Derek Bailey i John Stevens – na dźwięk tych personaliów serca każdego wielbiciela muzyki swobodnie improwizowanej drżą w posadach. Rok temu obchodziliśmy trzydziestą rocznicę śmierci tego drugiego, w tym roku, w grudniu, minie dwadzieścia lat od śmierci tego pierwszego. Każdy z nich jest posągową legendą gatunku. Grywali razem wielokrotnie, szczególnie udanie pod szyldem Spontaneous Music Ensemble. Grywali też w triach bez nazwy i duetach (w pamięci mamy nade wszystko epizod pod nazwa Playing).
Dziś naczelny kustosz spuścizny po Johnie Stevensie, wiolonczelista
i perkusjonalista Mark Wastell, tu w roli wydawcy Confront Recordings,
dostarcza nam nieznane dotąd nagranie koncertowe Dereka i Johna, popełnione
wczesną wiosną 1989 roku. Mały londyński klub, soczysta, swobodnie
improwizowana narracja, która trwa ponad pięćdziesiąt minut. Nasze szczęście
nie ma granic.
Pierwsze dwie improwizacje trwają po dwadzieścia minut, ta trzecia
około dziesięciu. Na starcie struny gitary są wyjątkowe suche, pozbawione
choćby krzty wzmocnienia, akcje perkusjonalii za to soczyste i nasiąknięte
wewnętrzną dynamiką. Muzycy znają się doskonale, nie potrzebują jakiejkolwiek rozgrzewki,
tudzież zbierania sygnałów od partnera o stanie jego nastroju. Frazy Stevensa
są nerwowe, riposty Baileya jak zwykle w poprzek, refleksyjne, ale
niepozbawione agresji i drobnych prowokacji. Narracja ma swoje zagęszczenia i efektowne
poluzowania, czasami przypomina radosne podskoki, czasami syci się dramaturgicznym
dysonansem, gdy na werblu płonie ogień, a ze strun gitary sączą się leniwe,
niemal kojące flażolety. Na koniec utworu muzycy wchodzą w fazę small games
okraszoną urokliwymi didaskaliami.
Drugi utwór rozpoczyna się w aurze definitywnie minimalistycznej.
John dzierży w dłoniach małą trąbkę i dmie w nią niezobowiązująco. Derek ma w zanadrzu
kolejną porcję szklistych flażeoletów. Zdaje się, że jego gitara łapie teraz drobne
wzmocnienie sygnału. Gdy na scenę wracają perkusjonalia, improwizacja
niespodziewanie przechodzi w stan medytacji. W dalszej fazie wpada w stan
swobodnego rozkołysania. Miewa dynamiczne spiętrzenia, niesione siłą repetycji,
ale także chwile na poły refleksyjne. Małe interakcje raz za razem stemplują fałdy
opowieści, szczególnie, gdy chmura delikatnych flażoletów napotyka na cięte riposty
percussion. Na ostatniej prostej na gryfie gitary pojawia się intrygująca
plama bluesa.
Finałowa ekspozycja na starcie sugeruje nieco romantyczny i pożegnalny
ton, ale to tylko pozór. Flow szybka łapie byka za rogi i skrzy się
dużymi emocjami. Artyści szukają dynamiki w każdym zakamarku sceny, a ich interakcje
znamionują najwyższą jakość. John znów bardziej w kłębie emocji, Derek w nucie
refleksji. To jakby psycho-ballada, którą podsumowuje drobny, kompulsywny
szczyt nadpobudliwego perkusjonalisty.
Derek Bailey & John Stevens The Duke of Wellington
(Confront Recordings, CD 2025). Derek Bailey – gitara akustyczna, także
amplifikowana oraz John Stevens – instrumenty perkusyjne, kieszonkowa trąbka.
Nagrane w The Duke of Wellington, Londyn, marzec 1989.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz