Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 22 marca 2024

The Scandinavian’ Round-up: Strid! Gjerstad! Fite! Westgaard! Kjorstad & Reijseger! Emmeluth! Gunnarson & Johansson!


Wygląda na to, że muzyka ze Skandynawii całkowicie zdominowała marcową zbiorówkę świeżych recenzji równie świeższych wydawnictw. W rolach głównych wystąpią dziś muzycy z Norwegii i Szwecji, a w tej najbardziej eksponowanej szwedzki perkusista i perkusjonalista, jeden z prawdziwych magów swobodnej improwizacji, Raymond Strid. Odczytamy i odsłuchamy aż trzy wydawnictwa z jego udziałem!

W zestawieniu prawdziwy kalejdoskop stylów i estetyk - od free jazzu, przez ocean swobodnej improwizacji, nagrania inspirowane kulturą celtycką, skomponowane i brawurowo wykonane przez żeński septet, po nagrania terenowe uroczo zlepione z preparowanym fortepianem. A w tak zwanym międzyczasie garść improwizowanej kameralistyki na wyjątkowo pięknie brzmiących instrumentach strunowych. Innym słowy, dla każdego coś miłego!




Frode Gjerstad & Raymond Strid OUT! Live at Café Mir, 2023 (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Blow Out Festival, Cafė Mir, Oslo, sierpień 2023: Frode Gjerstad – saksofon altowy, klarnet oraz Raymond Strid – perkusja. Dwie improwizacje, 31 minut.

Potrójną przygodę ze Stridem zaczynamy od spotkania z weteranem norweskiego free jazzu, Gjerstadem, który w ostatnich latach znacząco osłabił swoją aktywność artystyczną, zatem album cieszy nas w dwójnasób. Bez zaskoczeń i dramaturgicznych niespodzianek, spora dawka dobrze skonfigurowanego free, z wiodącą rolą drummera, który potrafi wzniecać ogień nie używając do tego zbyt wielu narzędzi.

Koncert inicjuje perkusista, który nie musi czynić wiele, by alcista poderwał się do krzykliwego lotu i dorównał mu poziomem ekspresji. Dynamika, bystre interakcje, swobodna kontemplacja scenicznego doświadczenia, to najważniejsze atrybuty pierwszej fazy koncertu. Alcista w trakcie kilkunastominutowej opowieści dwukrotne milknie, dając więcej przestrzeni na perkusyjne ekspozycje, stwarzając także okazje na leniwie rozciągnie zwiotczałych mięśni. Po krótkiej chwili wraca, zawsze z nowym pomysłem na rozwój narracji i własne frazowanie. Norweg nie eskaluje napięcia, chętnie sięga po szeroki arsenał kocich lamentów, udanie syci perkusyjny flow drobnymi dawkami ekspresji. Strid trzyma improwizację mocno w garści i udanie stymuluje akcje partnera. Druga opowieść niesie ze sobą większą porcję spokojnych, bardziej zadumanych fraz, szczególnie ze strony Gjerstada. Szwedzki drummer czyni swoje z precyzją sapera, zdobiąc niemal każdą pętlę perkusjonalnymi inkrustacjami. Dynamiczny, niemal taneczny w końcowej fazie koncert zostaje urokliwie spuentowany melodią klarnetu.



 

Niklas Fite & Raymond Strid How it is (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Norlings Rör, Heby, Szwecja, styczeń 2024: Niklas Fite - banjo, gitara akustyczna oraz Raymond Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne. Cztery improwizacje, 30 minut.

Drugi duet Strida, to niemal przeciwległy biegun swobodnej improwizacji. Cicha, skupiona, bazująca na pojedynczych dźwiękach opowieść do użytku słuchawkowego. Subtelny, po części minimalistyczny gitarzysta, który częściej tu sięga po banjo i Strid, mistrz tego typu sytuacji dramaturgicznych. Temu akurat spotkaniu do artystycznej doskonałości brakuje może tylko nieco wyższego poziomu ekspresji w kilku momentach tego niedługiego nagrania.

How It Is, to improwizacja prawdziwe molekularna, niebywale drobiazgowa, jakby wyszła spod pióra Johna Stevensa i Spontaneous Music Ensemble. Tworzą ją plejady dźwiękowych drobiazgów, strzępy fonii, pojedyncze uderzenia w najbardziej delikatne elementy instrumentów. To opowieść wyjątkowo cicha, choć nasączona wewnętrznymi emocjami, delikatna, choć nieustannie rwana i szarpana, płynąca po obrzeżach strun i gryfu, ledwie muskająca krawędzie werbla i tomów, szeleszcząca błyskiem talerzy. Tu liczy się każdy niuans, a czasami także fakt niezagrania jakiejkolwiek frazy. W pierwszej i trzeciej improwizacji Fite korzysta z banjo. Strid ma pod ręką wszystkie perkusyjne akcesoria, ale używa je z podwójną ostrożnością, z dbałością o brzmienie każdej frazy. Improwizacja tej dwójki nie jest wcale minimalistyczna – tu potrafi dziać się naprawdę wiele, a dramaturgiczne spiętrzenia nie są wcale rzadkim zjawiskiem. Mimo to opowieść balansuje często na granicy ciszy, jest szmerem, szelestem, półdźwiękiem martwego flażoletu. W drugiej i trzeciej odsłonie nie brakuje dźwięków preparowanych, ale i one zdają się istnieć w czasoprzestrzeni narracji ledwie przez ułamki sekund. Album kończy krótka improwizacja, w której pojawia się szczypta melodii, tu jakby rozkładanej na czynniki pierwsze i drobny, post-klasyczny sznyt gitary zatopionej w leniwym mikro drummingu.



 

Hein Westgaard/ Katt Hernandez/ Raymond Strid The Knapsack, The Hat, and The Horn (Gotta Let It Out, CD 2024)

Gävle, Szwecja, czerwiec 2022: Hein Westgaard – gitara, Katt Hernandez – skrzypce oraz Raymond Strid – perkusja. Dziewięć improwizacji, 42 minuty.

Trzecia dziś płyta z udziałem Raymonda Strida przenosi nas definitywnie do świata swobodnie improwizowanej kameralistyki. Dwa akustyczne instrumenty strunowe i zestaw perkusyjny, którego akcje i interakcje posadowione zdają się być, dość niespodziewanie, bliżej estetyki pierwszego z omawianych dziś albumów.

Artyści budują tu bardzo szerokie spektrum dźwiękowe – post-klasycznie brzmiąca gitara, rzewne, melodyjne skrzypce i wszechobecna perkusja, która oplata strunowe frazy niczym gęsta pajęczyna. Pierwsza piosenka, umiarkowanie dynamiczna na starcie, na etapie rozwinięcia koi nas ciszą, minimalizmem, mikro preparacjami skrzypiec i rezonansem perkusyjnych talerzy. W kolejnym odcinku muzycy preferują grę na małe pola – trochę leniwie, odrobinę na wdechu, z dbałością o brzmieniowe subtelności. Tu etap rozwinięcia oznacza półgalop pięknie zdobiony perkusjonalnymi błyskotkami Strida. Kolejne dwie improwizacje bazują na dźwiękach preparowanych. Pierwsza skupia się na mechanice strun i perkusyjnych naciągów, druga formuje się w jękliwą post-balladę. W piątej odsłonie powraca dynamika, ale jest gustownie dawkowana. Od zadziornych, kanciastych interakcji po rzewne melodie. Na etapie finalizacji narracja ulega pewnemu zagęszczeniu, głównie za sprawą skupionego drummingu. W kolejnej części dostajemy mnóstwo filigranowych fraz, doposażonych w drobne melodie i porcję perkusyjnych niespodzianek. W podobnym klimacie powstaje siódma piosenka. Każdy z artystów porusza się tu z kocią zwinnością, a wszystko dzieje w intrygującym tempie. Ósma improwizacja zaskakuje – najpierw budują ją dźwięki preparowane, ale osadzone w pewnej rytmice, potem pojawia się melodia, wyszukana dynamika i frazy gitary wyciągnięte na wprost z filmu country & western. Album wieńczy minutowa ekspozycja osadzona na dramaturgicznym suspensie - kojącym, wielkim wydechu gitary, skrzypiec i perkusji.



 

Hans Kjorstad & Ernst Reijseger Gap of Ginn (Motvind Records, CD 2024)

Høyjord Stave Church, Norwegia, luty 2022: Hans Kjorstad – skrzypce, hardingfele, Indian harmonium oraz Ernst Reijseger – wiolonczela, shruti boxes. Dziewięć utworów, 41 minut.

Kolejny album skandynawskiej zbiorówki także bazuje na improwizacjach (z jednym wyjątkiem), ściele się wszakże urodą godną niemal klasycznie brzmiących opowieści post-barokowych. Piękna akustyka obiektu sakralnego, ciepłe, niekiedy nad wyraz kojące frazy, ale też dużo wewnętrznego niepokoju, dramaturgicznego fermentu będącego skutkiem kreatywności obu artystów. Jeden z nich jest muzykiem na tzw. dorobku, drugi legendą europejskiej muzyki improwizowanej. Efekt ich wspólnych prac jest dalece intrygujący, może jedynie zbyt wystudzony emocjonalnie w fazie końcowej.

Rezonujące, długie pociągnięcia smyczkiem kreują aurę otwarcia, w której nie brak zarówno melodyki folkowej, jak i post-barokowej. Rodzaj śpiewu przez łzy, w obliczu egzystencjalnych boleści. Zaraz potem czeka na nas kilka dźwięków z głębokiej krypty i szczypta intrygującej nerwowości. W strumieniu czystych fraz strings, które pną się ku górze, rodzi się blask niżej osadzonego, indiańskiego harmonium. W trzeciej odsłonie muzycy dostarczają garść zabrudzonych, mglistych fonii udanie wzbogacających kolorystykę ekspozycji. W części czwartej płyną w strudze post-baroku, z kolei w piątej ochoczo śpiewają na folkową modłę w niemal durowej tonacji. Tu obecność harmonium zaskakująco podkreśla aurę piosenki. Szósta improwizacja zdaje się być tą najpiękniejszą. Harmonium i smutno frazujące cello schodzą bardzo nisko na kolanach, wprost w mroczne odmęty. Puentą jest śpiew wiolonczeli, sycony półgardłowymi westchnieniami muzyka. Siódma część zdaje się pogłębiać klimat poprzedniczki, ale czyni to bardziej melodyjnie, choć harmonium skutecznie trzyma się tu ciemniejszych barw. W ósmej opowieści pizzicato wiolonczeli buduje rytmiczną bazę, skrzypce smutno zawodzą, ale cała opowieść ma całkiem taneczny wymiar. Końcowa opowieść budowana jest z drobnych, molowych fraz, syci się też pewnym dramaturgicznym zaniechaniem. To chyba tu brakuje muzykom nieco energii do życia. 



 

Signe Emmeluth Banshee (Motvind Records, LP/DL 2024)

Studio Paradiso, Oslo, maj 2023: Jennifer Torrence – perkusja, wibrafon, głos, Guro Skumsnes Moe – bas elektryczny, kontrabas, głos, Maja S. K. Ratkje – głos, elektronika, skrzypce, Heiða Karine Jóhannesdóttir Mobeck – tuba, elektronika, głos, Guoste Tamulynaite – fortepian, syntezator, głos, Anne "Efternøler" Andersson – trąbka, głos, Signe Emmeluth – saksofon altowy, elektronika, głos, kompozycje. Trzynaście utworów, 41 minut.  

Irlandzkie, starożytne inspiracje, kreatywny umysł kompozytorki i septet bystrych wykonawczyń, które równie dobrze radzą sobie z instrumentarium akustycznym, jak i elektronicznym, nie skapią nam także swoich walorów głosowych, to elementy składowe podzielonej aż na trzynaście części opowieści. Niektóre z nich trwają ledwie minutę lub dwie, inne są 5-6 minutowe, ale wszystkie świetnie budują dramaturgię i sprawiają, iż archetypiczny Banshee jest dalece udaną podróżą dźwiękową.

Album otwiera dobrze zaplanowana ekspozycja, dynamiczna na etapie rozwinięcia, podana pełnym wachlarzem instrumentalnym. Na poły taneczna, bogato instrumentalizowana, nasycona starożytnymi emocjami i jakże współczesną ekspresją. Już na tym etapie podróży poznajemy moc wokalnych eksplozji. Po serii miniatur granych w podgrupach przechodzimy do szóstej, najdłuższej opowieści. Na starcie dominuje tu elektronika, w dalszej fazie władze przejmują instrumenty akustyczne, które snują opowieść, jaka wyłania się z kameralnego suspensu. Po śladowej dawce post-jazzu pojawiają się historie numer osiem i dziewięć, także rozbudowane w wymiarze czasowym. Pierwsza nich zdaje się być repryzą utworu otwarcia, ta druga przenosi nas do świata kameralistyki i oferuje błyskotliwą sekwencję swobodnych improwizacji budowanych metodą call & responce. Utwór jedenasty kontynuuje estetykę free chamber pełną preparacji, dobrze zadanych pytań i jakże zwinnych ripost. Dwunastą opowieść kreują dysonanse brzmienia i dynamiki. Garść brudnych dźwięków, smagnięcia smyczkiem i septetowe kontrapunkty generują tu spore podkłady emocji. Album domyka melodyjny wielogłos, który niesie się po niebie wsparty delikatnym dronem smyczkowym.



 

Rosanna Gunnarson/ Karin Johansson I grunda vikar är bottnarna mjuka (Outerdisk, CD 2024)

Elementstudion, Gothenburg/ Värmdö, Szwecja, 2021/22: Rosanna Gunnarson – kompozycja, notacje graficzne, field recordings oraz Karin Johansson – fortepian preparowany. Dziesięć utworów, 46 minut.

Fortepian preparowany oblewany strumieniami nagrań terenowych, pozostających często w onirycznych, tajemniczych klimatach. Dużo smakowitych dźwięków, dobra dramaturgia, także pewien potencjał relaksacyjny, oczywiście dla tych, których cenią sobie niekonwencjonalne metody spędzania czasu wolnego. To w telegraficznym skrócie zawartość albumu o jakże intrygującym tytule W płytkich zatokach dno jest miękkie. Dziesięć opowieści podanych tu jest w jednym strumieniu dźwiękowym.

Kolejna skandynawska opowieść formuje dźwięki improwizowane fortepianu i żywe frazy otoczenia w medytującą kompozycję czasu i przestrzeni. Ta implozywna drama na każdym etapie podróży zdaje się mieć motyw przewodni. W fazie początkowej wątkiem dominującym jest lejąca się zewsząd woda i towarzyszący jej szum wiatru, tudzież odgłosy lasu dominujące nad przejawami życia miejskiego. Środkowa część albumu wydaje się być bardziej mięsista, doposażona w gęstsze, niekiedy wręcz industrialnie brzmiące frazy. Jest nerwowa, stygmatyzowana mrokiem i niedopowiedzeniami. Z kolei w końcowych częściach tej historii, niezależnie od innych wydarzeń, snuje się strumyczek fortepianowej melodii, filigranowy, podawany wprost z wychłodzonej klawiatury. Jeśli pierwsza faza albumu jest zaproszeniem do wyruszenia w drogę, a środkowa wzmaganiem się z niedogodnościami wynikającymi z pokonywania kolejnych etapów, to końcowa stanowi piękną reasumpcję, nasyconą pokaźną porcją emocji. W trakcie całego albumu frazy grane z klawiatury pozostają we względnej równowadze dramaturgicznej z akcjami inside piano, choć tych drugich w wymiarze ilościowym jest na pewno więcej. Pośród przeróżnych dźwięków każdej fazy opowieści nasze uszy sycą się pięknymi, rezonującym odgłosami płynącymi zarówno z wnętrza piana, jak i bliżej nieokreślonej rzeczywistości nieopodal. A najciekawiej jest chyba wtedy, gdy w ogóle nie potrafimy wskazać źródła danego dźwięku. 

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz