Heroiczny czas życia i czas śmierci, jakiego doświadczamy w
roku 2020, jeśli cokolwiek stymuluje w sensie pozytywnym, to jest z nim z
pewnością kreatywność i edytorska aktywność muzyków improwizujących. Gdy podstawowe
źródło ich dochodów, czyli koncerty, tymczasowo wygasło, działalność edytorska
(zwłaszcza ta bandcampowa) zdaje się
być niezwykle ważnym elementem rzeczywistości.
Nasza ukochana Barcelona nie jest tu wyjątkiem, baa, być
może jest prawdziwym rodzynkiem. Nowe płyty rodzą się tam jak z rogu obfitości.
W ciągu ostatnich kilku tygodni do odtwarzaczy redakcji trafiło mnóstwo płyt ze
stolicy Katalonii. Skrzętnie wszystkie je słuchamy, tradycyjnie popadamy w
zachwyt, a potem sięgamy po pióro, by Czytelnikom Trybuny przybliżyć ich zawartość i zachęcić do stosownych zakupów.
Na pierwszy rzut trzy duety, a w każdym z nich nasz ulubiony
impro percussion-drummer Vasco Trilla!
Jak zwykle w przypadku tego artysty, muzyka najwyższych lotów i co typowe, a
niezmiernie ciekawe – każde z tych płyt mają się do siebie, jak niebo i ziemia!
Tom Chant
& Vasco Trilla Scintillator (Vasco’
bandcamp, DL 2020)
Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Vasco Trilla –
perkusja, instrumenty perkusyjne; koncert w klubie Robadors 23, Barcelona, październik 2018r.
Przygodę z nowościami duetowymi, właśnie wydanymi w
Barcelonie, zaczynamy od spotkania Trilli z brytyjskim saksofonistą Tomem
Chantem (od wielu lat rezydentem Barcelony), być może jednym z bardziej
niedocenionych muzyków swobodnej improwizacji w tej części świata. Akurat na
tych łamach omówiliśmy być może wszystkie jego dokonania, jakkolwiek trzeba
zaznaczyć, iż nie było ich zbyt wiele w blisko 25-letnim, aktywnym życiu
zawodowym muzyka. Z katalońskim drummerem
muzykował miliony razy, nagrali razem trochę płyt, aczkolwiek w wersji duetowej
spotykamy ich na oficjalnym wydawnictwie po raz pierwszy.
Scintillator, to
bezwzględnie swobodna improwizacja, która nie ma w sobie barier stylistycznych,
czy estetycznych, stosuje wszelkie dostępne światu rozszerzone techniki gry na
saksofonie, perkusji i masie przedmiotów, które wydają dźwięki, czasami … same
z siebie. Trzy kilkunastominutowe fragmenty łączą się w prawdziwy poemat
preparowanych dźwieków, sonorystycznych wycieczek Chanta w nieznane i
perkusjonalnych cudów, jakie znanym z wielu dokonań Trilli. Sprawdźmy, co
dokładnie działo się pewnego wieczoru w klubie Robadors 23, w trakcie koncertu,
który trwał blisko trzy kwadranse.
Koncert zaczyna się w mroku powolnie budowanej ekspozycji szumiącej
i świszczącej tuby saksofonu tenorowego i drżącego ambientu percussion. Preparacje, rezonans, spokój
niepokoju – dronowa estetyka improwizacji, która pozwala wszakże na wszelkie
brzmieniowe fanaberie. W połowie szóstej minuty wszystko na małej scenie klubowej
zdaje się ze sobą rezonować. Saksofon Toma brzmi, niczym ustrzelony jastrząb w locie
pikującym. Ale jego celem niespodziewanie okazuje się cisza. Vasco uruchamia
swoją armię elektrycznych robaczków, która tańczą na werblu. Po chwili pazury
muzyków nabierają ostrości, do walki ruszają także wibratory. Moment
delikatnego spowolnienia staje się okazją do uruchomienia drugiego traku na płycie. Scenę opanowuje cisza,
szumy, prychy dysz i oddechy suchych perkusjonalii (drummer prawdopodobnie dmucha w plastikową rurkę, której drugi
koniec opiera na glazurze werbla). Saksofon zaczyna wysoki taniec godowy,
rezonuje metalem perkusji, a wszystko zaczyna krzyczeć niczym stado
wygłodniałych kojotów. Muzycy budują flow
improwizacji z drobiazgów, ale w dość szybkim czasie zdolni są do, pierwszej
tego wieczoru, bardziej dynamicznej ekspozycji. Napotykamy także na krótką fazę
zgrzytów i szorowania obłych krawędzi, która wydaje się być otwarciem do prawdziwie
free jazzowej erupcji. Ta ostatnia gaśnie w połowie dziesiątej minuty. Cisza
tuby, dzwonki, gongi i małe talerzyki – Trilla’ ceremony! Po paru chwilach czas na solową ekspozycję saksofonu,
potem powrót perkusji i wejście muzyków w stan wyjątkowo stylowej imitacji –
oto moment, w którym nie mamy zielonego pojęcia, kto odpowiada za dany dźwięk. Niewykluczone,
że Vasco sięgnął po smyczek.
Dysonans poznawczy płynnie wprowadza nas do ostatniej części
koncertu. Perkusjonalia szumią, niczym fale spokojnego oceanu, dysze plumkają –
zabawa w molekularne gierki czyni ów fragment wyjątkowo zmysłowym. Talerzyki
zaczynają kolejny taniec na werblu, saksofon sopranowy (od pewnego czasu jest już
w dłoniach muzyka) kręci się wokół własnej osi, jak ptak w trakcie miłosnych zalotów.
Narracja narasta niczym wiosenny deszcz na blaszanym parapecie. Pojawia się
metronom, saksofon ciężko oddycha, wszystko zdaje się stukać na poły
rytmicznie. W połowie siódmej minuty Vasco daje znać, iż czas rozpocząć
bardziej dynamiczną opowieść. Saksofon kipi stężonym powietrzem (niewykluczone,
iż Chant dmie w nogawkę spodni!), perkusjonalia błyszczą wszystkimi dostępnymi
kolorami. W jedenastej minucie improwizacja stopuje – głuchy drumming na tomach i wysoki skowyt saksofonu.
Narracja gaśnie krwistym
rezonansem. What a game!
General
Ludd Snow Crash (Discordian
Records, DL 2020)
El Pricto – saksofon altowy (modyfikowany elektronicznie,
także używany jako urządzenie zwrotne),
programowanie i aktywacja syntezatora algorytmicznego (w utworze System Daemon), Vasco Trilla – perkusja.
Nagranie ze stycznia br., Golden Apple
Studio.
Pod tajemniczą nazwą formacji kryją się muzycy, których
świetnie znamy, wyposażeni w saksofon i perkusję. Jeśli już wyobraziliście
sobie muzykę, jaka zawarta została na płycie Snow Crash, to bądźcie pewni jedynie tego, że nic … nie wiecie.
Pricto i Trilla zapraszają nas bowiem na wycieczkę do krainy … ciężkiego, improwizowanego
rocka. Zwinny saksofon podłączony pod urządzenia elektronicznie, pewnie także
pod gitarowe przetworniki, brzmi tu bowiem niebywale – krwawi zarówno czerstwą
post-elektroniką, jak i masą metalowego, rockowego hałasu. Adekwatnie do
sytuacji scenicznej zachowuje się także Trilla. Stawia na rasowe, post-metalowe
bębnienie, ma niebagatelną moc sprawczą i zdolny jest do każdego szaleństwa.
Płyta składa się z dziesięciu części, trwa 41 minut z sekundami. Zapraszamy na
muzyczny horror! Oto przykład, jak improwizowana scena Barcelony przekracza
kolejne granice.
Pierwszy dźwięk jest udziałem saksofonu, który brzmi niczym sprzęgająca
się, pełna siarczystości gitara elektryczna. Stworzona w ułamku sekundy ściana harsh elektroniki początkowo wręcz
zagłusza wysiłki perkusyjne Trilli. Słyszymy świst maszyn parowych, skowyt
stacji przesyłowych i wyłaniający się z tego post-industrialnego tygla circle drumming o silnie rockowym
posmaku. Gdy muzycy na moment zwolniają, zaczynają metalicznie rezonować. Druga
opowieść przypomina masywny, rockowy walec, złożony z doom metalowego bębnienia i pasm zmutowanego saksofonu, raz
niskich, raz wysokich. Power
post-jazz-rock trio na granicy kompulsywnego noise! Trzecia historia nieco spuszcza z tonu – na początku drobne,
filigranowe wymiany ognia. Dysze saksofonu strzelają i skrzeczą, szukają perkusjonalnego
posmaku, wsparcie Trilli wprowadza nowe porcje mocy, choć same akcje muzyka
wydają się być nieco bardziej wysublimowane, skupione na improwizacji. Rockowy temperament
w połączeniu z eksperymentalnym brzmieniem musi tu budzić respekt. Czwarta część,
to już po prostu bezceremonialne uderzenie młota pneumatycznego – post-gitarowy
harsh i masywny metalowy zgiełk
perkusji. Kolejna opowieść znów zdaje się na moment zdejmować nogę z pedału
gazu. Wszystko wydaje się szumieć i skwierczeć, saksofon rzęzi, schowany za
zasłoną przesterów, ale po raz pierwszy udaje się nam usłyszeć, iż w grze naprawdę uczestniczy instrument dęty!
Szósta opowieść, to prawdziwe doom metal impro! Krzyk wielokrotnie zmutowanego saksofonu,
masywne, rytmiczne uderzenia ściany dźwięku, zbudowanej głównie z perkusji.
Epicki, choć dość krótki odcinek tego muzycznego szaleństwa. Siódma opowieść i
mgławica rezonansu - dysze stawiają kroki na samym dnie, głucho dudnią, obok
tętni cisza szumiącego prądu wysokich mocy, który czeka na wejście do akcji.
Talerze, półkrzyk, ćwierć noise, masy
świszczącego, metalicznego powietrza, które osiągnęło maksymalny poziom
toksyczności. Powolna, bardzo brudna ballada, tylko dla wyjątkowo pokrzywdzonych
przez los. Dynamiczny circle drumming
bez słowa otwiera odcinek ósmy – saksofon skwierczy elektroniką, niczym gitara
w stanie post psychodelicznej depresji. Hałas będzie już z nami do samego
końca! Czas bowiem na kluczowy, najdłuższy utwór. Saksofonowa gitara parska post-black-metalem, rozchełstany drumming wzmaga napięcie. Wszystko zdaje
się rozmywać w kontekście nalotu syntezatorowych fonii, które tworzą gęste, dark ambientowe tło. Brawura, artystyczna
bezczelność, apokaliptyczny wręcz konglomerat dźwięków. Niczym walka dobra ze
złem – syntezatory atakują, sax-guitar
with drums wiją się w konwulsjach. Moc kipi, choć z drugiej strony całość
narracji wydaje się podejrzanie ulotna. Epic
drama! Ostatnia pieśń tylko odrobinę koi nasze zszargane receptory słuchu. Szum,
warkot, perkusja i sucha gitara
saksofonu. Post-rock, post space-rock,
post everything! Krzyk syntetyki,
skowyt akustyki. Boleśnie piękny finał płyty, która niechybnie zostanie z nami
aż do samego końca. Jej lub
nas.
Bi
Cong Bi Cong (Bi Cong’
bandcamp, DL 2020)
Àlex Reviriego - kontrabas, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne;
nagrane latem 2018, Golden Apple Studios.
Jeśli w dzisiejszej epistole wskazujemy, iż improwizowana
scena Barcelony nieustannie przekracza granice, wyznacza nowy wymiar tzw. technik
rozszerzonych, to formacja Bi Cong zdaje się robić kolejny gigantyczny krok w
tej materii. Dźwięki, jakie nam proponują Reviriego i Trilla, to już nie
techniki rozszerzone, a raczej techniki globalnej dewastacji instrumentów akustycznych.
Aż trudno pojąć, iż to, co słyszymy jest efektem pracy fizycznej muzyków przy
wykorzystaniu wyłącznie bezprądowych urządzeń (oczywiście perkusista używa
małych przedmiotów, które w stan wibracji wprowadzają baterie). Debiutancka
płyta Bi Cong, to dwa różne światy. Najpierw przez 22 minuty zostajemy wplątani
w spektakularnych rozmiarów dron, potem przez kolejne 12 minut odbywa się
rytualny ceremoniał pogrzebowy, szczególnie dla tych, którzy w trakcie
pierwszego utworu dokonali swojego żywota. Zaznaczmy wszakże od razu – 34
minuty z Bi Cong, to być może najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się nam w
ostatnim czasie, niezależnie od poziomu intensywności pandemii w wymiarze
lokalnym.
Dron dużej mocy, wysoko zawieszony, prawdopodobnie budowany
aparatem perkusjonalnym, drży, pulsuje, choć głównie stoi w miejscu i miażdży
nasze receptory słuchu. Po mniej więcej minucie do gry wchodzi kontrabasowy
smyczek, wysoko posadowiony na gryfie, po czym zaczyna jęczeć, skomleć i
systematycznie schodzić w niższe rejestry. Przykład zaprogramowanej
improwizacji, która dla mniej tolerancyjnych fonicznie może okazać się sporym
wyzwaniem. Narracja toczy się jak walec, zostaje poddawana niemal niesłyszalnym
modyfikacjom, przypominając nade wszystko metafizyczny krzyk rozpaczy. Po upływie
czterech minut Alex płynie już na tyle nisko, iż zaczyna zrywać płaty podłogi. Po
kolejnych dwóch minutach Vasco włącza swoją armię wibrujących przedmiotów. Dzięki
temu nasze uszy są już atakowane przez dwa masywne drony. Dźwięki są wszakże na
tyle selektywne, iż słyszymy nawet drżenie samego smyczka. Egzystencjalne
pytanie recenzenta – czy muzyka akustyczna może brzmieć jeszcze groźniej? Sprężarka
gęstego powietrza, szwadron zepsutych klimatyzatorów, prawdziwa pandemia
nadakustyki! W okolicach piętnastej minuty świder narracji zdaje się dobijać do
samego środka ziemi, dźwięki jakby rozwarstwiały się, ale całość absolutnie nie
traci na intensywności. Alex ryje bruzdy na gryfie kontrabasu, krew płynie po
smyczku szerokim strumieniem. Przed finałowym wybrzmieniem muzyk robi jeszcze krok
ku górze – skowyt, ból i drżenie, cały literacki dorobek egzystencjalistów
staje nam przed oczyma. Dwudziestodwuminutowa śmierć dobiega końca. Alex dociska smyczek do gryfu, po czym
wypuszcza go z upoconych dłoni.
Ceremonia uderzenia w gryf basu i samotny talerz, cisza
wybrzmiewania. Dramaturgiczne zaprzeczenie dronowej formuły części pierwszej.
Minimalistyczny, repetytywny marsz w majestacie niespełnienia. Alex sprawia
wrażenie, jakby uderzał w kontrabas na dwa sposoby, jeden wyższy, drugi niższy.
Rytualny meta drumming zdaje się
trwać w nieskończoność. Jednakże tuż przed upływem jedenastej minuty,
prawdopodobnie za sprawą Vasco, z lewej flanki nadciągać zaczyna
post-elektroniczny dron, jakby repryza pierwszej części tej niesamowitej płyty,
cudowna koda, która spina całość. Wszyscy mamy nadzieję, że naszym udziałem
stanie się przynajmniej czyściec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz