczamy smyczkowi i dęciakowi
snującemu mgławe, wysuszone drony. Artyści klecą tu małe modlitwy i chętnie
imitują swoje dźwięki. Głęboki drumming
z kolei dba o mroczne emocje. Po przejściu w tryb pizzicato narracja nadyma się post-swingiem i niesiona basowym groove nabiera ognistej powłoki. Saksofon
imponuje w tym momencie kreatywnością, dba o emocje na każdym korku, a intensywna
sekcja rytmu dodaje mu jeszcze skrzydeł. Finałowa improwizacja znów zaczyna się
na gryfie kontrabasu, tym razem jednak bez udziału smyczka. Smukłe, delikatne
flażolety, struny ledwie głaskane końcówkami palców. Perkusja i saksofon wchodzą
do gry dopiero w trzeciej minucie. Leniwa ballada bardziej tu pachnie Komedą
niż Aylerem. Mniej więcej w połowie improwizacji artyści w zakamarkach melodii rozpoczynają
intensywne poszukiwania dynamiki. Marszowe tempo sprawia, iż masywny groove basu nie ciągnie narracji na
szczyt, ale pozwala jej zmysłowo wytłumić się.
João Lencastre Safe
In Your Own World (Phonogram Unit, CD 2022)
Atlântico Blue Studios,
październik 2021: Leo Genovese – fortepian, Drew Gress – kontrabas, Pedro
Branco – gitara (nie we wszystkich utworach) oraz João Lencastre – perkusja.
Osiem utworów/ improwizacji, 36 minut i pół minuty.
Międzynarodowy skład jednego z braci Lencastre, to po
prawdzie akustyczne trio, które na czas sesji nagraniowej zostało uzupełnione o
elektryczną gitarę. Drummer
przygotował tu cztery kompozycje, pozostałe utwory to improwizacje. Szczególnie
dużo jakości znajdujemy w tych ostatnich, ale i tematy grane z kartki mają tu swoją
moc, bystrą dramaturgię, soczyste improwizacje, a zdobią je intrygujące dysonanse
stylistyczne. Dodajmy, iż w utworach drugim i szóstym gitara milczy.
Dwa początkowe utwory na płycie, to kompozycje. Pierwsza z
nich smakuje dobrym fussion,
podawanym mocnym tembrem kontrabasu i gitary, która lubuje się w ekspedycjach
jazz-rockowych. Druga część jest całkowicie
akustyczna, a otwiera ją kontrabas i perkusyjne szczoteczki. Ballada otwartego
jazzu podszyta tu jest nerwowym rytmem wewnętrznym. Kolejne epizody, to już
improwizacje w kwartecie. Najpierw dostajemy się w wir preparowanych fraz,
które zyskują dynamikę dzięki zręcznej robocie perkusisty. Szczególnie podobać
się tu może gitara, która nieustannie płynie w poprzek oczekiwań typowego open jazzu. Tuż potem dostajemy się w
strefę wyjątkowo smakowitych kąsków – preparacji, rezonujących talerzy, smyczka
w śpiewie i gitary płynącej mrocznym ambientem. W części piątej powracamy do materiału
skomponowanego, który zdaje się stanowić jedynie pretekst do prawdziwych,
improwizowanych szaleństw. Dynamiczna, chwilami agresywna narracja syci się tu zarówno
ekspresją rocka, jak i swingującym groove.
Skoczny, połamany temat implikuje pasaże świetnie skontrastowanych ekspozycji solowych.
Po szóstej opowieści, którą stanowi akustyczna, krótka ballada cieszyć się możemy
utworem siódmym, bodaj najlepszym momentem całego albumu. Smyczek, psychodeliczna
gitara, w fazie dynamiki całe plejady kanciastych, niebanalnych dźwięków, wreszcie
salwy ekspresji płynące ze strony wszystkich muzyków w ramach podsumowania.
Finałowa ballada koi tu nerwy, ale też jest efektem całkiem frapujących pomysłów.
Przypomina wodospad z leniwą strugą wody, skąpaną w porannym słońcu.
Wilfrido Terrazas, Mariana Carvalho & Abdul Moimême Livro das Grutas (Creative Sources,
CD 2022)
Namouche Studios,
wrzesień 2018: Wilfrido Terrazas – flety i dzwonki, Mariana Carvalho –
fortepian preparowany i głos oraz Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne
(grające symultanicznie), obiekty. Pięć improwizacji, 69 minut.
Nagranie poczynione wedle formuły live in studio, swobodnie improwizowane, nasączone ogromem
intrygujących dźwięków, łączące wytrwane, preparowane frazy piana i fletu z
dwoma gitarami stołowymi, zdaje się
posiadać nieskończoną liczbę zalet. Być może tą jedną, najważniejszą jest
umiejętne korzystanie przez artystów z ogromnego arsenału dźwiękowego i
kreowanie bardzo często sytuacji dalece minimalistycznych. W trakcie bardzo
długiej sesji (to akurat jedyna wada albumu) raz za razem nasze skojarzenia
kierują się w stronę legendarnych AMM, a muzycy wydają się czerpać inspiracje
zarówno z gęstego, industrialnego odcinka historii Brytyjczyków, jak i z
estetyki minimalizmu, charakterystycznej dla ich współczesnych nagrań.
Na starcie muzycy serwują nam mały spektakl fake sounds, pełny dętych oddechów i akcentów
percussion z mgławym,
post-ambientowym tłem. Narracja faluje, płynie od gęstych, kompulsywnych fraz
do zagubionych, minimalistycznych oddechów elektroakustycznej ciszy. Pianistka
dba o szczegóły, filigranowo preparuje, ale nie ma też problemu z wyrażaniem
zdecydowanego stanowiska wprost z klawiatury. Flecista dmie i nadyma się,
często ciągnie narrację ku górze, nasączając ją nerwem życia. Z kolei
instrumentarium gitarzysty stanowi o tu o całej, jakże bogatej reszcie zdarzeń
fonicznych – od onirycznego ambientu po hałaśliwe zgrzyty i bolesne obtarcia.
Mimo braku instrumentu perkusyjnego, improwizacja raz za razem śle sygnały na
poły rytmiczne, w projekcji których często dochodzi do imitacji brzmienia gitary
i piana. Druga opowieść zdaje się podkreślać majestatyczne, leniwe tempo
narracji, metaliczne frazowanie pełne rezonansu i dramaturgiczne samoograniczanie
się muzyków. W trzeciej części pojawia się więcej emocji. Mnogość dźwięków preparowanych
ze strony wszystkich uczestników podróży na pewien czas istotnie zagęszcza flow, który płynie od jednego skoku
napięcia do drugiego. Tą, która drobnymi, filigranowymi frazami bierze ów pomysł
w nawias niedopowiedzenia jest wyśmienicie pracująca pianistka. W kolejnej
części muzycy plotą coraz dłuższe frazy, a w tle dalece onirycznej narracji pojawia
się tajemniczy, dalekowschodni zaśpiew. Gdy w sukurs tak kreowanej improwizacji
przychodzi jeszcze post-industrial taste,
opowieść intrygująco gęstnieje (nie bez udziału głosu!). Finałowy, najkrótszy
epizod powraca do estetyki fake sounds,
którą artyści przywitali nas prawie godzinę temu - szeleszczące papierki,
długie frazy nieznanego pochodzenia i dość niespodziewane, post-jazzowe wtręty
z klawiatury. Końcowe dźwięki stawiają znaki zapytania, gubią wątki i wciąż podsyłają
nowe rozwiązania. Oto improwizacja, która mógłby się w zasadzie nigdy nie
skończyć.
José Lencastre Inner Voices (Burning Ambulance Music, CD 2022)
Toolate Studio, od
września 2020 do marca 2021: José Lencastre – saksofon altowy i tenorowy
(utwory 1-8), saksofon altowy (9-10) oraz Ary – projekt dźwiękowy (1), Moog
Sonic 6 (2, 3, 10) oraz real time fxs,
syntezator modularny (9-10). Dziesięć utworów, 43 i pół minuty.
Drugi z braci Lencastre zaprasza nas na płytę w jego dorobku
dość szczególną. Po części solową, ale graną na dwa lub więcej głosów, po
części wspieraną smugami elektroniki, w końcu także realizowaną w duecie z
analogowym syntezatorem. Album składa się z dwóch zasadniczych części. Najpierw
dostajemy saksofonowe wielogłosy umoczone w delikatnym, elektronicznym sosie, a
potem dwie rozbudowane improwizacje grane już w formule live. Każda z części trwa trochę ponad 20 minut. Dodajmy, iż
zarówno w sensie brzmieniowym, jak i dramaturgicznym obie strony albumu dość zasadniczo różnią się do siebie.
Na starcie wydaje się, że zanurzeni jesteśmy w pieczarze elektroakustycznych
pomruków. Nagle nadlatują jednak dwa, a potem nawet trzy saksofony i zaczynają
swój melodyjny, wielogłosowy taniec. Rytm wiecznej pętli, bardzo swobodny,
niekiedy radosny, realizowany na ogół na sporej dynamice, niepozbawiony jest także
pewnego folkowego posmaku. W drugim utworze brzmienie saksofonów ulega
delikatnemu zabrudzeniu, a flow nabiera
gorętszego wymiaru, podsycanego elektronicznym backgroundem. W kolejnej części wraca czysta śpiewność, do gry podłącza
się także elektroniczne pasmo niskiej częstotliwości. Opowieść zyskuje na
ekspresji, zatem możemy już - być może - używać w stosunku do niej określenia free jazz. Czwarta odsłona gubi tempo, zyskuje
natomiast silny pogłos. Piąta, szósta i siódma narracja wydają się wyjatkowo
skoczne i lekkie, zupełnie pozbawione wsparcia elektronicznego, choć i tu
pojawia się znane nam już pasmo basowe. Ósma narracja, która kończy wielogłosowy
śpiewnik definitywnie zdejmuje nogę z gazu i brnie w kierunku balladowym,
nabierając nieco medytacyjnego charakteru. Dwa ostatnie utwory na płycie, to
już żywa improwizacja, prowadzona przez
saksofon altowy, w interakcje z którym wchodzi nieinwazyjny syntezator
modularny. Elektronika pozostaje tu w pozycji odpowiadającej na pytania, płynie
wartkim, post-rytmicznym strumieniem i dobrze uzupełnia pętle narracyjne dęciaka. Tempa są na ogół umiarkowane,
czasami delikatnie nerwowe, częściej jednak na poły medytacyjne. Całość silnie posiłkuje
się post-elektronicznym echem.
Cláudio de Pina Avant-Garde Organ (9musas, CD 2022)
Ajuda Parish, czas
nieznany: Cláudio de Pina - osiemnastowieczne organy (pipe organ), kompozycje - La Monte Young, György Ligeti, Mauricio
Kagel oraz John Cage. Trzynaście utworów, 74 minuty.
Na zakończenie lizbońskiej mini-zbiorówki dzieła wyżej
wymienionych klasyków minimalizmu wykonywane na organach i doposażone w całe
mnóstwo dźwięków, jakie towarzyszyły grze na dużym instrumencie piszczałkowym.
Zatem są z nami odgłosy trzeszczenia krzesła, zamykania i otwierania drzwi, także
przemieszczania się muzyka, a może nie tylko jego. Te dodatkowe efekty dźwiękowe
szczególnie uwypuklają się w trakcie wykonania cage’owskiego 4:33, którego partytura, jak świetnie
wiemy, jest pustą kartką. Ów pasaż post-sakralnego field recordings wieńczy zresztą cały koncert, który wydaje się być
jednym ciągiem przyczynowo-skutkowym następujących po sobie dźwięków
instrumentu i otoczenia.
Na początek muzyk proponuje nam kompozycje Le Monte Younga.
Matowy, jakże oniryczny klimat, ale także dużo akcji w jednostce czasu,
przynajmniej jak na kanony mistrza minimalizmu. Długie frazy płyną tu zarówno
dołem, jak i górą, zdają się być podniośle, ale także nieco slapstickowe.
Artysta proponuje nam także dużo gry z ciszą, które to fragmenty nasyca
dźwiękami otoczenia. Jeśli jednak szukamy na koncercie prawdziwego oblicza
minimalizmu, to dostarcza go fragment wykorzystujący kompozycje Ligetiego. Dźwięki
zdają się tu stać w miejscu i czekać na niechybną śmierć. Oto narracja, która zachęca
do głębokiego słuchania i ekstremalnego skupienia. W części Kagela dostajemy
całe plejady krótkich, wręcz urywanych fraz. Tu także fauna i flora otoczenia organów
wnosi do narracji więcej zdarzeń fonicznych niż sam instrument. W części Cage’a
pojawia się więcej życia, ale też mrocznych, wręcz ponurych klimatów. Także frazy
filigranowe i zaskakujący posmak ethno. Nim koncert wejdzie w finałową fazę
cage’owskiego bezdźwięku, artysta serwuje nam jeszcze drobny powrót do Younga.
Tu z kolei mamy wrzenie, że organy namiętnie śpiewają.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz