Wedle wszelkich znaków na niebie, ziemi i piekle, jedna z dwóch najważniejszych formacji muzyki swobodnie improwizowanej, brytyjska AMM przeszła już do historii gatunku, grając swój ostatni koncert w lipcu 2022 roku, przy okazji obchodów 80.rocznicy urodzin jednego z jej założycieli, perkusjonalisty i perkusisty Eddiego Prevosta. Rzecz działa się oczywiście w londyńskiej Cafe Oto.
Trybuna Muzyki Spontanicznej
donosiła zarówno o samym fakcie, jak i omawiała dokumentację fonograficzną wydarzenia,
dostarczoną przez Matchless Recordings jesienią ubiegłego roku, a nazwaną dość
konkretnie Last Call *). Dodajmy, iż
stali Czytelnicy wiedzą doskonale, iż dumna historia formacji i jej bogata
(choć wcale nie taka obszerna) dyskografia została na tych łamach omówiona w
dwóch podstawowych częściach: nagrania tria z lat 1982-2004 **) oraz dokonania
duetu z lat 2005-2015 ***). Także ujawnienia AMM w ostatniej dekadzie lat (tak
w duecie, jak i w trio) zostały tu werbalnie ogarnięte ****). Najbardziej
dociekliwi z pewnością pamiętają, iż na opisanie wciąż czeka pierwszy okres
funkcjonowania formacji, przypadający na lata 1966-81.
Świat nie zna wszakże pojęcia pustki (przynajmniej w naszym
rozumieniu czasoprzestrzeni), ostatnie tygodnie przyniosły bowiem nowy album AMM
zatytułowany Aura, który dokumentuje koncert
w fińskim Turku z października 2016 roku. Wnikliwi psychofani grupy zapewne
pamiętają, iż kilka dni później duet Tilbury/ Prevost koncertował w trakcie warszawskiego
Festiwalu Ad Libitum.
Nim pochylimy nasze zmysły nad wyżej wskazanym albumem, dziś
sięgamy po wydawnictwo sprzed … 25 lat, które nie zostało omówione w ramach
epopei obejmującej lata 1982-2004, albowiem redakcja nie była wówczas w
posiadaniu tego nagrania. Mamy na myśli winylowy krążek angielskiego labelu
FatCat Records, który w serii splitowych albumów (odcinek #4) zaprezentował na
jednym wydawnictwie fragment koncertu AMM z austriackiego Grazu (z 1998 roku) i
kilkunastominutowy set innej legendy muzyki eksperymentalnej, japońskiego mistrza
noise Akity Masami, którego świetnie
znamy pod szyldem Merzbow. Co ciekawie, próba połączenia wody z ogniem nie okazała
się wcale tak szalona, albowiem koncert AMM brzmi wyjątkowo
brudno (zapewne zbierany jednym mikrofonem) i nasycony jest tak dużą porcją post-industrialnego
hałasu, iż śmiało przywoływać może w pamięci nagrania grupy z pionierskich lat 60.ubiegłego stulecia, choćby podwójnego albumu The Crypt.
Pierwsza strona winyla Split
Series #4, zawierająca nagranie AMM zwie się For Ute, trwa niespełna 21 minut i jest z całą
pewnością tylko fragmentem koncertu, jaki Keith Rowe, Eddie Prevost i John
Tilbury popełnili w Grazu w roku 1998. Po prawdzie składu formacji też się
domyślamy, albowiem albumowe credits
nie jest wyposażone w tak wrażliwe dane.
Na koncercie pojawiamy się najprawdopodobniej od samego jego
początku. Słyszymy szmery i półdźwięki z radia, szeleszczą perkusjonalia, z
gryfu gitary sączą się filigranowe zgrzyty, a piano zasyła pojedyncze uderzania
w klawiaturę. Kolejne strzępy docierającej do nas fonii, to prawdopodobnie świst
smyczka, także drobne melodie, które dostarcza radio lub wystudzone struny
gitary. Tymczasem generowane przez perkusjonalia plamy rezonansu zaczynają wchodzić
w interakcje ze strugą fonii, który płynie dołem i zdaje się posiadać pewne tajemnicze
walory rytmiczne. Całość nabiera pewnej gęstości, a poziom intensywności
dźwięków systematycznie narasta, choć sama opowieść jest leniwa i niemal stoi w
miejscu. W tym tyglu zaniechania dość niespodziewanie pojawia się bardzo matowo
brzmiący drumming, który szczelnie wypełnia
tło improwizacji. Znów słyszymy ochłapy dźwięków, które niechybnie pochodzą z
gitary traktowanej nieco bardziej konwencjonalnie. Po mniej więcej dziesięciu
minutach muzycy popadają w stan letargu, a ich post-industrialne plamy zdają
się odchodzić w narracyjny niebyt. W tych okoliczności dramatu na pierwszy plan
sforuje się leniwy do tej pory pianista. Stygnąca fala fonii nie przestaje być jednak
brudna, zakurzona i lepka. Tymczasem do akcji zaczynają coraz śmielej wkraczać
sample z muzyką popularną, które jak zawsze w przypadku AMM biorą w nawias
pewien patos ich wystudzonych opowieści. W ostatnich minutach tego, co
dostajemy na płycie rośnie udział fraz akustycznych, nie do końca zanurzonych w
elektroakustycznym szumie ze stołu gitarowego Rowe’a – słyszymy więcej akcji
perkusjonalnych, śladów fortepianowych klawiszy i drobnych, gitarowych
zagrywek. Nagranie z koncertu w Grazu urywa się nagle, pozostawiając nas wyłącznie
ze szmerem dogorywającej, pierwszej strony czarnego krążka.
Strona oddana we władanie Japończyka trwa niewiele ponad 12
minut i jest typowym dla Merzbowa strumieniem białego, zgrzytliwego, post-elektronicznego
szumu. Całość przypomina tajfun na otwartej pustyni – fala dźwięków, która
zabija i z pewnością oczyszcza. Owa struga mocy zdaje się być jednorodna, ale w
jej wnętrzu toczą się prawdziwe wojny światów. Akcja goni tu akcję, ale by to wszystko
usłyszeć, trzeba dokładnie w ów hałas wsłuchać się. A to sprawa tylko pozornie prosta.
*) http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2024/01/eddie-prevost-80th-amm-special-quartet.html
**) http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/09/amm-amazing-mostly-magnificent-from.html
***) https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/02/amm-dekada-dwuosobowa-tylko-do-uzytku.html
****) https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2018/08/amm-unintented-trio-legacy.html
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/07/amm-so-until-next-time.html
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/amm-in-museu-industrial-da-baia-do-tejo.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz