Marzec na tronie, zatem najwyższy czas, by pokazać światu nową
zbiorówkę recenzji z naszą ukochaną muzyką improwizowaną!
Dziś na recenzenckiej tapecie osiem płyt, w tym trzy wydane jeszcze
w starym roku, a reszta w obecnym. Pośród nich cztery dostępne są na poręcznych
płytach kompaktowych, a kolejne cztery na zgrzebnych kasetach magnetofonowych.
Fenomen renesansu tego ostatniego nośnika wciąż pozostaje dla redakcji nieodgadniony,
ale nie jest to temat dzisiejszej rozprawki.
Naszą tradycyjnie ponadgatunkową podróż zaczniemy w
Berlinie, gdzie będzie gęsto i całkiem elektrycznie. Potem czekają nas dwie
wizyty w Zjednoczonym Królestwie, bardzo swobodne, niekiedy elektroakustyczne.
Powrót do Niemiec, to spotkanie tria dalece międzynarodowego, które skupia się
na subtelnościach preparowanej akustyki. W dalszej kolejności krótka wizyta w
Kanadzie, w zakładzie ceramicznym i szybki powrót o Europy, który zagwarantują
nam dwa albumy po części krajowe (z wątkiem kopenhaskim!), oba fragmentarycznie
akustyczne. Marszruta tej zbiorówki dokona swojego żywota w Barcelonie, w
zaskakująco elektronicznym wydaniu.
So, welcome to heaven
& hell of improvisation!
Xenofox The
Garden Was Empty (Audiosemantics, CD 2023)
Zentrifuge,
Berlin, maj 2022: Olaf Rupp – gitara elektryczna oraz Rudi Fischerlehner –
perkusja, instrumenty perkusyjne. Pięć improwizacji, 57 i pół minuty.
Doświadczony Niemiec i zaprawiony w bojach Austriak uszyli
dla nas gęstą, najeżoną brzmieniowymi i dramaturgicznymi atrakcjami opowieść. Z
jednej strony gitarzysta i jego elektryczna maszyna, która buzuje emocjami, sprzężeniami
i przepięciami mocy, niekończącymi się plejadami flażoletów, czerpiąca inspiracje
z post-rocka, psychodelii i szorstkiego ambientu, ale niestroniąca od drobnych,
jazzowych zdobień. Z drugiej strony niebywale kreatywny perkusista, który na
każdym etapie rozwoju improwizacji ma tysiące ciekawych pomysłów, a dopiero na
samym końcu myśli o budowaniu rytmicznej i linearnej narracji. Pusty Ogród składa się z trzech
umiarkowanie rozbudowanych opowieści, które udanie podprowadzają nas pod danie główne,
trwające ponad 25 minut. Te ostatnie skomentowane zostaje dość krótkim epizodem
przypominającym połamaną balladę udręczonych wędrowców.
Już pierwsza historia dostarcza nam moc wrażeń – tworzą ją kłęby
gitarowych sprzężeń, niepozbawionych kwaśnego
posmaku i połamane frazy perkusji, która gra całym swoim arsenałem, ale nie ułatwia
zadania gitarzyście prostymi rozwiązaniami dramaturgicznymi. Początek drugiej odsłony,
to perkusjonalne drobiazgi i post-ambientowe wyziewy gitary. Muzycy zdają się dawkować
nam tu emocje, ale i tak pakiet zdarzeń, jakie nam serwują, bywa trudny do ogarnięcia
za pierwszym podejściem. Mamy wrażenie, że cała historia improwizowanego rocka zostaje
tu przefiltrowana przez kreatywny drumming,
którego kierunki działania bywają nieodgadnione. W trzeciej części gitara łyka coraz
większe porcje psychodelii, brzmi jakby była rozstrojona, perkusja stoi zaś w miejscu
i zagęszcza ścieg narracji. Czwarta, rozbudowana improwizacja ma wiele faz i
odcieni. Usiany drobiazgami początek pachnie post-bluesem, potem narracja sprawia
wrażenie przednówka całkiem ekspresyjnej, rockowej opowieści. W połowie ekspozycji
muzycy zmyślnie gubią tropy i zapraszają nas na oniryczne dywagacje brzmieniowe,
pełne metalicznego rezonansu i pytań o kierunek dalszej drogi. Zakończenie tej części
albumu syci się niezłą dynamiką, pachnie post-rockiem, ale w jego trakcie brzmienie
gitary niespodziewanie łagodnieje. Ostatnią improwizację buduje pewien dysonans.
Drummer pracuje tu na niezłej
dynamice, z kolei gitarzysta szuka drobnych, zaskakujących formuł brzmieniowych,
preparuje i bawi się post-ambientem. W ostatecznym rozrachunku ten pierwszy
przyjmuje reguły gry tego drugiego.
Dunning/ Taylor/ Thompson The Tape (A New Wave Of Jazz,
kaseta/DL 2022)
A New Wave Of Jazz Festival,
Hundred Years Gallery, Londyn, luty
2020: Graham Dunning – działania elektroakustyczne (turntable, dubplates &
spring reverbs), Benedict Taylor – altówka oraz Daniel Thompson – gitara
akustyczna. Jedna improwizacja, 30 minut bez kilkunastu sekund.
W kategorii brytyjskich improwizatorów średniego pokolenia, The Tape to niemal spotkanie na
szczycie! Świetnie nam znani mistrzowie minimalistycznej akustyki, Taylor i
Thompson, spotykają tu Dunninga, mistrza nieoczywistych konfiguracji
nieakustycznych. Krótkie zwarcie koncertowe mieni się tysiącami barw, ale też
po raz kolejny udowadnia, iż prawdziwa nić porozumienia między dźwiękami syntetycznymi
i akustycznymi nawiązuje się na poziomie wytłumionych, bliskich ciszy igraszek fonicznych.
Początkowy strumień narracji formuje się ze szmerów i
pojedynczych dźwięków strunowych oraz elektroakustycznej smugi dość już gęstych
fonii. Altówka skupia się na drobnych, ale na ogół preparowanych frazach, gitara
z kolei swój konceptualny minimalizm wtłacza w ramy zachowań repetytywnych. Po
upływie kilku minut pierwsze, dość hałaśliwe fragmenty koncertu urokliwie
przepoczwarzają się w subtelne frazowania, którym niezbyt daleko do ciszy. Duża
w tym zasługa mistrza syntetyki, który tłuste zwoje szumów zamienia na drobne,
usterkowe didaskalia, doposażone w ambientowe tło. Muzycy bez trudu łapią porozumienie
i kreują coraz bardziej intrygujące sytuacje sceniczne. W połowie koncertu
pojawiają się nowe elementy – struny zgrzytają, elektroakustyka rezonuje, a
potem pulsuje. Altówka trwa przy frazach preparowanych, gitara tyka jak zegar
ścienny. Z tego oceanu drobiazgów artyści formują narrację, która nie jest pozbawiona
znamion rytmu. Akcja zaczyna tu gonić akcję! Altówka idzie w taniec, gitara,
choć ma nieco wolniejszy metabolizm, także ochoczo podryguje, a post-elektronika
dba o całą resztę. W okolicach 25 minuty flow
gaśnie aż do poziomu ciszy. Nowe wątki są teraz wyjątkowo filigranowe, choć maszyneria
Dunninga przypominać zaczyna swoje bardziej głośne oblicze, znane z początku
koncertu. Zakończenie spektaklu przychodzi wyjątkowe nagle, jakby ktoś przez
przypadek zgasił światło.
Massimo Magee The
Contemporary Jazz Clarinet Of Massimo Magee And His Rhythm (Falt,
kaseta/DL 2023)
Czas i miejsce akcji nieznane: Massimo Magee – klarnet, feedback mixer. Dwie kompo-improwizacje,
40 minut.
Rezydujący w Londynie Australijczyk należy do grona
niezwykle kreatywnych i poszukujących saksofonistów i klarnecistów współczesnej
muzyki improwizowanej. Jego działania artystyczne nie koncentrują się jednak na
tzw. rozszerzonych technikach wydawania dźwięku, muzyk częściej bowiem zajmuje
się twórczą dekonstrukcją dźwięków już wyprodukowanych przez żywy instrument.
Czyni tak choćby poprzez stosowanie zaawansowanych metod i narzędzi ich
rejestracji, a w przypadku swej najnowszej płyty solowej – poprzez użycie tzw.
miksera dźwięków powracających (ponoć słowa feedback
nie powinno tłumaczyć się na język polski). Efekt jego pracy jest bardziej niż
intrygujący, choć w warstwie fonicznej niekiedy dość wymagający. Ale najlepszy
na tym albumie jest sam tytuł. Ciekawe, czy był w stanie wprowadzić kogoś w
błąd? Chcielibyśmy zobaczyć minę tego delikwenta!
Pierwsza improwizacja (z pewnością dalece predefiniowana) koncentruje
się na klarnetowych pół melodiach, którym towarzyszą elektroakustyczne frazy, z
jednej strony przypominające usterkową elektronikę, z drugiej budujące warstwę rytmiczną,
którą można przy pewnej dozie tolerancji nazwać mianem drum’n’bass. Żywy instrument sięga tu także po dźwięki mniej
oczywiste, kreśli małe drony i delikatnie preparuje, ale osią narracyjną jest ów
fikuśny feedback, który zdaje się raz
za razem płatać drobne figle. Ta część albumu ma nieco performatywny charakter
i częściej sprawia wrażenie eksperymentu. Dużo ciekawiej jest w trakcie
drugiej, równie rozbudowanej improwizacji. Tu maszyna feedbackowa bierze na swe barki ciężar prowadzenia narracji. W pierwszej
fazie jej frazowanie świetnie koreluje z podmuchami szorstkiego powietrza z
tuby klarnetu. Oba źródła dźwięku generują fonie o podobnej intensywności,
pracują w podobnym rytmie i sycą się post-industrialną estetyką. Sytuacja
dramaturgiczna zmienia się tu dość często. Mamy kolejne wątki usterkowe, a może
nawet plądrofonicznie, także garść akcentów rytmicznych, gdy feedback pracuje niczym metronom, a na
finał dostajemy się w strugę gęstego noise
power electronic.
C/W|N Thirty
Nine Fifty Five (Acheulian Handaxe, CD 2022)
MUG, Einstein Kultur, Monachium, wrzesień
2021: Dušica Cajlan – piano preparowane (extended),
Georg Wissel – saksofon altowy (augmented)
oraz Etienne Nillesen – mały zestaw perkusyjny (extended). Dwie improwizacje, 40 minut.
Po sporej dawce elektryczności i elektroakustyki czas na
porcję dźwięków stuprocentowo akustycznych. Do świata subtelnych, wytłumionych,
niekiedy ekstremalnie cichych fonii zaprasza nas międzynarodowe trio, które
koncertowało onegdaj w stolicy Bawarii. Płyta mieni się masą urokliwych, fantastycznie
brzmiących dźwięków, ma świetną dramaturgię (emocje miewają tu naprawdę wysokie
wzniesienia!) i nie ma w jej trakcie momentu, w którym recenzent mógłby wyrazić
zdanie odrębne. Przepyszne nagranie!
Improwizacja od startu budowana tu jest z drobnych, precyzyjnie
konstruowanych fraz. Suche podmuchy z tuby saksofonu, przedmioty szeleszczące na
fortepianowych strunach i filigranowy, ale głęboki drumming. Opowieść narasta bardzo powoli, syci się drżeniem strun, dłuższymi
frazami dętymi i fikuśnymi rysunkami na glazurze perkusyjnego werbla. Z czasem pianistka
częściej korzysta z uroku fortepianowej klawiatury, a w grze drummera pojawia się coś na kształt
minimalistycznego rytmu. Narracja raz na kilka minut na swoje drobne wzniesienie,
które muzycy pokonują z wyjątkową gracją, po czym wracają do żmudnego kreowania
kolejnego wątku. Tuz przed 20 minutą seta zasadniczego efektowne pasaże na
niezłej dynamice śle nam pianistka, po czym trio zanurza się w oceanie
filigranowych inside sounds.
Rozkołysana post-ballada wieńczy ten fragment nagrania. Koncertowe encore trwa tu ponad 10 minut i kreowane
jest z jeszcze większą pieczołowitością. Najpierw akcenty percussion z wnętrza fortepianu i werbla, potem saksofonowe
oddechy. Artyści w tej części koncertu zdają się być najbliżej ciszy. Potem
wpadają w subtelny trans – delikatnie szarpane struny piana, rezonujące śpiewy
z werbla i saksofonowe dysze w swobodnych pląsach. Na koniec pianistka powraca
na klawiaturę, podczas gdy jej partnerzy budują wieńczące dzieło, pęczniejące
drony.
Roxanne Nesbitt/ Ben Brown/ Marielle Groven Play Symbiotic Instruments (Small
Scale Music, kaseta/DL 2023)
Afterlife Studios,
Vancouver, kwiecień 2020-maj 2021: Ben Brown – perkusja i ceramiczne
perkusjonalia, Roxanne Nesbitt – kontrabas oraz Marielle Groven – fortepian,
przedmioty ceramiczne. Siedem utworów (kompozycji własnych), 35 minut z
sekundami.
Trójka muzyków z Kanady przygotowała dla nas kompozycje
własne, które znajdują dużo przestrzeni dla swobodnych improwizacji, pełnych dźwięków
preparowanych i … brzmień ceramicznych. Te ostatnie definitywnie bogacą
foniczny wizerunek całości, ale można odnieść wrażenie, że są ważniejsze od
ekspresji wykonawczej i typowo muzycznych emocji. Największy wszakże problem z
tym nagraniem jest taki, iż pomysłu dramaturgicznego starcza tu na trzy, może
cztery utwory. Choć sam początek albumu wiele tu obiecuje.
Artyści pieczołowicie podają temat pierwszego utworu i dość
szybko przechodzą do fazy swobodnych improwizacji. Dobrze uformowana melodyka i
dynamika nagrania sprzyjają tu konstruowaniu intrygujących, preparowanych fraz
ze strony każdego instrumentu. Drugą opowieść otwiera intro perkusyjne, które
skrzy się delikatnym brzmieniem obiektów ceramicznych. Na gryfie kontrabasu
pojawia się smyczek, a muzycy snują wystudiowaną, post-jazzową narrację, która nie
stroni od kameralnych klimatów. Znów kreują ciekawe brzemienia, ale w tej nieco
ilustracyjnej opowieści zdecydowanie brakuje zachowań bardziej ekspresyjnych. Melodyka
trzeciej opowieści zdaje się być nieco przesłodzona, ale wiele rekompensuje tu wyjątkowo
smakowita faza improwizacji, z dużą ilością rezonujących, post-perkusjonalnych
dźwięków. W każdej kolejnej odsłonie albumu dominacja akcji perkusjonalnych
(także ze strony piana), bazujących na przedmiotach ceramicznych, stwarza niebanalne
sytuacje dramaturgiczne, ale nie implikuje powstawania przemyślanych struktur
narracyjnych. Opowieści na ogół bazują tu na zadanej strukturze rytmicznej,
chwilami pachnąc wręcz rockową ornamentyką (choćby w utworze szóstym). Ostatnia
część płyty, to niemal wyłącznie perkusjonalne zdarzenia, tu wszakże doposażone
w intrygujące dźwięki, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie do
końca rozpoznać.
|fontAnna| Voicollages
(Requiem Records, CD 2022)
Prawdopodobnie Bydgoszcz, czas akcji nieznany: Anna
Niestatek – głos i kompozycje. Jedenaście utworów, 30 minut.
Oddajemy się na pełne dwa kwadranse we władanie kobiecego głosu,
który śpiewa, melorecytuje lub recytuje, pokrzykuje i złorzeczy, szepta nam do
ucha tajemnicze słowa, tudzież zabiera swym szamańskim zaśpiewem w podróż,
która nie przewiduje drogi powrotnej. Artystka z tych wszystkich wątków plecie
nam jedenaście wokalnych kolaży, którymi potrafi wzbudzać doprawdy niebywałe
emocje. Bywa, że mówi do nas stonowanym dwugłosem, bywa, że krzyczy anielskim
chórem tysiąca gardeł, z których tylko niektóre niosą dobrą nowinę.
Pierwszy głos szepcze, drugi snuje leniwą wokalizę, trzeci gdacze,
a czwarty podśpiewuje – wszystko z nabożną niespiesznością łączy się tu w
wielogłos inicjacyjny, z którego wykluwa się śpiew z tekstem przypominający
mniej mroczne nagrania Dead Can Dance. Zaraz potem folkowy loop szyje dramaturgię, a towarzyszące mu głosy nerwowo pokrzykują
lub cedzą słowa. W trzeciej odsłonie zalotny wielogłos, początkowo zatopiony w
ciepłej mgle, wpada w kompulsywny taniec z dużą porcją melodii i frywolności. W
czwartej jawi się nam prawdziwie arabski epizod – to dwugłos o matowym,
zabrudzonym tembrze. W piątym opowiadaniu zgrabnie sklecony wielogłos startuje
z samego dna świata, chce sięgnąć iluzorycznego nieba, ostatecznie przypomina jednak
senne koszmary. W szóstym z kolei toniemy w mrocznych szeptach gromady pielgrzymów
modlących się o deszcz. Siódma część wydaje się bardzo fizyczna, przypomina
oddech w trakcie testu wysyłkowego, który szczęśliwie łapie folkowy rytm i eksploduje
wyrafinowaną ekspresją. Ósmy epizod zdaje się być wyłącznie werbalny – krzyki,
mroczne słowa i mglista poświata kreślą tu rytuał zapomnienia. W kolejnych częściach
czeka nas dramaturgiczny kontrapunkt – na kilka chwil przenosimy się na targ
rybny w Stambule, a zaraz potem zanurzamy po czubek nosa w kolejnym sezonie Twin
Peaks. Ostatni odcinek podróży pokonujemy w dużym skupieniu. To rodzaj modlitwy,
a może poranne przekomarzania z ukochaną osobą - wszystko rozpływa się tu w
onirycznej mgle.
Sounding Society Homecoming
Medley or Society Into Sound (Gotta Let It Out, CD 2023)
AliceCPH,
Kopenhaga, kwiecień 2021: Tomo Jacobson – kontrabas, midi ribbon, gypsy rose, Rasmus
Kjær Larsen – melotron, nord lead,
Ylenia Fiorini - gongi, inne uzdrawiające
instrumenty oraz Szymon Pimpon Gąsiorek – perkusja, rożek barytonowy, OP-Z, shruti box. Jedna improwizacja w czterech częściach, niespełna 40
minut.
Tomo Jacobson i Szymon Gąsiorek powracają! Już nie jako duet
Wood Organisation, ale w tkance czteroosobowej i opowieści bogatej w
wydarzenia, intrygująco kwaskowej i
niebanalnie zinstrumentalizowanej. Jeśli wersja duetowa budziła pod piórem
recenzenta drobne ambiwalencje, to Brzmieniowe
Towarzystwo godzi je wszystkie i definitywnie zasługuje na wysoką ocenę. Album
z długim tytułem, to czterdzieści bezbolesnych minut liquid trip po bezdrożach ponadgatunkowej improwizacji.
Na delikatnie rozmytą w czasie i przestrzeni aurę otwarcia składa
się tu szum elektroakustycznych urządzeń w pozie stand-by, brzęczące struny kontrabasu, perkusjonalne świecidełka i
bogate, ambientowe tło. Klimat neo-hippisowskiej post-psychodelii w leniwej
strudze zachodzącego słońca. U progu drugiej odsłony nieprzerwanego strumienia dźwięków
pojawia się wyraźny sygnał basu do aktywizowania działań kreatorskich. Odzew początkowo
tli się niemal metafizycznymi wątpliwościami, ale po chwili aktywizują się perkusjonalia,
które płyną całą szerokością sceny, tworząc niekończącą się przestrzeń
filuternego drum’n’bass. W tle dzieje
się wiele ciekawego, a na froncie bas wchodzi w stadium dość ożywionej
improwizacji. Spowolnienie narracji jest tu przy okazji początkiem trzeciej
części. Bas milknie na moment, a nowe rozdanie smakować zaczyna tłustą, afrykańską
polirytmią. Pojawia się barytonowy rożek i kolejne plejady intrygujących dźwięków.
Kwartet przypomina teraz małą orkiestrę, która systematycznie nabiera dynamiki.
Wejście w ostatni epizod wyznacza tu fazę elektronicznego zamętu i zabawy w
post-syntetyczną usterkowość. Opowieść przez moment lewituje. Szczęśliwie powraca
bas i w mgnieniu oka porządkuje dramaturgię. Jego groove jest mięsisty i ciągnie opowieść mimo pasywnej postawy
perkusjonalii. Pojawiają się syntezatorowe melodie płynące z jasnej strony
księżyca. Końcowe trzy minuty improwizacji unaoczniają trud skutecznej
finalizacji. Garść slapstickowych akcji pozwala jednak artystom osiągnąć
zamierzony koniec tuż przed upływem czterdziestej minuty.
Àlex Reviriego Leukolenos
(Crystalmine Records, kaseta/DL 2023)
Barcelona, okoliczności domowe, jesień-zima 2020: Àlex
Reviriego - Yamaha Electric Organ, Dreadbox NYX, inne urządzenia
elektroniczne. Siedem utworów, 42 minuty.
Reviriego znamy przede wszystkim jako niezwykle kreatywnego
kontrabasistę, ale czasy pandemii mają swoje prawa. Otóż w zaciszu domowym, w
trakcie pierwszego lockdownu, muzyk zbudował
swoją pierwszą w pełni elektroniczną ekspozycję. Instrumentalną bazą jego prac
są tu elektryczne organy, których barwy brzmieniowe zdają się nie mieć końca, a
całość narracji zgrabnie uzupełniają wielowątkowe elektroniczne zdobienia.
Muzyk tym nagraniem nie wywołuje rewolucji w gatunku, ale jego nieprzegadanej
opowieści słucha się z niekłamaną przyjemnością.
Pierwszą opowieść budują dwa wątki – siarczysty dron post-noise i śpiewne, szare tło
ambientowe. Dramaturgia rośnie tu z każdą pętlą narracyjną, sprawiając, iż nagranie
w fazie finalnej świetnie nadaje się na soundtrack
do haloweenowego horroru. Dla
przeciwwagi drugi epizod szyty jest krótkimi, niemal usterkowymi frazami. Pojawiają
się basowe wtręty, a gęsto usianym incydentom post-hałasu towarzyszy wysoko
zawieszony, pulsujący background. Całość
nabiera z czasem posmaku minimal electro.
W trzeciej części muzyk powraca do długich pasaży dźwiękowych. Organowy ambient
formuje się tym razem w soczysty chill-out.
Czwarta opowieść przypomina nieco pieśń otwarcia - dwa powłóczyste wątki, dużo
szorstkich braw i coraz mroczniejszy klimat. Na zakończenie wszystko zostaje
skomentowane czystymi frazami organów. Na początku kolejnej części znów mała
plądrofonia - potem opowieść buduje się długimi frazami, które zdobią małe
porcje siarczystego hałasu. Przedostatnia narracja wydaje się być wyjątkowo
nerwowa. Pulsacje i usterki kreują tu klimat, w którym nie ma nadziei na
światełko w tuneli. Wreszcie finał albumu, bardziej stonowany, to melodyjne farewell, z czystą barwą organów i
wysokimi pasmami ambientu.