Wygląda na to, że muzyka ze Skandynawii całkowicie zdominowała marcową zbiorówkę świeżych recenzji równie świeższych wydawnictw. W rolach głównych wystąpią dziś muzycy z Norwegii i Szwecji, a w tej najbardziej eksponowanej szwedzki perkusista i perkusjonalista, jeden z prawdziwych magów swobodnej improwizacji, Raymond Strid. Odczytamy i odsłuchamy aż trzy wydawnictwa z jego udziałem!
W zestawieniu prawdziwy kalejdoskop stylów i estetyk - od
free jazzu, przez ocean swobodnej improwizacji, nagrania inspirowane kulturą
celtycką, skomponowane i brawurowo wykonane przez żeński septet, po nagrania
terenowe uroczo zlepione z preparowanym fortepianem. A w tak zwanym międzyczasie
garść improwizowanej kameralistyki na wyjątkowo pięknie brzmiących
instrumentach strunowych. Innym słowy, dla każdego coś miłego!
Frode Gjerstad & Raymond Strid OUT! Live at Café Mir, 2023
(Bandcamp’ self-released, DL 2024)
Blow Out Festival,
Cafė Mir, Oslo, sierpień 2023: Frode
Gjerstad – saksofon altowy, klarnet oraz Raymond Strid – perkusja. Dwie improwizacje,
31 minut.
Potrójną przygodę ze Stridem zaczynamy od spotkania z
weteranem norweskiego free jazzu, Gjerstadem, który w ostatnich latach znacząco
osłabił swoją aktywność artystyczną, zatem album cieszy nas w dwójnasób. Bez
zaskoczeń i dramaturgicznych niespodzianek, spora dawka dobrze skonfigurowanego
free, z wiodącą rolą drummera, który
potrafi wzniecać ogień nie używając do tego zbyt wielu narzędzi.
Koncert inicjuje perkusista, który nie musi czynić wiele, by
alcista poderwał się do krzykliwego lotu i dorównał mu poziomem ekspresji.
Dynamika, bystre interakcje, swobodna kontemplacja scenicznego doświadczenia,
to najważniejsze atrybuty pierwszej fazy koncertu. Alcista w trakcie kilkunastominutowej
opowieści dwukrotne milknie, dając więcej przestrzeni na perkusyjne ekspozycje,
stwarzając także okazje na leniwie rozciągnie zwiotczałych mięśni. Po krótkiej
chwili wraca, zawsze z nowym pomysłem na rozwój narracji i własne frazowanie.
Norweg nie eskaluje napięcia, chętnie sięga po szeroki arsenał kocich lamentów,
udanie syci perkusyjny flow drobnymi
dawkami ekspresji. Strid trzyma improwizację mocno w garści i udanie stymuluje
akcje partnera. Druga opowieść niesie ze sobą większą porcję spokojnych,
bardziej zadumanych fraz, szczególnie ze strony Gjerstada. Szwedzki drummer czyni swoje z precyzją sapera,
zdobiąc niemal każdą pętlę perkusjonalnymi inkrustacjami. Dynamiczny, niemal
taneczny w końcowej fazie koncert zostaje urokliwie spuentowany melodią
klarnetu.
Niklas Fite & Raymond Strid How it is (Bandcamp’
self-released, DL 2024)
Norlings Rör, Heby,
Szwecja, styczeń 2024: Niklas Fite - banjo, gitara akustyczna oraz Raymond
Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne. Cztery improwizacje, 30 minut.
Drugi duet Strida, to niemal przeciwległy biegun swobodnej
improwizacji. Cicha, skupiona, bazująca na pojedynczych dźwiękach opowieść do
użytku słuchawkowego. Subtelny, po części minimalistyczny gitarzysta, który częściej
tu sięga po banjo i Strid, mistrz tego typu sytuacji dramaturgicznych. Temu
akurat spotkaniu do artystycznej doskonałości brakuje może tylko nieco wyższego
poziomu ekspresji w kilku momentach tego niedługiego nagrania.
How It Is, to
improwizacja prawdziwe molekularna, niebywale drobiazgowa, jakby wyszła spod pióra
Johna Stevensa i Spontaneous Music Ensemble. Tworzą ją plejady dźwiękowych drobiazgów,
strzępy fonii, pojedyncze uderzenia w najbardziej delikatne elementy instrumentów.
To opowieść wyjątkowo cicha, choć nasączona wewnętrznymi emocjami, delikatna, choć
nieustannie rwana i szarpana, płynąca po obrzeżach strun i gryfu, ledwie muskająca
krawędzie werbla i tomów, szeleszcząca błyskiem talerzy. Tu liczy się każdy niuans,
a czasami także fakt niezagrania jakiejkolwiek frazy. W pierwszej i trzeciej improwizacji
Fite korzysta z banjo. Strid ma pod ręką wszystkie perkusyjne akcesoria, ale
używa je z podwójną ostrożnością, z dbałością o brzmienie każdej frazy.
Improwizacja tej dwójki nie jest wcale minimalistyczna – tu potrafi dziać się naprawdę
wiele, a dramaturgiczne spiętrzenia nie są wcale rzadkim zjawiskiem. Mimo to opowieść
balansuje często na granicy ciszy, jest szmerem, szelestem, półdźwiękiem
martwego flażoletu. W drugiej i trzeciej odsłonie nie brakuje dźwięków preparowanych,
ale i one zdają się istnieć w czasoprzestrzeni narracji ledwie przez ułamki sekund.
Album kończy krótka improwizacja, w której pojawia się szczypta melodii, tu
jakby rozkładanej na czynniki pierwsze i drobny, post-klasyczny sznyt gitary
zatopionej w leniwym mikro drummingu.
Hein Westgaard/ Katt Hernandez/ Raymond Strid The
Knapsack, The Hat, and The Horn (Gotta Let It Out, CD 2024)
Gävle, Szwecja, czerwiec 2022: Hein Westgaard – gitara, Katt
Hernandez – skrzypce oraz Raymond Strid – perkusja. Dziewięć improwizacji, 42
minuty.
Trzecia dziś płyta z udziałem Raymonda Strida przenosi nas
definitywnie do świata swobodnie improwizowanej kameralistyki. Dwa akustyczne
instrumenty strunowe i zestaw perkusyjny, którego akcje i interakcje
posadowione zdają się być, dość niespodziewanie, bliżej estetyki pierwszego z
omawianych dziś albumów.
Artyści budują tu bardzo szerokie spektrum dźwiękowe –
post-klasycznie brzmiąca gitara, rzewne, melodyjne skrzypce i wszechobecna perkusja,
która oplata strunowe frazy niczym gęsta pajęczyna. Pierwsza piosenka, umiarkowanie dynamiczna na
starcie, na etapie rozwinięcia koi nas ciszą, minimalizmem, mikro preparacjami
skrzypiec i rezonansem perkusyjnych talerzy. W kolejnym odcinku muzycy
preferują grę na małe pola – trochę leniwie, odrobinę na wdechu, z dbałością o brzmieniowe
subtelności. Tu etap rozwinięcia oznacza półgalop pięknie zdobiony perkusjonalnymi
błyskotkami Strida. Kolejne dwie improwizacje bazują na dźwiękach preparowanych.
Pierwsza skupia się na mechanice strun i perkusyjnych naciągów, druga formuje
się w jękliwą post-balladę. W piątej odsłonie powraca dynamika, ale jest gustownie
dawkowana. Od zadziornych, kanciastych interakcji po rzewne melodie. Na etapie
finalizacji narracja ulega pewnemu zagęszczeniu, głównie za sprawą skupionego drummingu. W kolejnej części dostajemy
mnóstwo filigranowych fraz, doposażonych w drobne melodie i porcję perkusyjnych
niespodzianek. W podobnym klimacie powstaje siódma piosenka. Każdy z artystów porusza się tu z kocią zwinnością, a
wszystko dzieje w intrygującym tempie. Ósma improwizacja zaskakuje – najpierw budują
ją dźwięki preparowane, ale osadzone w pewnej rytmice, potem pojawia się melodia,
wyszukana dynamika i frazy gitary wyciągnięte na wprost z filmu country & western. Album wieńczy minutowa
ekspozycja osadzona na dramaturgicznym suspensie - kojącym, wielkim wydechu gitary,
skrzypiec i perkusji.
Hans Kjorstad & Ernst Reijseger Gap of Ginn (Motvind
Records, CD 2024)
Høyjord Stave Church,
Norwegia, luty 2022: Hans Kjorstad – skrzypce, hardingfele, Indian harmonium
oraz Ernst Reijseger – wiolonczela, shruti
boxes. Dziewięć utworów, 41 minut.
Kolejny album
Rezonujące, długie pociągnięcia smyczkiem kreują aurę otwarcia,
w której nie brak zarówno melodyki folkowej, jak i post-barokowej. Rodzaj śpiewu
przez łzy, w obliczu egzystencjalnych boleści. Zaraz potem czeka na nas kilka dźwięków
z głębokiej krypty i szczypta intrygującej nerwowości. W strumieniu czystych fraz
strings, które pną się ku górze, rodzi
się blask niżej osadzonego, indiańskiego harmonium. W trzeciej odsłonie muzycy
dostarczają garść zabrudzonych, mglistych fonii udanie wzbogacających kolorystykę
ekspozycji. W części czwartej płyną w strudze post-baroku, z kolei w piątej ochoczo
śpiewają na folkową modłę w niemal durowej tonacji. Tu obecność harmonium zaskakująco
podkreśla aurę piosenki. Szósta improwizacja zdaje się być tą najpiękniejszą. Harmonium
i smutno frazujące cello schodzą
bardzo nisko na kolanach, wprost w mroczne odmęty. Puentą jest śpiew
wiolonczeli, sycony półgardłowymi westchnieniami muzyka. Siódma część zdaje się
pogłębiać klimat poprzedniczki, ale czyni to bardziej melodyjnie, choć
harmonium skutecznie trzyma się tu ciemniejszych barw. W ósmej opowieści pizzicato wiolonczeli buduje rytmiczną
bazę, skrzypce smutno zawodzą, ale cała opowieść ma całkiem taneczny wymiar. Końcowa
opowieść budowana jest z drobnych, molowych fraz, syci się też pewnym dramaturgicznym
zaniechaniem. To chyba tu brakuje muzykom nieco energii do życia.
Signe Emmeluth Banshee (Motvind Records, LP/DL
2024)
Studio Paradiso,
Oslo, maj 2023: Jennifer Torrence – perkusja, wibrafon, głos, Guro Skumsnes Moe
– bas elektryczny, kontrabas, głos, Maja S. K. Ratkje – głos, elektronika,
skrzypce, Heiða Karine Jóhannesdóttir Mobeck – tuba, elektronika, głos, Guoste
Tamulynaite – fortepian, syntezator, głos, Anne "Efternøler"
Andersson – trąbka, głos, Signe Emmeluth – saksofon altowy, elektronika, głos,
kompozycje. Trzynaście utworów, 41 minut.
Irlandzkie, starożytne inspiracje, kreatywny umysł
kompozytorki i septet bystrych wykonawczyń, które równie dobrze radzą sobie z
instrumentarium akustycznym, jak i elektronicznym, nie skapią nam także swoich
walorów głosowych, to elementy składowe podzielonej aż na trzynaście części
opowieści. Niektóre z nich trwają ledwie minutę lub dwie, inne są 5-6 minutowe,
ale wszystkie świetnie budują dramaturgię i sprawiają, iż archetypiczny Banshee jest dalece udaną podróżą
dźwiękową.
Album otwiera dobrze zaplanowana ekspozycja, dynamiczna na
etapie rozwinięcia, podana pełnym wachlarzem instrumentalnym. Na poły taneczna,
bogato instrumentalizowana, nasycona starożytnymi emocjami i jakże współczesną
ekspresją. Już na tym etapie podróży poznajemy moc wokalnych eksplozji. Po
serii miniatur granych w podgrupach przechodzimy do szóstej, najdłuższej opowieści.
Na starcie dominuje tu elektronika, w dalszej fazie władze przejmują instrumenty
akustyczne, które snują opowieść, jaka wyłania się z kameralnego suspensu. Po śladowej
dawce post-jazzu pojawiają się historie numer osiem i dziewięć, także rozbudowane
w wymiarze czasowym. Pierwsza nich zdaje się być repryzą utworu otwarcia, ta
druga przenosi nas do świata kameralistyki i oferuje błyskotliwą sekwencję swobodnych
improwizacji budowanych metodą call &
responce. Utwór jedenasty kontynuuje estetykę free chamber pełną preparacji, dobrze zadanych pytań i jakże
zwinnych ripost. Dwunastą opowieść kreują dysonanse brzmienia i dynamiki. Garść
brudnych dźwięków, smagnięcia smyczkiem i septetowe kontrapunkty generują tu
spore podkłady emocji. Album domyka melodyjny wielogłos, który niesie się po
niebie wsparty delikatnym dronem smyczkowym.
Rosanna Gunnarson/ Karin Johansson I grunda vikar är bottnarna mjuka
(Outerdisk, CD 2024)
Elementstudion,
Gothenburg/ Värmdö, Szwecja, 2021/22: Rosanna Gunnarson – kompozycja, notacje
graficzne, field recordings oraz Karin Johansson – fortepian preparowany.
Dziesięć utworów, 46 minut.
Fortepian preparowany oblewany strumieniami nagrań
terenowych, pozostających często w onirycznych, tajemniczych klimatach. Dużo smakowitych
dźwięków, dobra dramaturgia, także pewien potencjał relaksacyjny, oczywiście
dla tych, których cenią sobie niekonwencjonalne metody spędzania czasu wolnego.
To w telegraficznym skrócie zawartość albumu o jakże intrygującym tytule W płytkich zatokach dno jest
miękkie. Dziesięć opowieści podanych tu jest w jednym strumieniu
dźwiękowym.
Kolejna skandynawska opowieść formuje dźwięki improwizowane fortepianu
i żywe frazy otoczenia w medytującą kompozycję czasu i przestrzeni. Ta
implozywna drama na każdym etapie podróży zdaje się mieć motyw przewodni. W
fazie początkowej wątkiem dominującym jest lejąca się zewsząd woda i towarzyszący
jej szum wiatru, tudzież odgłosy lasu dominujące nad przejawami życia miejskiego.
Środkowa część albumu wydaje się być bardziej mięsista, doposażona w gęstsze,
niekiedy wręcz industrialnie brzmiące frazy. Jest nerwowa, stygmatyzowana
mrokiem i niedopowiedzeniami. Z kolei w końcowych częściach tej historii, niezależnie
od innych wydarzeń, snuje się strumyczek fortepianowej melodii, filigranowy,
podawany wprost z wychłodzonej klawiatury. Jeśli pierwsza faza albumu jest
zaproszeniem do wyruszenia w drogę, a środkowa wzmaganiem się z
niedogodnościami wynikającymi z pokonywania kolejnych etapów, to końcowa stanowi
piękną reasumpcję, nasyconą pokaźną porcją emocji. W trakcie całego albumu frazy
grane z klawiatury pozostają we względnej równowadze dramaturgicznej z akcjami inside piano, choć tych drugich w wymiarze
ilościowym jest na pewno więcej. Pośród przeróżnych dźwięków każdej fazy opowieści
nasze uszy sycą się pięknymi, rezonującym odgłosami płynącymi zarówno z wnętrza
piana, jak i bliżej nieokreślonej rzeczywistości nieopodal. A najciekawiej jest
chyba wtedy, gdy w ogóle nie potrafimy wskazać źródła danego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz