Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 9 maja 2025

The Contemporary counterpoint: d'incise! Roux! Jürg Frey! Nour Symon!


W nieskończonym oceanie swobodnej improwizacji, jaki na co dzień zalewa tłuste łamy Trybuny Muzyki Spontanicznej, czas na współczesny kontrapunkt! Przed nami cztery fascynujące albumy z muzyką skomponowaną, definitywnie współczesną, choć nie zawsze młodą, w wykonaniu artystów, których dane personalne nie mówią nam nic lub prawie nic. Nazwiska kompozytów, pewnie niewiele więcej, choć nawet muzyczny abnegat winien choć raz w życiu natrafić na nazwisko Jürga Freya, a stali Czytelnicy tych łamów, po lekturze recenzji najnowszego albumu Insub Meta Orchestra (całkiem niedawnej), zapewne świetnie kojarzą artystę ukrywającego się pod pseudonimem d'incise.

Nasza dźwiękowa przygoda zacznie się od minimalistycznej elektroniki analogowej, potem czekają nas kompozycje, które eksplorują zjawisko … zanika dźwięków, w dalszej kolejności klasycznie zapowiadające się kompozycje na kwartet smyczkowy, które brzmią w sposób absolutnie niepowtarzalny, wreszcie duża orkiestra, która wykonuje notacje wizualne inspirowane tajemniczymi poematami, czego efektem są frapujące dźwięki głosowe i instrumentalne śmiało zasługujące na miano … kolektywnych improwizacji. W naszej muzycznej eskapadzie jak zawsze będziemy skupiać się na dźwiękach i emocjach, jakie w nas wywołują, ale nie unikniemy, jakże charakterystycznych dla muzyki współczesnej, werbalnych didaskaliów. Dodajmy dla porządku, iż nasza dzisiejsza nieimprowizowana przygoda jest precyzyjnie umiejscowiona w Szwajcarii i Kanadzie. So, welcome!



 

d'incise Incendies (Insub Records/ La République des Granges, LP/DL 2025)

Nagrane w roku 2024, Szwajcaria (?): d'incise – kompozycja, sygnały analogowe przetwarzane przez filtry i obwody. Cztery utwory, 43 minuty.

Zaczynamy od nieskomplikowanej i raczej pozbawionej anonsowanych didaskalii opowieści. Tworzą ją bowiem jedynie elektroniczne sygnały analogowe, zmyślnie przetwarzane przez artystę za pomocą urządzeń, których nazw, wyglądu, ani dokładnego działania nawet się nie domyślamy. Efekt wszakże jest więcej niż smakowity.

Od początku nagrania towarzyszy nam delikatny beat, który czasami staje się rytmem, innym razem jest tylko tajemniczym echem matowo brzmiącego pochodu dźwięków. W drugiej odsłonie warstwa rytmiczna zdaje się być delikatna, niczym pulsujący metronom, innym razem, choćby w części ostatniej, przypomina post-taneczny drive godny bardziej awangardowych odmian klasycznego gatunkowo IDM. Każda z opowieści budowana jest bez piętna minimalizmu, czy redukcjonizmu, jakkolwiek jedynie niektóre fragmenty albumu można określić mianem bogatych w wydarzenia. Podstawowym elementem tej gry jest repetycja, a zaraz potem konsekwencja w działaniu i niestrudzona kreatywność na każdym etapie podróży. Narracja potrafi tu być niepokojąca, wręcz nerwowa, częściej wszakże przyjmuje szaty wystudzonej, ale nasączonej emocjami medytacji. Pulsacja i saturacja, jak donosi albumowe liner notes, cokolwiek rozumiemy pod tymi na pozór prostymi określeniami.

Opowieść, choć lepiona z dźwięków syntetycznych, śmiało może nosić pokrętne miano post-akustycznej. Bywa, że w strudze analogowych fonii słyszymy ochłapy żywych dźwięków. Ich tajemniczość frapuje i pobudza chęć głębszego wejścia w proces odsłuchu. W pierwszym utworze dociera do nas fraza, który przypomina syntetycznie brzmiący smyczek poszukujący post-barokowych uniesień na gryfie nieznanego instrumentu. W trzeciej części wyobrażamy sobie dźwięki saksofonu kontrabasowego, zmyślnie deformowane chropowatą syntetyką. Z kolei w części czwartej można odnieść wrażenie, iż część fonii pochodzi spod palca pianisty, który korzysta z uszkodzonych klawiszy organowych. Pod sam koniec albumu, niemal na ostatniej prostej, wydawać się może, że aurę finału oblewa struga tajemniczej melodyki.



 

Sébastien Roux Les disparitions (Insub Records, CD 2025)

Nagrane w Abbaye de Noirlac, październik 2023: Cyprien Busolini – altówka, Yannick Guédon – głos, Sébastien Roux – elektronika, kompozycje oraz Deborah Walker – wiolonczela. Osiem utworów, 56 minut.

Oto kwartetowa opowieść na struny, głos i elektronikę, która eksploruje zjawisko … zanikania dźwięków. Wystudzone, niekiedy medytacyjne, niekoniecznie minimalistyczne narracje, kreowane w oparciu o słowne notacje, rodzaj dramaturgicznych scenariuszy. Także przyczynek do dysputy o współbrzmieniu żywych i syntetycznych dźwięków. Okazjonalnie zjawiskowo piękne. Albumowe credits bardzo bogate w obszarze rzeczonych didaskalii - zainteresowanych zapraszamy do lektury.

Pierwsza historia, to wokalno-instrumentalny chór szorstkich strun altówki i wiolonczeli oraz delikatnie wycofanej wokalizy, który odpływa w bezmiarze gasnącego powtórzenia. W tle snuje się elektronika, która kusi powabem tajemniczych dźwięków. W kolejnej narracji na pierwszym planie sadowi się wokaliza, która zmaga się z ciszą, a wokół niej panoszą się ledwie słyszalne frazy strunowe, permanentnie zatapiane przez elektronikę. Całość jest delikatna niczym puch, ale to rodzaj medytacji, która nabiera z czasem podskórnej nerwowości. Trzecia opowieść konfrontuje ulotność akustyki z hałasem syntetyki. Frazy altówki systematycznie zanikają, pozostaje tylko posmak elektroniki i pamięć o tym, czym był dźwięk. Czwarta odsłona pulsuje smutkiem, to wystudzony strumień niemego śpiewu, równie martwych oddechów pomieszczonych w strudze syntetycznych pomrukiwań. Piąta część, to rodzaj modlitwy, ceremoniał wiecznego powtórzenia, która zlewa się w efektownie brzmiący dron. Kolejna odsłona zastyga w miejscu - syntetyka migocze, akustyka pełza po podłodze, niczym wygłodzona jaszczurka. Po pewnym czasie głos zdaje się wchodzić w interakcje ze strunami, wokół panuje cisza, a puenta zdominowana jest przez post-akustyczne strzępy fonii. W przedostatniej części rozśpiewany głos i struny nakładają się na siebie i toną w gęstym echu. Wreszcie odcinek finałowy, rodzaj odautorskiego komentarza, ulepiony z nagrań terenowych – słyszymy odgłosy rzeki w kolejnych stadiach oddalania się od źródła dźwięku, aż po szemrzącą ciszę.



 

Quatuor Bozzini/ Jürg Frey String Quartets (Collection QB, CD 2025)

Nagrane w Zurychu, maj 2004: Jürg Frey – kompozycje z lat 1988-2000, Quatuor Bozzini (Nadia Francavilla - skrzypce, Clemens Merkel - skrzypce, Stéphanie Bozzini – altówka oraz Isabelle Bozzini – wiolonczela) - wykonanie. Pięć utworów, 60 minut.

Znamienity kompozytor muzyki współczesnej, równie znamienity, klasyczny kwartet z Kanady i pięć kompozycji pochodzących jeszcze z poprzedniego wieku, wykonanych na początku kolejnego, a obecnie reedytowanych. Dwie pierwsze trwają po kilkanaście minut, dwie kolejne, to kilkudziesięciosekundowe miniatury, ta ostatnia zaś, to prawie półgodzinna, wyjątkowa piękna epopea zanikających dźwięków.

Pierwsza opowieść, to rodzaj bolesnej trwogi, rzewnej, nieradosnej kołysanki, w formie nieustannej repetycji budowanej przeciwieństwami, tak brzmieniowymi, jak i dramaturgicznymi. Narracja faluje, z pełną determinacją trzyma się idei minimalizmu i niekiedy konstytutywnego redukcjonizmu. Ważną rolę odgrywa tu cisza, która from time to time przemyca ochłapy gasnącej melodii. Drugi utwór zdaje się sięgać po estetykę muzyki dawnej, jest bardziej rozśpiewany, definitywnie najbardziej klasyczny w albumowym zestawie. Pozornie prosta narracja ulega tu systematycznemu rozkładowi, ale nie gubi znamion ekspozycji łagodnej dla ucha. Często robi krok do przodu, a potem dwa do tył. Łyka drobne porcje melodii, przeżuwa je, a potem odkłada na miejsce. Samo zakończenie zdaje się nieść nutę tajemniczego optymizmu. Z anonsowanych miniatur, pierwsza szuka dna, druga błyszczy piskliwym post-barokiem. Piąty utwór zajmuje połowę albumu i definitywnie konstytuuje jego jakość. Płynie z samego dna mrocznej krypty, cedzony przez zaciśnięte zęby, przypomina pochód umarlaków. Jest niewymownie piękny, choć budowany wyjątkowo redukcjonistycznymi metodami. Wielkie zaniechanie, które przenosi góry. Dogorywające życie, które od dawna nosi znamiona bezpowrotnej śmierci. Pachnie muzyka dawną, idealny soundtrack do wyjątkowo powolnego umierania.

 


Nour Symon Je suis calme et enragé·e (Ambiances Magnétiques, CD 2025)

Nagrane w Montrealu, marzec 2022: Nour Symon – kompozycje (notacje wizualne), Collectif Ad Lib (Zéa Beaulieu-April, Gabriel Dharmoo, Laura Doyle Péan i Vincent Ranallo – głosy, Émilie Mouchous – syntezator, Benjamin Tremblay-Carpentier - harmonica, elektronika) oraz Ensemble SuperMusique (Guido Del Fabbro – skrzypce, Émilie Girard-Charest – wiolonczela, Stéphane Diamantakiou – kontrabas, Craig Pedersen – trąbka, Cléo Palacio-Quintin – flet, Corinne René – instrumenty perkusyjne) - wykonanie. Sześć utworow, 57 minut.

Po albumie solowym i dwóch kwartetach czas na duży skład, tu dokładnie dwunastoosobowy, sklecony z dwóch formacji. Jest oczywiście także kompozytor, tu zainspirowany pewnymi jakże współczesnymi poematami. Aż nie sposób w tym wypadku nie oddać pola albumowemu credits. „Je suis calme et enragé·e” (Jestem spokojna i wściekła), to transdyscyplinarny spektakl, który rozpoczyna się tymi dokładnie słowami autorstwa Roxane Desjardins. Ów ambitny, acz jakże kruchy projekt prezentuje sześć obrazów dźwiękowych — wizualnych partytur muzycznych skomponowanych przez Noura Symona — do sześciu wierszy eksplorujących stany niepokoju i złego samopoczucia w odpowiedzi na Historię, skalę ludzkości i zbliżające się katastrofy ekologiczne.

Cokolwiek monumentalne, meta operowe dzieło otwiera wyważony, ale dość już ekspresyjny wielogłos, pod który podczepia się narracja strunowa na nisko ugiętych kolanach. W tle panoszy się elektronika, która buduje napięcie, zadaje pytania, niekiedy inspiruje. Gęsta, nerwowa opowieść niepozbawiona jest jednak nuty tajemniczej zadumy. Druga część, to początkowo rodzaj leniwego rozciągania mięśni – instrumentalno-wokalny flow zdaje się płynąć nieco wyższym pasmem. Szybko nabiera mocy i eksploduje siłą freejazzowej orkiestry. Na pierwszym planie jest jednak narrator, który zdecydowanym głosem rozdaje role i egzekwuje zobowiązania. W trzeciej części sytuacja robi się definitywnie nerwowa – okrzyki, instrumentalne salwy, łamana, pokrętna rytmika, operowe wzloty i dekadenckie upadki.

Początek czwartego poematu tkany jest z instrumentalnych drobiazgów. Swoje role mają tu trąbka, flet i strunowce. Wataha czupurnych wokalistów pojawia się dopiero w piątej minucie i zaczyna siać spory zamęt. Oto pijana załoga na burcie rozhuśtanego falami statku zaczyna niezłą zabawę. Całość przypomina dobrze predefiniowaną… wolną improwizację. Puenta jest tyleż melodyjna i post-barokowa, co zgrzytliwa i krzykliwa. Piąta opowieść bywa modlitwą, bywa wystudiowaną medytacją, syci się melodią i brudem. Swoją ważną rolę ochoczo odgrywa narrator, choć każdy może tu krzyczeć, śpiewać i odczuwać woń wspólnej podróży. Opowieść efektownie narasta i przepoczwarza się w niemal freejazzowe spiętrzenie. Początek finałowego poematu jest dronowy - wokalny, strunowy, podparty niepokojem harmoniki. Opowieść dość szybko przeistacza się w nerwowy, teatralny wielogłos, pozostając w warstwie instrumentalnej wystudzona, choć nasączona tajemniczą rytmiką. Rozkołysana medytacja napotyka w końcu na chór złorzeczących szaleńców, uciekinierów z płonącej opery. Ów wokalny szczyt implikuje większą aktywność po stronie instrumentalistów. Finał tego szalonego spektaklu jest swobodny, ekspresyjny, grany pełnym składem, z głosami, które na końcowej prostej zdają się oddawać pole sferze instrumentalnej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz