W nieskończonym oceanie swobodnej improwizacji, jaki na co dzień zalewa tłuste łamy Trybuny Muzyki Spontanicznej, czas na współczesny kontrapunkt! Przed nami cztery fascynujące albumy z muzyką skomponowaną, definitywnie współczesną, choć nie zawsze młodą, w wykonaniu artystów, których dane personalne nie mówią nam nic lub prawie nic. Nazwiska kompozytów, pewnie niewiele więcej, choć nawet muzyczny abnegat winien choć raz w życiu natrafić na nazwisko Jürga Freya, a stali Czytelnicy tych łamów, po lekturze recenzji najnowszego albumu Insub Meta Orchestra (całkiem niedawnej), zapewne świetnie kojarzą artystę ukrywającego się pod pseudonimem d'incise.
Nasza dźwiękowa przygoda zacznie się od minimalistycznej elektroniki
analogowej, potem czekają nas kompozycje, które eksplorują zjawisko … zanika dźwięków,
w dalszej kolejności klasycznie zapowiadające się kompozycje na kwartet smyczkowy,
które brzmią w sposób absolutnie niepowtarzalny, wreszcie duża orkiestra, która
wykonuje notacje wizualne inspirowane tajemniczymi poematami, czego efektem są
frapujące dźwięki głosowe i instrumentalne śmiało zasługujące na miano …
kolektywnych improwizacji. W naszej muzycznej eskapadzie jak zawsze będziemy
skupiać się na dźwiękach i emocjach, jakie w nas wywołują, ale nie unikniemy, jakże
charakterystycznych dla muzyki współczesnej, werbalnych didaskaliów. Dodajmy
dla porządku, iż nasza dzisiejsza nieimprowizowana przygoda jest precyzyjnie
umiejscowiona w Szwajcarii i Kanadzie. So,
welcome!
d'incise Incendies (Insub Records/ La
République des Granges, LP/DL 2025)
Nagrane w roku 2024, Szwajcaria (?): d'incise – kompozycja,
sygnały analogowe przetwarzane przez filtry i obwody. Cztery utwory, 43 minuty.
Zaczynamy od nieskomplikowanej i raczej pozbawionej anonsowanych
didaskalii opowieści. Tworzą ją bowiem jedynie elektroniczne sygnały analogowe,
zmyślnie przetwarzane przez artystę za pomocą urządzeń, których nazw, wyglądu, ani
dokładnego działania nawet się nie domyślamy. Efekt wszakże jest więcej niż smakowity.
Od początku nagrania towarzyszy nam delikatny beat, który czasami staje się rytmem,
innym razem jest tylko tajemniczym echem matowo brzmiącego pochodu dźwięków. W
drugiej odsłonie warstwa rytmiczna zdaje się być delikatna, niczym pulsujący metronom,
innym razem, choćby w części ostatniej, przypomina post-taneczny drive godny bardziej awangardowych
odmian klasycznego gatunkowo IDM. Każda
z opowieści budowana jest bez piętna minimalizmu, czy redukcjonizmu, jakkolwiek
jedynie niektóre fragmenty albumu można określić mianem bogatych w wydarzenia. Podstawowym
elementem tej gry jest repetycja, a zaraz potem konsekwencja w działaniu i niestrudzona
kreatywność na każdym etapie podróży. Narracja potrafi tu być niepokojąca,
wręcz nerwowa, częściej wszakże przyjmuje szaty wystudzonej, ale nasączonej
emocjami medytacji. Pulsacja i saturacja, jak donosi albumowe liner notes, cokolwiek rozumiemy pod
tymi na pozór prostymi określeniami.
Opowieść, choć lepiona z dźwięków syntetycznych, śmiało może
nosić pokrętne miano post-akustycznej. Bywa, że w strudze analogowych fonii słyszymy
ochłapy żywych dźwięków. Ich tajemniczość frapuje i pobudza chęć głębszego wejścia
w proces odsłuchu. W pierwszym utworze dociera do nas fraza, który przypomina syntetycznie
brzmiący smyczek poszukujący post-barokowych uniesień na gryfie nieznanego instrumentu.
W trzeciej części wyobrażamy sobie dźwięki saksofonu kontrabasowego, zmyślnie deformowane
chropowatą syntetyką. Z kolei w części czwartej można odnieść wrażenie, iż
część fonii pochodzi spod palca pianisty, który korzysta z uszkodzonych klawiszy
organowych. Pod sam koniec albumu, niemal na ostatniej prostej, wydawać się
może, że aurę finału oblewa struga tajemniczej melodyki.
Sébastien Roux Les disparitions (Insub Records, CD
2025)
Nagrane w Abbaye de Noirlac, październik 2023: Cyprien
Busolini – altówka, Yannick Guédon – głos, Sébastien Roux – elektronika,
kompozycje oraz Deborah Walker – wiolonczela. Osiem utworów, 56 minut.
Oto kwartetowa opowieść na struny, głos i elektronikę, która
eksploruje zjawisko … zanikania dźwięków. Wystudzone, niekiedy medytacyjne,
niekoniecznie minimalistyczne narracje, kreowane w oparciu o słowne notacje,
rodzaj dramaturgicznych scenariuszy. Także przyczynek do dysputy o
współbrzmieniu żywych i syntetycznych dźwięków. Okazjonalnie zjawiskowo piękne.
Albumowe credits bardzo bogate w
obszarze rzeczonych didaskalii - zainteresowanych zapraszamy do lektury.
Pierwsza historia, to wokalno-instrumentalny chór szorstkich
strun altówki i wiolonczeli oraz delikatnie wycofanej wokalizy, który odpływa w
bezmiarze gasnącego powtórzenia. W tle snuje się elektronika, która kusi
powabem tajemniczych dźwięków. W kolejnej narracji na pierwszym planie sadowi
się wokaliza, która zmaga się z ciszą, a wokół niej panoszą się ledwie
słyszalne frazy strunowe, permanentnie zatapiane przez elektronikę. Całość jest
delikatna niczym puch, ale to rodzaj medytacji, która nabiera z czasem
podskórnej nerwowości. Trzecia opowieść konfrontuje ulotność akustyki z hałasem
syntetyki. Frazy altówki systematycznie zanikają, pozostaje tylko posmak elektroniki
i pamięć o tym, czym był dźwięk. Czwarta odsłona pulsuje smutkiem, to wystudzony
strumień niemego śpiewu, równie martwych oddechów pomieszczonych w strudze
syntetycznych pomrukiwań. Piąta część, to rodzaj modlitwy, ceremoniał wiecznego
powtórzenia, która zlewa się w efektownie brzmiący dron. Kolejna odsłona zastyga
w miejscu - syntetyka migocze, akustyka pełza po podłodze, niczym wygłodzona
jaszczurka. Po pewnym czasie głos zdaje się wchodzić w interakcje ze strunami,
wokół panuje cisza, a puenta zdominowana jest przez post-akustyczne strzępy
fonii. W przedostatniej części rozśpiewany głos i struny nakładają się na
siebie i toną w gęstym echu. Wreszcie odcinek finałowy, rodzaj odautorskiego komentarza,
ulepiony z nagrań terenowych – słyszymy odgłosy rzeki w kolejnych stadiach oddalania
się od źródła dźwięku, aż po szemrzącą ciszę.
Quatuor Bozzini/ Jürg Frey String Quartets (Collection
QB, CD 2025)
Nagrane w Zurychu, maj 2004: Jürg Frey – kompozycje z lat
1988-2000, Quatuor Bozzini (Nadia Francavilla - skrzypce, Clemens Merkel -
skrzypce, Stéphanie Bozzini – altówka oraz Isabelle Bozzini – wiolonczela) -
wykonanie. Pięć utworów, 60 minut.
Znamienity kompozytor muzyki współczesnej, równie
znamienity, klasyczny kwartet z Kanady i pięć kompozycji pochodzących jeszcze z
poprzedniego wieku, wykonanych na początku kolejnego, a obecnie reedytowanych.
Dwie pierwsze trwają po kilkanaście minut, dwie kolejne, to kilkudziesięciosekundowe
miniatury, ta ostatnia zaś, to prawie półgodzinna, wyjątkowa piękna epopea
zanikających dźwięków.
Pierwsza opowieść, to rodzaj bolesnej trwogi, rzewnej, nieradosnej
kołysanki, w formie nieustannej repetycji budowanej przeciwieństwami, tak
brzmieniowymi, jak i dramaturgicznymi. Narracja faluje, z pełną determinacją
trzyma się idei minimalizmu i niekiedy konstytutywnego redukcjonizmu. Ważną
rolę odgrywa tu cisza, która from time to
time przemyca ochłapy gasnącej melodii. Drugi utwór zdaje się sięgać po estetykę
muzyki dawnej, jest bardziej rozśpiewany, definitywnie najbardziej klasyczny w
albumowym zestawie. Pozornie prosta narracja ulega tu systematycznemu rozkładowi,
ale nie gubi znamion ekspozycji łagodnej dla ucha. Często robi krok do przodu,
a potem dwa do tył. Łyka drobne porcje melodii, przeżuwa je, a potem odkłada na
miejsce. Samo zakończenie zdaje się nieść nutę tajemniczego optymizmu. Z anonsowanych
miniatur, pierwsza szuka dna, druga błyszczy piskliwym post-barokiem. Piąty utwór
zajmuje połowę albumu i definitywnie konstytuuje jego jakość. Płynie z samego
dna mrocznej krypty, cedzony przez zaciśnięte zęby, przypomina pochód
umarlaków. Jest niewymownie piękny, choć budowany wyjątkowo redukcjonistycznymi
metodami. Wielkie zaniechanie, które przenosi góry. Dogorywające życie, które
od dawna nosi znamiona bezpowrotnej śmierci. Pachnie muzyka dawną, idealny soundtrack do wyjątkowo powolnego
umierania.
Nour Symon Je suis calme et enragé·e (Ambiances
Magnétiques, CD 2025)
Nagrane w Montrealu, marzec 2022: Nour Symon – kompozycje (notacje
wizualne), Collectif Ad Lib (Zéa Beaulieu-April, Gabriel Dharmoo, Laura Doyle
Péan i Vincent Ranallo – głosy, Émilie Mouchous – syntezator, Benjamin
Tremblay-Carpentier - harmonica, elektronika) oraz Ensemble SuperMusique (Guido
Del Fabbro – skrzypce, Émilie Girard-Charest – wiolonczela, Stéphane
Diamantakiou – kontrabas, Craig Pedersen – trąbka, Cléo Palacio-Quintin – flet,
Corinne René – instrumenty perkusyjne) - wykonanie. Sześć utworow, 57 minut.
Po albumie solowym i dwóch kwartetach czas na duży skład, tu
dokładnie dwunastoosobowy, sklecony z dwóch formacji. Jest oczywiście także
kompozytor, tu zainspirowany pewnymi jakże współczesnymi poematami. Aż nie
sposób w tym wypadku nie oddać pola albumowemu credits. „Je suis calme et
enragé·e” (Jestem spokojna i wściekła), to transdyscyplinarny spektakl, który
rozpoczyna się tymi dokładnie słowami autorstwa Roxane Desjardins. Ów ambitny,
acz jakże kruchy projekt prezentuje sześć obrazów dźwiękowych — wizualnych
partytur muzycznych skomponowanych przez Noura Symona — do sześciu wierszy
eksplorujących stany niepokoju i złego samopoczucia w odpowiedzi na Historię,
skalę ludzkości i zbliżające się katastrofy ekologiczne.
Cokolwiek monumentalne, meta
operowe dzieło otwiera wyważony, ale dość już ekspresyjny wielogłos, pod który podczepia
się narracja strunowa na nisko ugiętych kolanach. W tle panoszy się elektronika,
która buduje napięcie, zadaje pytania, niekiedy inspiruje. Gęsta, nerwowa
opowieść niepozbawiona jest jednak nuty tajemniczej zadumy. Druga część, to początkowo
rodzaj leniwego rozciągania mięśni – instrumentalno-wokalny flow zdaje się płynąć nieco wyższym
pasmem. Szybko nabiera mocy i eksploduje siłą freejazzowej orkiestry. Na
pierwszym planie jest jednak narrator, który zdecydowanym głosem rozdaje role i
egzekwuje zobowiązania. W trzeciej części sytuacja robi się definitywnie
nerwowa – okrzyki, instrumentalne salwy, łamana, pokrętna rytmika, operowe
wzloty i dekadenckie upadki.
Początek czwartego poematu tkany jest z instrumentalnych drobiazgów.
Swoje role mają tu trąbka, flet i strunowce. Wataha czupurnych wokalistów
pojawia się dopiero w piątej minucie i zaczyna siać spory zamęt. Oto pijana załoga
na burcie rozhuśtanego falami statku zaczyna niezłą zabawę. Całość przypomina
dobrze predefiniowaną… wolną improwizację. Puenta jest tyleż melodyjna i post-barokowa,
co zgrzytliwa i krzykliwa. Piąta opowieść bywa modlitwą, bywa wystudiowaną medytacją,
syci się melodią i brudem. Swoją ważną rolę ochoczo odgrywa narrator, choć każdy
może tu krzyczeć, śpiewać i odczuwać woń wspólnej podróży. Opowieść efektownie
narasta i przepoczwarza się w niemal freejazzowe spiętrzenie. Początek
finałowego poematu jest dronowy - wokalny, strunowy, podparty niepokojem
harmoniki. Opowieść dość szybko przeistacza się w nerwowy, teatralny wielogłos,
pozostając w warstwie instrumentalnej wystudzona, choć nasączona tajemniczą
rytmiką. Rozkołysana medytacja napotyka w końcu na chór złorzeczących szaleńców,
uciekinierów z płonącej opery. Ów wokalny szczyt implikuje większą aktywność po
stronie instrumentalistów. Finał tego szalonego spektaklu jest swobodny, ekspresyjny,
grany pełnym składem, z głosami, które na końcowej prostej zdają się oddawać pole
sferze instrumentalnej.


.jpg)
.jpg)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz