wtorek, 20 kwietnia 2021

AMM in Museu Industrial da Baía do Tejo!


John Tilbury i Eddie Prevost, mimo zaawansowanego wieku, w ostatniej dekadzie zagrali sporo koncertów pod szyldem AMM, zarówno jako duet, jak i trio (z Keithem Rowe). O wyczynach tych legendarnych brytyjskich muzyków Czytelnicy Trybuny wiedzą dokładnie wszystko. Póki co, nie znają jedynie zawartości najnowszej płyty AMM, która ukazała się całkiem niedawno w macierzystym labelu formacji – Matchless Recordings, oczywiście w formie staroświeckiego CD.

Zamieszczony na krążku Indústria koncert odbył się 9 października 2015 roku w Lizbonie, a precyzyjnym będąc, na południowych peryferiach miasta, w Muzeum Przemysłu, jakie mieści się pod drugiej stronie wielkiej rzeki zwanej po europejsku Tag, zaś po portugalsku Tejo. Pianista i perkusjonalista tradycyjnie zagrali jeden długi set, który trwał dokładnie 54 minuty i 33 sekundy, licząc ze wszystkim odcinkami ciszy, a także oklaskami w trakcie wejścia muzyków na scenę oraz po zakończonym koncercie.

 


Muzyków wchodzących na scenę dużej sali koncertowej witają wcale nieskromne oklaski. Koncert rodzi się jednak w ciszy, z pojedynczych uderzeń w klawisze Tilbury’ego i delikatnie rezonującego, wielkiego talerza Prevosta. Żyje także publiczność, która szepta, od czasu do czasu pokasłuje lub efektownie wzdycha. Pogłos wyłapuje tu wszelkie incydenty dźwiękowe. Muzycy żmudnie budują typową dla AMM narrację, tkaną z drobnych fraz, dużych plastrów ciszy, z minimalizmem wpisanym w DNA tej kreacji. Wszakże jak na kanony formacji, zwłaszcza w formule duetowej, na muzealnej scenie w Lizbonie dzieje się naprawdę wiele.

Dużo dźwięków w jednostce czasu generuje szczególnie pianista, który w połowie 5 minuty uderza w czarne klawisze bardziej zdecydowanie. W odpowiedzi efektownie rezonuje talerz, który łapie moc niskich częstotliwości. Przez moment narracja emanuje niemal funeralnym nastrojem. Po kilku wyższych frazach piana, czynionych w estetyce post-classic, opowieść nabiera - jak na kanony AMM! - sporej intensywności. Nerwowo zgrzyta talerz, drży bęben basowy - dźwięki zaczynają intrygująco pęcznieć i przybierać na sile. Oczywiście ów zaskakujący incydent trwa tylko chwilę, albowiem już w połowie 10 minuty muzycy schodzą w okolice ciszy i dyskutują naszą ulubioną metodą call & responce. Teraz flow płynie niemal molekularnymi frazami piana i post-industrialnymi grepsami talerza i bębna. Repetujący minimalizm, to faza jakże dla tych muzyków typowa, i jakże piękna.

W połowie 18 minuty mamy wrażenie, że nad Tagiem zanosi się na burzę. Very deep piano cedzi frazy ze sporym ładunkiem emocji, talerz rezonuje nad wyraz głośno, wręcz na granicy przyswajalności naszych uszu. Muzycy szczędzą nam jednak eskalacji (to nie ich styl!), albowiem talerz niespodziewanie milknie, a piano rozpoczyna fazę drobnych preparacji (te akurat nie są szczególnie częstą przypadłością pianisty). Narracja znów szuka ciszy, w czym pomagają drobne preparacje na krawędzi talerza, które osiągają fazę śpiewnego pisku. Komentarz Tilbury’ego jedyny w swoim rodzaju – post-klasyczna przebieżka po białych klawiszach.

Wraz z wybiciem 27 minuty rezonujący talerz i przedmioty ugniatane na bębnie znów zaczynają smakować wykwintnym post-industrialem. Piano przez moment milczy, po czym przejmuje inicjatywę i znów gasi emocje swoimi najmniejszymi klawiszami. Dla kontrastu czarne klawisze ponownie pojawiają się w grze po następnych kilku minutach. Talerz zgrzyta zębami, aż ciarki przechodzą po plecach. Fortepian po kilku sekundach rozbłyskuje post-klasyką, talerz zdaje się popadać w drobne konwulsje. Kolejny hałaśliwy moment koncertu umiera pod ciężarem lekkich klawiszy. Typowa dla AMM minimalistyczna gramatura narracji podprowadza nas pod kolejny epizod z udziałem kilku czarnych klawiszy, który ma miejsce w 42 minucie. Garść preparacji, rezonans, który przypomina biały szum – tak, dziś definitywnie starsi Panowie nie przestają nas zaskakiwać.

Z upływem kolejnych minut spektakl zaczyna już jednak smakować konsekwentną finalizacją. Małe piano, rezonans tkany niemal z samej ciszy. Po kilku pętlach Tilbury zaczyna budować coś na kształt melodii, smutnej, repetytywnej, nieodwracalnej. W tle sączy się mroczny półdźwięk talerza, który definitywnie obumiera. Opowieść gaśnie pomrukami czarnych klawiszy i powracającymi odgłosami wzdychającej publiczności. Ostatni dźwięk zostaje wydany w 53 minucie i 9 sekundzie. Po niemal 20 sekundowej ciszy rozbrzmiewają gromkie oklaski, które trwają pełną minutę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz