Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 8 marca 2016

Nate Wooley – Jazz is dead! … czyli improwizacja inaczej


Jak pokazuje rzeczywistość praktyki medialnej XXI wieku, tytuł i obraz bywają znacznie ważniejsze od treści informacji, jaką chcemy przekazać światu. Osobiście mam jednak nadzieję, że merytoryczna zawartość opowieści o pewnym aspekcie życia artystycznego Nate’a Wooleya – wspaniałego trębacza z New York City - dorówna swemu nieco prowokacyjnemu tytułowi.

Słuchając muzyki Nate’a Wooleya (a potem o niej pisząc), od dłuższego już czasu, popadam w lekką paranoję. Z jednej strony doskonały technicznie muzyk, wybitny improwizator, współuczestnik kilka naprawdę wyjątkowych płyt na scenie free improv, z drugiej - autor kilku cokolwiek nudnych płyt z improwizacjami na bazie dalece konkretnych kompozycji własnych i co gorsza cudzych (… Wynton Marsalis). O tych ambiwalencjach czytaliście już m.in. na tej Trybunie, przy okazji podsumowania dokonań artystycznych Nate’a w roku 2015.

Ten muzyczny Dr Jekyll and Mr. Hyde, szczęśliwie dla moich dylematów, realizuje się artystycznie także na polu muzyki, która daleka jest w swej nieoczywistości zarówno od muzyki jazzowej, jak i akustycznych zabaw w wolną improwizację. Poniżej, przy okazji omówienia aż siedmiu pozycji z jego dość już bogatej dyskografii (człowiek w tym roku skończy 42 lata), zagłębimy się w otchłań, jakkolwiek improwizowanej, to jednak muzyki z pogranicza poszukującej elektroniki, neurotycznej psychodelii, noise’u, niemal rockowego drive’u, czy też brzmień, które zupełnie niespodziewanie przywołają nam wspomnienie transowej, narkotycznej muzyki Milesa Davisa z pierwszej połowy lat 70. ubiegłego stulecia, określanej wtedy m. in. przymiotnikiem „fussion”. Innymi słowy, pochłonie nas dużej klasy muzyczny eksperyment, a co najważniejsze, ewidentnie będziemy improwizować.



Seven Storey Mountain
  
„Siedmiopiętrowa Góra Thomasa Mertona jest jedną z najsłynniejszych książek, jakie kiedykolwiek napisano o poszukiwaniu wiary i spokoju. Jest to niepowtarzalny dokument duchowy człowieka, który odszedł od świata dopiero wówczas, gdy się w nim zanurzył” (cytuję za wydawcą polskiego przekładu).

„Napisałem ten kawałek (Seven Storey Mountain) z tą ideą, by móc go wielokrotnie wykonywać z udziałem rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach (…). Utwór ten jest próbą odnalezienia osobnych sposobów kreakcji na bazie tych samych, prostych muzycznych idei (manipulacja taśmą, długie formy muzyczne z delikatnie zarysowanym prostym schematem działania). To pogoń tu ekstatycznemu doświadczeniu” (Nate Wooley przy okazji wydania dwóch pierwszych edycji utworu).



Posłużyłem się cudzym tekstem, by udanie wejść w opowieść o niebanalnym pomyśle Wooleya na muzyczną przygodę, bo i koncept, i efekt końcowy każdej edycji wart jest naszej najwyższej atencji.

Seven Storey Mountain doczekało się dotychczas czterech edycji w wersji fonograficznej, przy czym dwie ostatnie znalazły się w jednym kartonowym opakowaniu, a świat ujrzał je na półkach wirtualnych sprzedawców trzy lata temu - Seven Storey Mountain III And IV   (Pleasure Of The Text Records, 2013), w limitowanym nakładzie ledwie 500 egzemplarzy. „Schemat” wykonania utworu,  niezależnie od numeru edycji i muzyków w nim uczestniczących, jest podobny. Wstęp to jednostajny dron, wielodźwięk bardzo powoli wprowadzający nas w dzieło. W edycji IV za ten prolog odpowiedzialny jest …. akustyczny sekstet instrumentów blaszanych (Tilt Brass Sextet), grający jedynie „suche” dźwięki (innym słowy, operujący jedynie narastającym szumem). Potem do gry wchodzi wibrafon (Matt Moran), który jednostajnymi dźwiękami przywołuje pozostałe instrumenty na scenę. Kolejni muzycy dokładają swoje i powoli, acz tempo cały czas rośnie, budujemy imponującą ścianę dźwięku. C. Spencer Yeh na skrzypcach i Nate Wooley na trąbce uciekają skutecznie od akustycznych parametrów swoich instrumentów – silnie mutują dźwięk, pętlą się wzajemnie i sprzęgają. Garść kabli, przetworników i monochromatycznych ekranów buduje niezbędne tło (Ben Vida). Dwie perkusje (Chris Corsano i Ryan Sawyer), smagane mocno umoczonym w psychodelicznym sosie pędzlem elektroniki, tną przestrzeń salki koncertowej na nierówne części, a my wraz ze wszystkim dwunastoma muzykami na scenie płyniemy – być może – ku wiecznej ekstazie. Choć wszyscy wiedzą o celu tej podróży, po drodze znajdują wystarczająco dużo czasu na swobodne improwizowanie i niebanalne dialogi w podgrupach. A jeśli to podróż, to musi być trans – tego doświadczamy bez ustanku, i to on sprawia, że każde zakończenie tej klasy wyprawy będzie smakowało niedosytem. Tak jest w przypadku każdej edycji Seven Storey Mountain.




Edycja IV to rejestracja z roku 2013, zaś edycja III powstała dwa lata wcześniej. Od razu zaznaczmy – a czego nie powiedzieliśmy wcześniej – wszystkie nagrania SSM powstają na żywo (tu obie w Issue Project Room na Brooklynie) i nie są poddawane jakimkolwiek działaniom postprodukcyjnym. Za realizację Trójki odpowiada septet muzyków, zaś Czwórki – jak już być może zdążyliście się zorientować - sekstet bazowy plus sekstet dęty. W tej wcześniejszej realizacji istotną stroną zabawy jest wibrafon, choćby dlatego, że aż dwa takie instrumenty kreują wówczas muzyczną rzeczywistość (za ten drugi odpowiada Chris Dingman).

Dwa pierwsze spotkania w ramach idei Siedmiopiętrowej Góry odbyły się w składach trzyosobowych. ‎ Za dźwięki, jakie słyszymy na  Seven Storey Mountain II  (Important Records, 2011), odpowiadają Nate Wooley, C. Spencer Yeh i Chris Corsano. W tej części najdobitniej doświadczamy roli, jaką w całym przedsięwzięciu pełni ten drugi, szalony skrzypek wychowany z dala od świata mainstreamu (jakkolwiek pojmowanego), wieczny eksperymentator i nonkonformista muzyczny. Jego skrzypce, iskrzące prądem, balansujące na granicy akceptowalnego dla ucha ludzkiego pogłosu, wypełniają znaczącą cześć przestrzeni dźwiękowej koncertu. Wooley wpycha w to wszystko wiele analogowych szumów i elektronicznych pasaży (używając oczywiście głównie swojej trąbki), a Corsano kreśli pętle na perkusji, niczym szalony wilk znaczy teren na rykowisku. Nagrano w grudniu 2008r. na żywo w Issue Project Room.



No i pozostała nam do omówienia edycja pierwsza, poczyniona we wrześniu 2007, w Abrons Art Center w Nowym Yorku – wydana pod trojgiem nazwisk jako Seven Storey Mountain  (Important Records, 2009). Wooleya wspomagają w pokonywaniu siedmiopiętrowej góry David Grubbs (gitarzysta znany raczej z rockowego eksperymentu; pojawia się on także w części III), tu rozgrzewający do czerwoności harmonium i nasz doskonały znajomy, Paul Lytton na perkusjonaliach, śmiało wspomaganych delikatną elektroniką.

Siedmiopiętrowa Góra - wyjątkowa, oczyszczająca podróż po zakamarkach muzycznej wyobraźni Wooleya i jego kolegów, poniekąd swoiste antidotum na wszelki przesyt dźwięków i zgubnych interakcji, także w naszych głowach.

Inne preparacje – kwartet, duet i incydenty solowe

Pomniejszych i nieco rzadszych przygód z improwizacją w wymiarze dalece niesynkopującym nie brakuje w dorobku trębacza z Nowego Yorku. Tu przywołam kolejne cztery, każde ukazujące trochę inny pomysł Wooleya na zawładnięcie naszą muzyczną ekscytacją.



Wooley/  Yeh/  Chen/  Carter ‎ NCAT  (Monotype Records, 2013)

Tu – w przeciwieństwie do SSM – zamysł autora jest nieco inny. Najpierw improwizuje akustyczne, czy elektroakustyczne trio w składzie trąbka (Wooley), skrzypce (C.Spencer Yeh) i wiolonczela (Audrey Chen). Potem nagranie dostaje się w ręce, a raczej kable i maszyny Todda Cartera, który dodając kilka akordów piana, buduje z improwizacji tria prawdziwie sycząco-skwierczącą ścianę muzycznych impulsów. Z radością wyłapujemy chwile, gdy w potoku wielogłosu dźwięków, których pochodzenia nie potrafimy do końca określić, odnajdujemy znajome brzmienia instrumentów strunowych, czy blaszaka Nate’a, silnie jednak zmutowanych w fabryce Cartera. 34 minuty (tylko!) na winylu Monotype budzą nasz apetyt na zdecydowanie więcej takich incydentów. Doskonała płyta! Nagrane w Amsterdamie w roku 2008.




Peter Evans/  Nate Wooley  ‎High Society  (Carrier Records, 2011)

Duet dwóch młodych (jakby nie było) amerykańskich trębaczy w nieoczywistym znoju kolektywnych preparacji na dwie amplifikowane trąbki. W trakcie godziny tej koincydencji nie uświadczymy choćby jednego akustycznego dźwięku. Nie każdy z sześciu fragmentów Zacnej Socjety „ryje nam beret” i  implikuje potok muzycznych uniesień, ale z pewnością godny jest paru cennych chwil na skupiony odsłuch. Być może Evans czasami zdaje się nam zdolniejszym technikiem, ale moc wyobraźni jest zdecydowanie udziałem Wooleya.




Nate Wooley  The Almond  (Pogus Productions, 2011)

72-minutowy dron sklecony z brzmienia trąbki (multiplikowanej po wielokroć) i głosu ludzkiego. Zalecenie odautorskie: słuchać głośno lub w słuchawkach, a może jedno i drugie. Duże wyzwanie dla słuchacza, wymaga stuprocentowej koncentracji w trakcie całego procesu interakcji pomiędzy dźwiękami płynącymi z głośników, a naszym umęczonym narządem percepcji. Uwaga: chwilami jest naprawdę głośno. Gdy wybrzmi, mamy wrażenie, jakby coś istotnie ważnego właśnie się skończyło, a wokół panuje niewymowna pustka. Transcendencja w służbie muzycznej semantyki.




Nate Wooley  ‎Wrong Shape To Be A Storyteller   (Creative Sources, 2005)

Po prawdzie debiut fonograficzny Wooleya. Muzyczna igraszka młodzieńca przed trzydziestymi urodzinami, wg nieco utartego schematu: a jakiż to kolejny ciekawy dźwięk można wydobyć z niedużego instrumentu blaszanego? A puenta? Ten kształt nie służy do opowiadania historii. Całość podana niedbale, cięta na drobne fragmenty nieostrym nożem. Tupet i bezczelność godna mistrza w tej dziedzinie, czyli Anthony’ego Braxtona i jego pomnikowego For Alto. Słuchając cierpimy chwilami razem z trębaczem, ale w tej zabawie jest metoda, bo wokół skwierczy muzycznym anarchizmem wysokiego lotu. Poznać koniecznie, powracać po latach już nieobowiązkowo.



Ps. Tytuł niniejszego postu nie jest bynajmniej parafrazą tytułu punkowego hymnu The Exploited “Punk’s Not Dead”, ale innego, znacznie ważniejszego dla historii angielskiego punk rocka utworu anarchistycznej załogi The Crass i jej – także poniekąd hymnu – „Punk Is Dead!”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz