Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 9 kwietnia 2020

Scintillator, General Ludd & Bi Cong! Three Barcelona’ Duets with Vasco Trilla!


Heroiczny czas życia i czas śmierci, jakiego doświadczamy w roku 2020, jeśli cokolwiek stymuluje w sensie pozytywnym, to jest z nim z pewnością kreatywność i edytorska aktywność muzyków improwizujących. Gdy podstawowe źródło ich dochodów, czyli koncerty, tymczasowo wygasło, działalność edytorska (zwłaszcza ta bandcampowa) zdaje się być niezwykle ważnym elementem rzeczywistości.

Nasza ukochana Barcelona nie jest tu wyjątkiem, baa, być może jest prawdziwym rodzynkiem. Nowe płyty rodzą się tam jak z rogu obfitości. W ciągu ostatnich kilku tygodni do odtwarzaczy redakcji trafiło mnóstwo płyt ze stolicy Katalonii. Skrzętnie wszystkie je słuchamy, tradycyjnie popadamy w zachwyt, a potem sięgamy po pióro, by Czytelnikom Trybuny przybliżyć ich zawartość i zachęcić do stosownych zakupów.

Na pierwszy rzut trzy duety, a w każdym z nich nasz ulubiony impro percussion-drummer Vasco Trilla! Jak zwykle w przypadku tego artysty, muzyka najwyższych lotów i co typowe, a niezmiernie ciekawe – każde z tych płyt mają się do siebie, jak niebo i ziemia!




Tom Chant & Vasco Trilla  Scintillator (Vasco’ bandcamp, DL 2020)

Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne; koncert w klubie Robadors 23, Barcelona, październik 2018r.

Przygodę z nowościami duetowymi, właśnie wydanymi w Barcelonie, zaczynamy od spotkania Trilli z brytyjskim saksofonistą Tomem Chantem (od wielu lat rezydentem Barcelony), być może jednym z bardziej niedocenionych muzyków swobodnej improwizacji w tej części świata. Akurat na tych łamach omówiliśmy być może wszystkie jego dokonania, jakkolwiek trzeba zaznaczyć, iż nie było ich zbyt wiele w blisko 25-letnim, aktywnym życiu zawodowym muzyka. Z katalońskim drummerem muzykował miliony razy, nagrali razem trochę płyt, aczkolwiek w wersji duetowej spotykamy ich na oficjalnym wydawnictwie po raz pierwszy.

Scintillator, to bezwzględnie swobodna improwizacja, która nie ma w sobie barier stylistycznych, czy estetycznych, stosuje wszelkie dostępne światu rozszerzone techniki gry na saksofonie, perkusji i masie przedmiotów, które wydają dźwięki, czasami … same z siebie. Trzy kilkunastominutowe fragmenty łączą się w prawdziwy poemat preparowanych dźwieków, sonorystycznych wycieczek Chanta w nieznane i perkusjonalnych cudów, jakie znanym z wielu dokonań Trilli. Sprawdźmy, co dokładnie działo się pewnego wieczoru w klubie Robadors 23, w trakcie koncertu, który trwał blisko trzy kwadranse.

Koncert zaczyna się w mroku powolnie budowanej ekspozycji szumiącej i świszczącej tuby saksofonu tenorowego i drżącego ambientu percussion. Preparacje, rezonans, spokój niepokoju – dronowa estetyka improwizacji, która pozwala wszakże na wszelkie brzmieniowe fanaberie. W połowie szóstej minuty wszystko na małej scenie klubowej zdaje się ze sobą rezonować. Saksofon Toma brzmi, niczym ustrzelony jastrząb w locie pikującym. Ale jego celem niespodziewanie okazuje się cisza. Vasco uruchamia swoją armię elektrycznych robaczków, która tańczą na werblu. Po chwili pazury muzyków nabierają ostrości, do walki ruszają także wibratory. Moment delikatnego spowolnienia staje się okazją do uruchomienia drugiego traku na płycie. Scenę opanowuje cisza, szumy, prychy dysz i oddechy suchych perkusjonalii (drummer prawdopodobnie dmucha w plastikową rurkę, której drugi koniec opiera na glazurze werbla). Saksofon zaczyna wysoki taniec godowy, rezonuje metalem perkusji, a wszystko zaczyna krzyczeć niczym stado wygłodniałych kojotów. Muzycy budują flow improwizacji z drobiazgów, ale w dość szybkim czasie zdolni są do, pierwszej tego wieczoru, bardziej dynamicznej ekspozycji. Napotykamy także na krótką fazę zgrzytów i szorowania obłych krawędzi, która wydaje się być otwarciem do prawdziwie free jazzowej erupcji. Ta ostatnia gaśnie w połowie dziesiątej minuty. Cisza tuby, dzwonki, gongi i małe talerzyki – Trilla’ ceremony! Po paru chwilach czas na solową ekspozycję saksofonu, potem powrót perkusji i wejście muzyków w stan wyjątkowo stylowej imitacji – oto moment, w którym nie mamy zielonego pojęcia, kto odpowiada za dany dźwięk. Niewykluczone, że Vasco sięgnął po smyczek.

Dysonans poznawczy płynnie wprowadza nas do ostatniej części koncertu. Perkusjonalia szumią, niczym fale spokojnego oceanu, dysze plumkają – zabawa w molekularne gierki czyni ów fragment wyjątkowo zmysłowym. Talerzyki zaczynają kolejny taniec na werblu, saksofon sopranowy (od pewnego czasu jest już w dłoniach muzyka) kręci się wokół własnej osi, jak ptak w trakcie miłosnych zalotów. Narracja narasta niczym wiosenny deszcz na blaszanym parapecie. Pojawia się metronom, saksofon ciężko oddycha, wszystko zdaje się stukać na poły rytmicznie. W połowie siódmej minuty Vasco daje znać, iż czas rozpocząć bardziej dynamiczną opowieść. Saksofon kipi stężonym powietrzem (niewykluczone, iż Chant dmie w nogawkę spodni!), perkusjonalia błyszczą wszystkimi dostępnymi kolorami. W jedenastej minucie improwizacja stopuje – głuchy drumming na tomach i wysoki skowyt saksofonu. Narracja gaśnie krwistym rezonansem. What a game!




General Ludd  Snow Crash (Discordian Records, DL 2020)

El Pricto – saksofon altowy (modyfikowany elektronicznie, także używany jako urządzenie zwrotne), programowanie i aktywacja syntezatora algorytmicznego (w utworze System Daemon), Vasco Trilla – perkusja. Nagranie ze stycznia br., Golden Apple Studio.

Pod tajemniczą nazwą formacji kryją się muzycy, których świetnie znamy, wyposażeni w saksofon i perkusję. Jeśli już wyobraziliście sobie muzykę, jaka zawarta została na płycie Snow Crash, to bądźcie pewni jedynie tego, że nic … nie wiecie. Pricto i Trilla zapraszają nas bowiem na wycieczkę do krainy … ciężkiego, improwizowanego rocka. Zwinny saksofon podłączony pod urządzenia elektronicznie, pewnie także pod gitarowe przetworniki, brzmi tu bowiem niebywale – krwawi zarówno czerstwą post-elektroniką, jak i masą metalowego, rockowego hałasu. Adekwatnie do sytuacji scenicznej zachowuje się także Trilla. Stawia na rasowe, post-metalowe bębnienie, ma niebagatelną moc sprawczą i zdolny jest do każdego szaleństwa. Płyta składa się z dziesięciu części, trwa 41 minut z sekundami. Zapraszamy na muzyczny horror! Oto przykład, jak improwizowana scena Barcelony przekracza kolejne granice.

Pierwszy dźwięk jest udziałem saksofonu, który brzmi niczym sprzęgająca się, pełna siarczystości gitara elektryczna. Stworzona w ułamku sekundy ściana harsh elektroniki początkowo wręcz zagłusza wysiłki perkusyjne Trilli. Słyszymy świst maszyn parowych, skowyt stacji przesyłowych i wyłaniający się z tego post-industrialnego tygla circle drumming o silnie rockowym posmaku. Gdy muzycy na moment zwolniają, zaczynają metalicznie rezonować. Druga opowieść przypomina masywny, rockowy walec, złożony z doom metalowego bębnienia i pasm zmutowanego saksofonu, raz niskich, raz wysokich. Power post-jazz-rock trio na granicy kompulsywnego noise! Trzecia historia nieco spuszcza z tonu – na początku drobne, filigranowe wymiany ognia. Dysze saksofonu strzelają i skrzeczą, szukają perkusjonalnego posmaku, wsparcie Trilli wprowadza nowe porcje mocy, choć same akcje muzyka wydają się być nieco bardziej wysublimowane, skupione na improwizacji. Rockowy temperament w połączeniu z eksperymentalnym brzmieniem musi tu budzić respekt. Czwarta część, to już po prostu bezceremonialne uderzenie młota pneumatycznego – post-gitarowy harsh i masywny metalowy zgiełk perkusji. Kolejna opowieść znów zdaje się na moment zdejmować nogę z pedału gazu. Wszystko wydaje się szumieć i skwierczeć, saksofon rzęzi, schowany za zasłoną przesterów, ale po raz pierwszy udaje się nam usłyszeć, iż w grze naprawdę uczestniczy instrument dęty!

Szósta opowieść, to prawdziwe doom metal impro! Krzyk wielokrotnie zmutowanego saksofonu, masywne, rytmiczne uderzenia ściany dźwięku, zbudowanej głównie z perkusji. Epicki, choć dość krótki odcinek tego muzycznego szaleństwa. Siódma opowieść i mgławica rezonansu - dysze stawiają kroki na samym dnie, głucho dudnią, obok tętni cisza szumiącego prądu wysokich mocy, który czeka na wejście do akcji. Talerze, półkrzyk, ćwierć noise, masy świszczącego, metalicznego powietrza, które osiągnęło maksymalny poziom toksyczności. Powolna, bardzo brudna ballada, tylko dla wyjątkowo pokrzywdzonych przez los. Dynamiczny circle drumming bez słowa otwiera odcinek ósmy – saksofon skwierczy elektroniką, niczym gitara w stanie post psychodelicznej depresji. Hałas będzie już z nami do samego końca! Czas bowiem na kluczowy, najdłuższy utwór. Saksofonowa gitara parska post-black-metalem, rozchełstany drumming wzmaga napięcie. Wszystko zdaje się rozmywać w kontekście nalotu syntezatorowych fonii, które tworzą gęste, dark ambientowe tło. Brawura, artystyczna bezczelność, apokaliptyczny wręcz konglomerat dźwięków. Niczym walka dobra ze złem – syntezatory atakują, sax-guitar with drums wiją się w konwulsjach. Moc kipi, choć z drugiej strony całość narracji wydaje się podejrzanie ulotna. Epic drama! Ostatnia pieśń tylko odrobinę koi nasze zszargane receptory słuchu. Szum, warkot, perkusja i sucha gitara saksofonu. Post-rock, post space-rock, post everything! Krzyk syntetyki, skowyt akustyki. Boleśnie piękny finał płyty, która niechybnie zostanie z nami aż do samego końca. Jej lub nas.




Bi Cong  Bi Cong (Bi Cong’ bandcamp, DL 2020)

Àlex Reviriego - kontrabas, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne; nagrane latem 2018, Golden Apple Studios.

Jeśli w dzisiejszej epistole wskazujemy, iż improwizowana scena Barcelony nieustannie przekracza granice, wyznacza nowy wymiar tzw. technik rozszerzonych, to formacja Bi Cong zdaje się robić kolejny gigantyczny krok w tej materii. Dźwięki, jakie nam proponują Reviriego i Trilla, to już nie techniki rozszerzone, a raczej techniki globalnej dewastacji instrumentów akustycznych. Aż trudno pojąć, iż to, co słyszymy jest efektem pracy fizycznej muzyków przy wykorzystaniu wyłącznie bezprądowych urządzeń (oczywiście perkusista używa małych przedmiotów, które w stan wibracji wprowadzają baterie). Debiutancka płyta Bi Cong, to dwa różne światy. Najpierw przez 22 minuty zostajemy wplątani w spektakularnych rozmiarów dron, potem przez kolejne 12 minut odbywa się rytualny ceremoniał pogrzebowy, szczególnie dla tych, którzy w trakcie pierwszego utworu dokonali swojego żywota. Zaznaczmy wszakże od razu – 34 minuty z Bi Cong, to być może najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się nam w ostatnim czasie, niezależnie od poziomu intensywności pandemii w wymiarze lokalnym.

Dron dużej mocy, wysoko zawieszony, prawdopodobnie budowany aparatem perkusjonalnym, drży, pulsuje, choć głównie stoi w miejscu i miażdży nasze receptory słuchu. Po mniej więcej minucie do gry wchodzi kontrabasowy smyczek, wysoko posadowiony na gryfie, po czym zaczyna jęczeć, skomleć i systematycznie schodzić w niższe rejestry. Przykład zaprogramowanej improwizacji, która dla mniej tolerancyjnych fonicznie może okazać się sporym wyzwaniem. Narracja toczy się jak walec, zostaje poddawana niemal niesłyszalnym modyfikacjom, przypominając nade wszystko metafizyczny krzyk rozpaczy. Po upływie czterech minut Alex płynie już na tyle nisko, iż zaczyna zrywać płaty podłogi. Po kolejnych dwóch minutach Vasco włącza swoją armię wibrujących przedmiotów. Dzięki temu nasze uszy są już atakowane przez dwa masywne drony. Dźwięki są wszakże na tyle selektywne, iż słyszymy nawet drżenie samego smyczka. Egzystencjalne pytanie recenzenta – czy muzyka akustyczna może brzmieć jeszcze groźniej? Sprężarka gęstego powietrza, szwadron zepsutych klimatyzatorów, prawdziwa pandemia nadakustyki! W okolicach piętnastej minuty świder narracji zdaje się dobijać do samego środka ziemi, dźwięki jakby rozwarstwiały się, ale całość absolutnie nie traci na intensywności. Alex ryje bruzdy na gryfie kontrabasu, krew płynie po smyczku szerokim strumieniem. Przed finałowym wybrzmieniem muzyk robi jeszcze krok ku górze – skowyt, ból i drżenie, cały literacki dorobek egzystencjalistów staje nam przed oczyma. Dwudziestodwuminutowa śmierć dobiega końca. Alex dociska smyczek do gryfu, po czym wypuszcza go z upoconych dłoni.

Ceremonia uderzenia w gryf basu i samotny talerz, cisza wybrzmiewania. Dramaturgiczne zaprzeczenie dronowej formuły części pierwszej. Minimalistyczny, repetytywny marsz w majestacie niespełnienia. Alex sprawia wrażenie, jakby uderzał w kontrabas na dwa sposoby, jeden wyższy, drugi niższy. Rytualny meta drumming zdaje się trwać w nieskończoność. Jednakże tuż przed upływem jedenastej minuty, prawdopodobnie za sprawą Vasco, z lewej flanki nadciągać zaczyna post-elektroniczny dron, jakby repryza pierwszej części tej niesamowitej płyty, cudowna koda, która spina całość. Wszyscy mamy nadzieję, że naszym udziałem stanie się przynajmniej czyściec.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz