Artystyczne losy brytyjskiego gitarzysty Daniela Thompsona są doskonale znane stałym bywalcom tych łamów. Próżno jest bowiem szukać nagrania tego muzyka, które nie zostało w tym miejscu opatrzone stosownym, na ogół pełnym zachwytów komentarzem.
Thompson gościł na ostatniej edycji Spontanicznego Festiwalu,
czym sprawił ogromną radość niżej podpisanemu, a także licznej, dragonowej
publiczności. Potwierdził przy okazji wszelkie walory swoich improwizowanych
narracji, o których donosiliśmy w tysiącu recenzji jego albumów.
Dziś czas na dwie tegoroczne świeżynki, które trafiły do odtwarzaczy
redakcji tuż po październikowej wizycie muzyka w Poznaniu. Najpierw zapraszamy
na nagranie solowe, potem na duet z Johnem Edwardsem. Same smakołyki!
Violet
Nagranie solowe składa się z pięciu rozbudowanych (kilku lub
kilkunastominutowych) improwizacji i … ośmiosekundowej kody, rodzaju nieakustycznego
żartu wprost ze studia nagraniowego. W trakcie gemu otwarcia muzyk koncentruje
się na umiarkowanie dynamicznym skakaniu do strunach i rozsiewaniu sucho brzmiących,
ale bardzo dźwięcznych akordów. Potem wchodzi w stadium kontemplowanego minimalu,
ale wraca do akcji, wpada nawet w swobodny pół galop. Druga improwizacja, to prawdziwa
epopeja minimalizmu. Gitarowy Becket, symfonia dźwięków zagranych i
tych, których muzyk unika, budując niezwykłą dramaturgię spektaklu zaniechania
i wyczekiwania. Gitarzysta rozmawia z ciszą, śle filigranowe flażolety, jakby stąpał
gołą stopą na wysuszonej trawie.
Dla odmiany trzecia improwizacja jest krótka, ostra, zadziorna,
niczym pozbawiony tekstu punkowy protest-song. Na etapie rozwinięcia muzyka zdaje
się rozkładać tę pieśń na czynniki pierwsze. Czwarta improwizacja jest tą
najdłuższą na albumie. Leniwy, medytacyjny, minimalistyczny początek z oddechem
ciszy na plecach. Ledwie głaskane struny, znów plejada mikro flażoletów. Z
czasem artysta zaczyna jednak energicznie szarpać za struny, szukać zagubionych
melodii i czerstwego echa. Powtarza frazy i buduje pokrętną dynamikę.
Preparuje, chwilami schodzi do pojedynczego obtarcia, ale zaraz potem
eksploduje i rezonuje intensywną polerką. Piąta improwizacja w fazie wzbudzania
przypomina martwą balladę. Muzyk skupiony jest na pojedynczych frazach, dotyka
każdą strunę po kolei. Medytuje, spogląda w ciemność, ale w tej tajemniczej
aurze zdaje się odnajdywać nowe porcje energii. Plącze się w zeznaniach, cedzi
frazy zarówno na wdechu, jak i wydechu, wreszcie powraca do prymarnego
minimalizmu. No, a potem rzeczone osiem sekund, rodzaj pulsującego
post-dźwięku.
Where the Butterflies Go
Duet z legendą brytyjskiego kontrabasu, to Thompson w nieco
innej pozie artystycznej. Muzyk temperamentny, daleki od minimalizmu, wojownik,
który chętnie wchodzi w dynamiczne zwarcia i intrygujące, niekiedy szalone
interakcje. No, ale z Edwardsem trudno sobie wyobrazić inną wymianę
uprzejmości. Tu naczelną zasadą jest permanentna zmiana.
Trzy długie improwizacje (ta druga ponad dwudziestominutowa)
i trzyminutowe resume, to zawartość tej strunowej potyczki. Początek grany
jest w rytmie. Bas płynie wysoko, gitara wręcz przeciwnie, oba strumienie fonii
są wszakże bardzo blisko siebie posadowione. Potem na gryfie kontrabasu pojawia
się smyczek, który nurkuje, z kolei gitara wznosi się pod nieboskłon. Opowieść
faluje jak wzburzony ocean, bywa nawet taneczna. Początek drugiej odsłony, to
imitacyjne szorowania strun na nisko ugiętych kolanach. Najpierw intensywne,
potem dużo spokojniejsze. Przez moment artyści zbliżają się do ciszy, a improwizacja
jeszcze zyskuje na urodzie. Pojawiają się preparacje, ale także post-bluesowy
oddech na przemian z rockowym temperamentem. Na koniec tej części płyty muzycy
wpadają w oniryczny rezonans. Struny ich instrumentów niemal śpiewają.
Początek trzeciej części dzieje się w głębokiej krypcie.
Wszystko skrzypi i szeleści. Potem niespodzianka – małe zawody, kto szybciej i bieglej
szarpie za struny. Tempo rośnie, hałas wzmaga się. Ale i tu czeka nas
niespodziewany zwrot akcji – muzycy popadają w minimalistyczną medytację, a
potem, na ostatniej prostej wspinają się na drobne wzniesienie. Finałową
improwizacje otwiera pasmo drżenia. Szemrzące struny zadają pytania, dla których odpowiedzią jest
zaskakujący wzrost intensywności. Definitywnie moc jest z nimi do ostatniego
dźwięku.
Daniel Thompson Violet (Empty Birdcage, CD 2025).
Daniel Thompson – gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, listopad
2024. Sześć improwizacji, 44 minuty.
John Edwards & Daniel Thompson Where the Butterflies
Go (Earshots, CD 2025). John Edwards – kontrabas oraz Daniel Thompson –
gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, wrzesień 2024. Cztery
improwizacje, 43 minuty.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz