Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 15 listopada 2019

Kassap & Duboc! Landscapes! Trigger! Advent! I love you SDSS…! William’s Thing! Wachtelaer! Vasquez & Sama! Remember this November, what a summary!


Music! Music! Music! Improwizowany przewodnik w czasach nadprodukcji dźwięków pracuje nieprzerwanie z pełną mocą.

Dziś kolejna porcja nowych nagrań i znów garść nowych nazwisk do zapamiętania. Listopadowa zbiorówka aż kipi od emocji, jest bezczelnie wielogatunkowa, a każdy jej fragment naznaczony wielką muzyczną wolą improwizowania. Zaczniemy od Francji i nowości Dark Tree Records, potem kameralny wątek brytyjski, trochę awangardy krajowego Bociana, w jak najbardziej międzynarodowym towarzystwie, nowości Multikulti Project, wyjątkowo psychodeliczny wątek w twórczości belgijskiego perkusisty Dirka Wachtelaera, a na finał swobodna improwizacja z Argentyny. What a game!




Sylvain Kassap/ Benjamin Duboc  Le Funambule (Dark Tree, CD 2019)

Styczeń bieżącego roku, miejsce zwane Le Comptoir, Fontenay-sous-Bois, Francja. Na scenie: Sylvain Kassap na klarnecie i klarnecie basowym oraz Benjamin Duboc na kontrabasie, używał będzie także głosu. Pięć swobodnych improwizacji, 48 minut i kilkanaście sekund.

Le Funambule, to niebanalna, bardzo kameralna opowieść na klarnet i kontrabas. Dwie dłuższe improwizacje i trzy drobne, zmysłowe perełki. Wszystkie one zdają się być podszyte dramaturgicznym niepokojem oczekiwania na nadejście niemożliwego. Wybitny kontrabasista Duboc, która długo kazał sobie czekać na nowe nagrania, tu każdym dźwiękiem potwierdza klasę i wysoki poziom kreatywności. Gra głównie smyczkiem, szuka najniższych częstotliwości, buduje dramaturgię nagrania od pierwszej do ostatniej minuty. Towarzyszący mu klarnecista Kassap niestrudzenie stara się dotrzymywać mu kroku, nie rzadko z sukcesem, zwłaszcza wtedy, gdy sięga po klarnet basowy.

Pierwszą (długą) improwizację zdobi melorecytacja Duboca, która przysparza nagraniu dodatkowej porcji tajemniczości. Narracja toczy się w niemalże ślimaczym tempie, pełna jest kameralnej zadumy, minimalistycznej kontemplacji. Kolejna długa improwizacja (trzecia) bazuje na ciemnym brzmieniu klarnetu basowego. Muzycy nieustannie szukają kontaktu z ciszą, nie brakuje brzmieniowych niuansów, flażoletów, klarnetowych półdronów, tanecznych przebieżek smyczka. Duża zmienność akcji, użytych technik i poziomu emocji. Gdy Duboc proponuje bardziej oczywiste frazowanie pizzicato, czar delikatnie pryska, jakkolwiek takie momenty na płycie, to jedynie incydenty.  W krótszych improwizacjach warto wsłuchać się w minimalistyczną repetycję kontrabasu i preparacje klarnetu, czynione na dużej wysokości (drugi fragment), akcenty sonorystyczne plecione na tle wyjątkowo masywnego kontrabasu (czwarty fragment), wreszcie – w być może najciekawszym, piątym fragmencie płyty - moment stosunkowo intensywnej improwizacji, gdy klarnet basowy smakuje wschodnimi skalami, kontrabas tańczy z całkiem południowym temperamentem, a całość grzmi i łomoce, jakby muzycy tracili zmysły w opętańczym powtarzaniu fraz.




Dunmall/ Gibbs/ Taylor/ John Long  Landscapes  (FMR Records, CD 2019)

Brytyjska, piorunującą mieszanka doświadczenia i młodości, w kameralnym kwartecie bez instrumentu perkusyjnego - Paul Dunmall na saksofonie sopranowym i flecie, Philip Gibbs na gitarze, Benedict Taylor na altówce i Ashley John Long na kontrabasie. Opowieść w sześciu częściach, 56 minut i 8 sekund (Bristol, Victoria Rooms, wrzesień 2018r.).

Swobodna improwizacja w wydaniu brytyjskim, to na ogół klasa sama w sobie. Nie inaczej jest na płycie Landscapes. Z jednej strony weteran free jazzu, z drugiej trójka młodszych, głodnych wrażeń i jakże bystrych partnerów. Na płycie prezentują trzy dłuższe improwizacje w kwartecie i trzy krótsze w tak zwanych podgrupach (duet i dwa tria). Dunmall zostawia kolegom dużo przestrzeni. Gdy sięga po sopran czasami wypełnia jedynie tło. Tak, jak w pierwszej części – śpiewa na wezgłowiu, podczas gdy gitara kreśli zmyślne pętle, kontrabas drży pizzicato lub płynie umiarkowanie wysokim smyczkiem, a altówka rysuje bruzdy w ziemi i na ogół cudownie preparuje (Taylor trzyma klasę mistrzowską od pierwszego ostatniego dźwięku!). W drugiej dłuższej improwizacji (piąty trak), napięcie budowane jest stopniowo. Najpierw kameralny niepokój sieją kontrabas i altówka. Gitara włącza się po niespełna dwóch minutach i niesie na gryfie sporą garść psychodelii. Sopran, ze śpiewem na ustach, pojawia się po kolejnych dwóch minutach. Muzycy budują zmysłową opowieść często reagując w parach: gitara z saksofonem, kontrabas z altówką. Po znaczącym spowolnieniu, w środku prawie 17 minutowego utworu, ster narracji przejmuje Dunmall i pozostaje szefem ekspozycji do samego jej końca. W ostatnim utworze dużo dobrego robi też mając flet pomiędzy zębami, szczególnie gdy przez kilka chwil płynie tylko w towarzystwie Taylora.

W tak zwanych mniejszych składach muzycy również ślą do nas wyłącznie smakowite pozdrowienia dźwiękowe. Druga część, to duet saksofonu i kontrabasu, który siłą rzeczy najbliższy staje się estetyce free jazzowej. Wyśmienita jest część trzecia, gdy sceną rządzą trzy strunowce – świetne reakcje, na ogół metodą call & responce! Czwarta część to trio fletu, gitary i altówki – stylowa, umiarkowanie emocjonalna zabawa w wyłącznie udane preparacje, innymi słowy kameralistyczny szczyt jakże udanej Landscapes.




Trigger plus Jérôme Noetinger  Camera Obscura (Bocian, CD 2019)

Nils Ostendorf na trąbce, Matthias Müller ma puzonie i Chris Heenan na klarnecie kontrabasowym, czyli trio Trigger oraz Jérôme Noetinger - wg opisu na okładce płyty revox tape recorder, czyli po naszemu, coś na kształt … live proccesing, reel to reel time sound deconstructions. Nagranie koncertowe z grudnia 2014 roku (NK, Berlin), cztery akustyczne improwizacje dewastowane soczystą syntetyką – łącznie 44 minuty i 9 sekund.

Prychające, skrzeczące, drżące i syczące tuby trzech instrumentów dętych, których brzmienie filtrowane jest na kablach i tamże zwinnie dekonstruowane - reeds’ slow dancing in electroacoustic environment, notuje recenzent językiem Szekspira. Jakby nowy wymiar akustyki puzonu, trąbki i muskularnego klarnetu kontrabasowego. Dronowe ekspozycje z akustycznymi zdobieniami, modulowane sercem skwierczącej syntetyki. Gdy potokiem fonicznych wydarzeń rządzi największy z klarnetów, jakość narracji rośnie wymiernie. Gdy władzę przejmuje syntetyka, a chwilami potrafi czynić to bardzo niewybrednie, czar opowieści delikatnie pryska (choćby druga część pierwszej opowieści, a także fragmenty drugiej). Free chamber podłączone pod prąd wysokiego napięcia zdecydowanie lepiej radzi sobie w momentach dramaturgicznej równowagi akustyczno-elektronicznej, jak choćby w początkowej fazie utworu drugiego i w całym piątym. Bywa także, iż syntetyka dominuje, ale nie jest nadmiernie inwazyjna i udanie kooperuje z akustyką, jak ma to miejsce w utworze czwartym.

Zdecydowanie najciekawiej na całej płycie walka dobra ze złem wypada w trzeciej, najdłuższej improwizacji, która trwa niemal 19 minut. Na wejściu odnotowujemy sporo dźwięków akustycznych. Po podłączeniu pasm grzmiącej syntetyki, flow opowieści lepi się w jeden potok zmysłowej elektroakustyki. Crème de la crème tej części ma miejsce w momencie, gdy przestrzeń, jaką stwarza live proccesing nabiera wręcz dubowej głębi. Równie smakowite są ostatnie dźwięki tej improwizacji, które snują się zwinną post- akustyką, po czym łapią kilka dronowych pocisków, by po chwili zgasić płomień narracji w pełni akustycznymi dźwiękami.




Phil Minton/ David Maranha/ Gerard Lebik  Advent (Bocian, LP 2019)

Pozostajemy w szponach Bocianiej post-awangardy. Znów nagranie, które czekało na edycję całe pięć lat, ale definitywnie było warto! Phil Minton – głos, David Maranha – organy i Gerard Lebik – generators. Koncert w obiekcie sakralnym w Warszawie trwa 34 minuty i 44 sekundy.

Pulsująca ciszą, duża, oddychająca przestrzeń Kościoła, charkot ust i gardła – tak oto rozpoczyna się intrygująca, płynna, na poły ambientowa, post-elektroniczna podróż w nieznane z głosem ludzkim, jedynym w swoim rodzaju, rzec można – post-głosem! Dobra dramaturgia całości, mimo pewnej teatralności spektaklu i ilustracyjności niektórych partii instrumentalnych, z zaszytą w głębinach narracji swoistą epickością. Wraz z upływem czasu pierwszej strony winyla, pozorna kraina łagodności ustępuje elektro-akustycznym zadziorom. Minton, mistrz wokalny wszystkich epok w historii improwizacji, z każdą sekundą koncertu wnosi do narracji coraz więcej nowych, niespodziewanych fonii. Po chwili wyciszenia, w drugiej części pierwszego seta, przebiegle napędza spiralę improwizacji, a całość zaczyna brzmieć niczym Dead Can Dance na sterydach. Muzycy sięgają granicy hałasu, a przestrzeń wokół pachnie harshem i wonią upalonego kadzidła. Gaszenie płomienia soczystym ambientem, który wybrzmiewa niczym deszcz padający na aluminiowy parapet.

Druga opowieść nieco tłumi emocje na wejściu, by po odpowiedniej dawce rozgrzewki wyeksplodować pięknem głosowych szaleństw Mintona – muzyk krzyczy, śpiewa operowym głosem, nawet falsetem, śmieje się, wydmuchuje nos, używa scatu, beatboxingu, gwiździe i rechocze. W tle organy plotą zwinną opowieść inside/ outside. Tło instrumentalno-elektroniczne koncertu, które czasami zdaje się być odrobinę monotonne, na ostatniej prostej nabiera wiatru w żagle i niesie Mintona na sam szczyt najwyższej góry.




Strycharski/ Kacperczyk/ Szpura  I love you SDSS J124043​.​01​+​671034​.​68 (Multikulti Project, CD 2019)

Czas na rozwinięcie w pełni krajowego wątku naszej dzisiejszej zbiorówki i zaprezentowanie płyty, która z pewnością dzierży palmę pierwszeństwa w kategorii Najdłuższy Tytuł Nowoczesnej Europy. Dominik Strycharski – flety proste (Soprano C, Soprano B, Alto E, Tenor C, Bass F), Łukasz Kacperczyk – syntezatory modularne oraz Paweł Szpura – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie z grudnia 2017 roku (Ladom), pięć dalece swobodnych improwizacji, 36 minut i 20 sekund.

Szelest i szum drummerskich szczoteczek, flet wydający puste dźwięki i pomruk rozgrzewającej się maszynerii syntezatorowej – w ten oto sposób budzi się do życia mała, zgrabna improwizacja, kreowana w skupieniu, z pewnym artystycznym wyrachowaniem, napędzana bez brawury, ze świetną komunikacją wewnętrzną. Pełne równouprawnienie dźwięków żywych i syntetycznych, to kolejna konstytuanta tego nagrania, podobnie jak zasada kolektywnego tworzenia wszelkich opowieści na nim zawartych, gdyż obraz całości jest dla każdego z muzyków ważniejszy niż indywidualna, choćby najbardziej swobodna ekspozycja.

Każdy z utworów ma tu swoją dramaturgię, na ogół budowany jest nieśpiesznie, często bazuje na zwinnych repetycjach, w czym prym wiedzie Kacperczyk, który w kilku momentach płyty stwarza aurę czegoś, co moglibyśmy określić mianem post-techno. Czyni to często zwłaszcza w dwóch końcowych improwizacjach, które zresztą nie tylko dzięki temu zabiegowi, śmiało uznać możemy za najlepsze na płycie. Czwarty fragment na wejściu jest bardzo oniryczny, flet śpiewa czystym tembrem, jest ciekawie wyeksponowany, a post-syntetyka buduje zmysłowe tło. Pogłos tworzy nastrój permanentnie, dobrą robotę czyni perkusja. Pod koniec tej części flet brzmi bardzo bogato, niemal barokowo, frywolnie płynąc po nieboskłonie. Finałowa improwizacja rodzi się w leśnych gęstwinach, pleciona jest z intrygująco brzmiących pasm elektroakustyki. Bije żywy beat post-techno, a każdemu dźwiękowi towarzyszy pewien niepokój, aura tajemniczości. Syntetyka brzmi inaczej niż dotychczas, flet brudzi swoje brzmienie, perkusja stawia stemple niczym certyfikaty jakości - mamy wrażenie, że każdy z muzyków chciałby jeszcze w tym nagraniu podokazywać! Do ostatniego dźwięku trio prowadzone jest przez repetującą syntetykę.




William's Things (Michał Górczyński, Sean Palmer, Tomasz Wiracki)  A Soul Not All of Wood (Multikulti Project, CD 2019)

Zapraszamy na spektakl poezji śpiewanej! Po intrygującej przygodzie ze słowem William Blake’a, Michał Górczyński (klarnet kontrabasowy, kompozytor), Sean Palmer (śpiew) i Tomasz Wiracki (fortepian) biorą na warsztat lirykę Henry’ego Davida Thoreau’a. Nagranie powstałe w … lesie, w czerwcu ubiegłego roku, składa się z jedenastu piosenek, które trwają 38 minut i 41 sekund.

Płyta ukazała się w ramach serii Outer Limits, co dobrze oddaje jej wymiar stylistyczny. Warto jednak dodać, iż w przeciwieństwie do pierwszej płyty formacji, którą od tego czasu nazywamy Williams’ Things, nowe nagranie usytuowało się także w kategorii Outer Improvisations. Z punktu widzenia recenzenta Trybuny stanowi to pewną niedogodność, ale absolutnie nie odbiera uroku temu nagraniu i nie deprecjonuje świetnej muzycznej roboty każdego z jego twórców. Piosenki z dużą klasą – to dobry epitet!

Muzykom w trakcie nagrania towarzyszy nieprzerwanie dźwięk lasu i śpiewających ptaków. Cała płyta jest jednym trakiem i płynie przez nasze uszy wyjątkowo przyjemnym strumieniem dźwiękowym. Głos aktora, który potrafi zaśpiewać wszystko, klarnet kontrabasowy, który zawsze brzmi wyjątkowo dobitnie i fortepian, który w tej konfiguracji ma zadania głównie rytmiczne. Zwróćmy zatem uwagę na najciekawsze fragmenty A Soul Not All of Wood. Druga piosenka budowana jest wrzaskiem, krzykiem, wręcz szczekaniem, a w role interlokutorów wcielają się wokalista i klarnecista. Równie ekspresyjna jest także część ósma. Trzecią piosenkę buduje przeszywający nasze zwoje nerwowe dron klarnetu. Tenże sam instrument w piątej pięknie grzmi i łomocze, podając zwinnie nobliwą melodię. W siódmej narracja budowana jest przez rytmiczne klaskanie, a całość pachnie zmysłowym gospel. Równie emocjonalna jest część dziewiąta, bardzo taneczna, pełna wdechów i wydechów, nawet z elementami funk i wokalnego scatu. Dwie ostatnie piosenki, to niemalże kołysanki, zdobione czerstwym, ale i niepowtarzalnym brzmieniem klarnetu kontrabasowego.




Jonas van den Bossche/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer  Double Threat (DW bandcamp, DL 2019)

Przenosimy się do Belgii na dwa spotkania ze stałym gościem naszych cyklicznych zbiorówek, perkusistą Dirkiem Wachtelaerem. Dodajmy – oba niezwykłe, skąpane w gitarowej psychodelii! Chwilami będzie bardzo kwaśno, czasami także bardzo energetycznie! Najpierw Podwójne Zagrożenie: Jonas van den Bossche i Alec Ilyine na gitarach elektrycznych oraz nasz bohater, oczywiście na perkusji. Nagranie studyjne z marca br., pięć swobodnych improwizacji, 42 i pół minuty.

Opowieść budują dwie gitary posadowione na przeciwległych flankach. Ta lewa lubi rockowe zagrywki, przestery, jest w ciągłym ruchu, sieje ferment, brudzi brzmienie, dekonstruuje niemal każdy napotkany dźwięk. Ta druga, usytuowana na prawej stronie, częściej sięga po dłuższe wypowiedzi, z ogromną przyjemnością zanurza się w ambiencie, który w jej wykonaniu przyjmuje najróżniejsze barwy, od głuchego dark po ulotne blue. Dwie gitary, jakby dwa odmienne spojrzenia na swobodną improwizację, kipiącą psychodelią i post-rockiem. Środkiem narracji pędzi (choć czasami także efektownie stopuje) wrażliwy i jednocześnie temperamentny perkusista. Zwinnie trzyma obu szalejących gitarzystów w pionie, dba o dramaturgię całości, ale nie stroni też od indywidualnych, bardzo swobodnych ekspozycji.

Trudno wskazać w tym doskonałym nagraniu lepsze momenty – każda minuta zasługuje tu na nasze uznanie.  Krew krąży w naszych żyłach być może najszybciej w trakcie drugiej, najdłuższej improwizacji. Budowana jest ona z mozołem, na starcie pełna małych, zwinnych, gitarowych spiętrzeń, świetnie komentowanych przez perkusję. Narracja rodzi się na brudnych, czerstwych plamach post-gitarowego zgiełku. Po pewnym czasie obie gitary tańczą i swawolą, perkusja zaś płynie masywnym, dominującym strumieniem. Po stadium full power, opowieść długo wybrzmiewa pięknymi, gitarowymi pętlami. Trzeci fragment kreowany jest na jeszcze silniejszym dysonansie – lewa gitara preparuje post-rockowo, prawa zanurza się w czystym deep blue ambiencie. Mały drumming dopełnia obrazu całości. Oddychająca post-cisza, która z czasem nabiera niebywałej mocy i przekształca się w coś, co zgrabnie można by określić jako full psychodelic disaster! Wreszcie finałowa improwizacja, budowana na rockowym drummingu, pełna gitarowych fuzzów i zrogowaceń na obu gryfach. Mantra rytualnych powtórzeń, która doprowadza opowieść pod ścianę dźwięku, tworzoną już przez wszystkich uczestników szalonego Double Threat. Na ostatniej prostej na scenie zostają już tylko samotne gitary. Ta lewa sprzęga się w konwulsjach, ta druga lewituje ciszą.




Farida Amadou/ Cécile Broché/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer  Face Dial (DW bandcamp, DL 2019)

Pozostaje z nami dwie-trzecie Double Threat (Ilyine, Wachtelaer), dochodzą: Farida Amadou na basie elektrycznym i Cécile Broché na skrzypcach oraz elektronice (nie zagra w pierwszym utworze). Luty br., to samo studio, znów pięć improwizacji, tym razem jednak prawie 80 minut muzyki.

Face Dial, choć nagrane miesiąc wcześniej niż Double Threat, możemy potraktować jako pewnego rodzaju rozwinięcie wątków podjętych na płycie, którą omówiliśmy piętro wyżej. Elektryczny bas i rozchełstane elektroniką skrzypce bardzo udanie zastępują lewego gitarzystę. Ten prawy, ambientowy, wciąż jest z nami, nadal czyni niemal same cuda. Równie dobrą robotę wykonuje perkusista. Jeśli mielibyśmy wskazać mankament Face Dial, to z pewnością jest nią … długość nagrania. Jak za chwilę wykażemy, omawiając płytę bardziej szczegółowo, całkiem śmiało mogłaby się ona zakończyć po trzeciej improwizacji, czyli mniej więcej po 52 minutach.

Face Dial otwiera aura intensywnej stagnacji – warkot basu, brudna pulsacja gitary, okrężny, aktywny drumming. Prawdziwie post-rockowa rzeźnia, narracja pełna psychodelicznych wdechów i wydechów bardzo swobodnej improwizacji. Bas rysuje pętle, bywa, że frazuje na jazzowo, gitara stawia płaszczyzny ambientu o niezliczonej ilości barw, dodaje narracji przestrzeni i odpowiedniego pogłosu. Od drugiego utworu do gry włączają się skrzypce, raz za razem ciekawie rozwijane przez nienachalną elektronikę. Opowieść toczy się gęstym, masywnym ściegiem. Kind of psycho acid fussion as well! Muzycy często osiągają stan ognistej erupcji, ale bez problemu łapią też oddech w rejonach bliższych ciszy. Wiele doskonałych momentów odnotowuje gitarzysta, drummer zaś trzyma wszystko w dramaturgicznych ryzach. Trzecia improwizacja startuje z poziomu intrygujących, małych preparacji. Ze strzępów dźwięków muzycy budują bardzo zwinną i gęstą opowieść. Umiejętność symbiotycznego łączenia się czterech instrumentów w potok swobodnej improwizacji, to niewątpliwie siła tej płyty. No i właśnie, od czwartej improwizacji, ta przywara kwartetu zaczyna słabej działać, jakby formuła dotychczasowej improwizacji delikatnie się wyczerpała. Nie brakuje indywidualnych, bardzo udanych fraz, ale całość nie lepi się już tak zgrabnie w spójną opowieść. Sam finał łapie wszakże ognistą poświatę i w 80 minucie nie czujemy się znużeni Face Dial. Co nie zmienia faktu, iż płyta jest odrobinę zbyt długa.




Pablo Vazquez/ Hernan Sama  El Nombre Del Ritual (Creative Sources, CD 2019)

Na finał dzisiejszych zbiorowych szaleństw zaglądamy do Buenos Aires. Kwiecień 2018 roku, Estudio Libres, a w nim Pablo Vazquez na kontrabasie i Hernan Sama na saksofonie. Trzynaście improwizacji, łącznie 47 i pół minuty.

Nazwa Rytuału, to absolutnie bezpretensjonalna, swobodna improwizacja, silnie zakorzeniona w jazzie. Niektóre utwory są bardzo krótkie, inne, dłuższe mają nieco ponad 5 minut. Różne techniki gry, melodyjne frazy open jazzu, ale i sonorystyczne zabawy czynione w świetnej komunikacji wzajemnej. Gdy trzeba muzycy z Argentyny śmiało wchodzą w świat zawsze bardzo udanych preparacji. Oto kolejny dowód na to, iż świetna muzyka powstaje w każdej części świata i mówi nieskończoną ilością języków.

Choćby klimat otwarcia – proste akordy kontrabasu, ogrywane przez suchy tembr saksofonu. Wyrazista narracja, świetna akustyka studia, czyste, wyzwolone ze schematów brzmienie, dobry warsztat muzyczny. Gdy trzeba saksofon brudzi swój sound, a palce kontrabasisty zwinnie tańczą na gryfie (drugi odcinek). Już tylko krok, by utonąć we wzajemnej imitacji i płynąć jednym, zwartym strumieniem. W kolejnej części bystre preparacje obu instrumentów, wspierane są głosami muzyków, którzy burczą i melorecytują teksty w nieznanym języku. W piątym utworze pięknie trzeszczy tuba saksofonu, a w ósmym pojawia się wysoko zestrojony smyczek na gryfie kontrabasu, który zmysłowo śpiewa na tle saksofonowych dronów. Podobna sytuacja ma miejsce w utworze dziesiątym, dwunastym i trzynastym. Ale przed nimi, w utworze dziewiątym, dzieją się chyba rzeczy najpiękniejsze – najpierw garść preparacji, także z użyciem gardła, potem zabrudzony walking kontrabasu i saksofon, który szuka dna tuby, wreszcie gardłowe melorecytacje, jakby żywcem przeniesione z dalekiego wschodu, z jakiejś tybetańskiej wioski zasypanej śniegiem. Piękny moment! Płytę uzupełnia kilka bardziej jazzowych fragmentów, które są okazją do wykazania się przez obu instrumentalistów, iż w tej, bardziej melodyjnej dziedzinie życia, radzą sobie równie doskonale.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz