Jak pokazuje rzeczywistość praktyki medialnej XXI wieku,
tytuł i obraz bywają znacznie ważniejsze od treści informacji, jaką chcemy
przekazać światu. Osobiście mam jednak nadzieję, że merytoryczna zawartość
opowieści o pewnym aspekcie życia artystycznego Nate’a Wooleya – wspaniałego
trębacza z New York City - dorówna swemu nieco prowokacyjnemu tytułowi.
Słuchając muzyki Nate’a Wooleya (a potem o niej pisząc), od
dłuższego już czasu, popadam w lekką paranoję. Z jednej strony doskonały
technicznie muzyk, wybitny improwizator, współuczestnik kilka naprawdę
wyjątkowych płyt na scenie free improv, z drugiej - autor kilku cokolwiek
nudnych płyt z improwizacjami na bazie dalece konkretnych kompozycji własnych i
co gorsza cudzych (… Wynton Marsalis). O tych ambiwalencjach czytaliście już m.in.
na tej Trybunie, przy okazji podsumowania dokonań artystycznych Nate’a w roku
2015.
Ten muzyczny Dr Jekyll
and Mr. Hyde, szczęśliwie dla moich dylematów, realizuje się artystycznie
także na polu muzyki, która daleka jest w swej nieoczywistości zarówno od muzyki
jazzowej, jak i akustycznych zabaw w wolną improwizację. Poniżej, przy okazji
omówienia aż siedmiu pozycji z jego dość już bogatej dyskografii (człowiek w
tym roku skończy 42 lata), zagłębimy się w otchłań, jakkolwiek improwizowanej,
to jednak muzyki z pogranicza poszukującej elektroniki, neurotycznej
psychodelii, noise’u, niemal rockowego drive’u, czy też brzmień, które zupełnie
niespodziewanie przywołają nam wspomnienie transowej, narkotycznej muzyki
Milesa Davisa z pierwszej połowy lat 70. ubiegłego stulecia, określanej wtedy
m. in. przymiotnikiem „fussion”. Innymi słowy, pochłonie nas dużej klasy
muzyczny eksperyment, a co najważniejsze, ewidentnie będziemy improwizować.
Seven Storey Mountain
„Siedmiopiętrowa Góra
Thomasa Mertona jest jedną z najsłynniejszych książek, jakie kiedykolwiek
napisano o poszukiwaniu wiary i spokoju. Jest to niepowtarzalny dokument
duchowy człowieka, który odszedł od świata dopiero wówczas, gdy się w nim
zanurzył” (cytuję za wydawcą polskiego przekładu).
„Napisałem ten kawałek (Seven
Storey Mountain) z tą ideą, by móc go wielokrotnie wykonywać z udziałem
rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach (…). Utwór ten
jest próbą odnalezienia osobnych sposobów kreakcji na bazie tych samych,
prostych muzycznych idei (manipulacja taśmą, długie formy muzyczne z delikatnie
zarysowanym prostym schematem działania). To pogoń tu ekstatycznemu
doświadczeniu” (Nate Wooley przy okazji wydania dwóch pierwszych edycji
utworu).
Posłużyłem się cudzym tekstem, by udanie wejść w opowieść o
niebanalnym pomyśle Wooleya na muzyczną przygodę, bo i koncept, i efekt końcowy
każdej edycji wart jest naszej najwyższej atencji.
Seven Storey Mountain
doczekało się dotychczas czterech edycji w wersji fonograficznej, przy czym
dwie ostatnie znalazły się w jednym kartonowym opakowaniu, a świat ujrzał je na
półkach wirtualnych sprzedawców trzy lata temu - Seven Storey Mountain III And IV (Pleasure Of The Text Records, 2013), w limitowanym
nakładzie ledwie 500 egzemplarzy. „Schemat” wykonania utworu, niezależnie od numeru edycji i muzyków w nim
uczestniczących, jest podobny. Wstęp to jednostajny dron, wielodźwięk bardzo
powoli wprowadzający nas w dzieło. W edycji IV
za ten prolog odpowiedzialny jest …. akustyczny sekstet instrumentów blaszanych
(Tilt Brass Sextet), grający jedynie „suche” dźwięki (innym słowy, operujący
jedynie narastającym szumem). Potem do gry wchodzi wibrafon (Matt Moran), który jednostajnymi dźwiękami przywołuje pozostałe instrumenty na scenę.
Kolejni muzycy dokładają swoje i powoli, acz tempo cały czas rośnie, budujemy
imponującą ścianę dźwięku. C. Spencer Yeh na skrzypcach i Nate Wooley na trąbce
uciekają skutecznie od akustycznych parametrów swoich instrumentów – silnie
mutują dźwięk, pętlą się wzajemnie i sprzęgają. Garść kabli, przetworników i
monochromatycznych ekranów buduje niezbędne tło (Ben Vida). Dwie perkusje
(Chris Corsano i Ryan Sawyer), smagane mocno umoczonym w psychodelicznym sosie
pędzlem elektroniki, tną przestrzeń salki koncertowej na nierówne części, a my
wraz ze wszystkim dwunastoma muzykami na scenie płyniemy – być może – ku
wiecznej ekstazie. Choć wszyscy wiedzą o celu tej podróży, po drodze znajdują
wystarczająco dużo czasu na swobodne improwizowanie i niebanalne dialogi w
podgrupach. A jeśli to podróż, to musi być trans – tego doświadczamy bez
ustanku, i to on sprawia, że każde zakończenie tej klasy wyprawy będzie smakowało niedosytem. Tak
jest w przypadku każdej edycji Seven
Storey Mountain.
Edycja IV to
rejestracja z roku 2013, zaś edycja III
powstała dwa lata wcześniej. Od razu zaznaczmy – a czego nie powiedzieliśmy
wcześniej – wszystkie nagrania SSM
powstają na żywo (tu obie w Issue Project
Room na Brooklynie) i nie są poddawane jakimkolwiek działaniom
postprodukcyjnym. Za realizację Trójki
odpowiada septet muzyków, zaś Czwórki
– jak już być może zdążyliście się zorientować - sekstet bazowy plus sekstet dęty. W
tej wcześniejszej realizacji istotną stroną zabawy jest wibrafon, choćby dlatego, że aż dwa
takie instrumenty kreują wówczas muzyczną rzeczywistość (za ten drugi odpowiada
Chris Dingman).
Dwa pierwsze spotkania w ramach idei Siedmiopiętrowej Góry odbyły się w składach trzyosobowych. Za dźwięki, jakie słyszymy na Seven Storey Mountain II (Important Records, 2011), odpowiadają Nate
Wooley, C. Spencer Yeh i Chris Corsano. W tej części najdobitniej doświadczamy
roli, jaką w całym przedsięwzięciu pełni ten drugi, szalony skrzypek wychowany
z dala od świata mainstreamu (jakkolwiek pojmowanego), wieczny eksperymentator
i nonkonformista muzyczny. Jego skrzypce, iskrzące prądem, balansujące na
granicy akceptowalnego dla ucha ludzkiego pogłosu, wypełniają znaczącą cześć
przestrzeni dźwiękowej koncertu. Wooley wpycha w to wszystko wiele analogowych
szumów i elektronicznych pasaży (używając oczywiście głównie swojej trąbki), a
Corsano kreśli pętle na perkusji, niczym szalony wilk znaczy teren na rykowisku.
Nagrano w grudniu 2008r. na żywo w Issue
Project Room.
No i pozostała nam do omówienia edycja pierwsza, poczyniona we wrześniu
2007, w Abrons Art Center w Nowym Yorku – wydana pod trojgiem nazwisk jako Seven
Storey Mountain (Important
Records, 2009). Wooleya wspomagają w pokonywaniu siedmiopiętrowej góry David Grubbs (gitarzysta znany raczej z
rockowego eksperymentu; pojawia się on także w części III), tu rozgrzewający do czerwoności harmonium i nasz doskonały
znajomy, Paul Lytton na perkusjonaliach, śmiało wspomaganych delikatną
elektroniką.
Siedmiopiętrowa Góra
- wyjątkowa, oczyszczająca podróż po zakamarkach muzycznej wyobraźni Wooleya i jego
kolegów, poniekąd swoiste antidotum na wszelki przesyt dźwięków i zgubnych
interakcji, także w naszych głowach.
Inne preparacje –
kwartet, duet i incydenty solowe
Pomniejszych i nieco rzadszych przygód z improwizacją w
wymiarze dalece niesynkopującym nie brakuje w dorobku trębacza z Nowego Yorku.
Tu przywołam kolejne cztery, każde ukazujące trochę inny pomysł Wooleya na
zawładnięcie naszą muzyczną ekscytacją.
Wooley/ Yeh/
Chen/ Carter NCAT (Monotype Records, 2013)
Tu – w przeciwieństwie do SSM – zamysł autora jest nieco inny. Najpierw improwizuje
akustyczne, czy elektroakustyczne trio w składzie trąbka (Wooley), skrzypce
(C.Spencer Yeh) i wiolonczela (Audrey Chen). Potem nagranie dostaje się w ręce,
a raczej kable i maszyny Todda Cartera, który dodając kilka akordów piana,
buduje z improwizacji tria prawdziwie sycząco-skwierczącą ścianę muzycznych
impulsów. Z radością wyłapujemy chwile, gdy w potoku wielogłosu dźwięków,
których pochodzenia nie potrafimy do końca określić, odnajdujemy znajome brzmienia
instrumentów strunowych, czy blaszaka Nate’a, silnie jednak zmutowanych w
fabryce Cartera. 34 minuty (tylko!) na winylu Monotype budzą nasz apetyt na
zdecydowanie więcej takich incydentów. Doskonała płyta! Nagrane w Amsterdamie w roku 2008.
Peter
Evans/ Nate Wooley High Society (Carrier Records, 2011)
Duet dwóch młodych (jakby nie było) amerykańskich trębaczy w
nieoczywistym znoju kolektywnych preparacji na dwie amplifikowane trąbki. W
trakcie godziny tej koincydencji nie uświadczymy choćby jednego akustycznego
dźwięku. Nie każdy z sześciu fragmentów Zacnej
Socjety „ryje nam beret” i implikuje
potok muzycznych uniesień, ale z pewnością godny jest paru cennych
chwil na skupiony odsłuch. Być może Evans czasami zdaje się nam zdolniejszym
technikiem, ale moc wyobraźni jest zdecydowanie udziałem Wooleya.
Nate Wooley
The Almond (Pogus Productions, 2011)
72-minutowy dron sklecony z brzmienia trąbki
(multiplikowanej po wielokroć) i głosu ludzkiego. Zalecenie odautorskie:
słuchać głośno lub w słuchawkach, a może jedno i drugie. Duże wyzwanie dla
słuchacza, wymaga stuprocentowej koncentracji w trakcie całego procesu interakcji pomiędzy dźwiękami płynącymi z głośników, a naszym umęczonym narządem percepcji. Uwaga:
chwilami jest naprawdę głośno. Gdy wybrzmi, mamy wrażenie, jakby coś istotnie
ważnego właśnie się skończyło, a wokół panuje niewymowna pustka. Transcendencja
w służbie muzycznej semantyki.
Nate
Wooley Wrong Shape To Be A Storyteller (Creative Sources, 2005)
Po prawdzie debiut fonograficzny Wooleya. Muzyczna igraszka
młodzieńca przed trzydziestymi urodzinami, wg nieco utartego schematu: a jakiż to kolejny ciekawy dźwięk można
wydobyć z niedużego instrumentu blaszanego? A puenta? Ten kształt nie służy do opowiadania historii. Całość podana niedbale, cięta
na drobne fragmenty nieostrym nożem. Tupet i bezczelność godna mistrza w tej
dziedzinie, czyli Anthony’ego Braxtona i jego pomnikowego For Alto. Słuchając cierpimy chwilami razem z trębaczem, ale w tej
zabawie jest metoda, bo wokół skwierczy muzycznym anarchizmem wysokiego lotu.
Poznać koniecznie, powracać po latach już nieobowiązkowo.
Ps. Tytuł niniejszego postu nie jest bynajmniej parafrazą
tytułu punkowego hymnu The Exploited “Punk’s Not Dead”, ale innego, znacznie
ważniejszego dla historii angielskiego punk rocka utworu anarchistycznej załogi
The Crass i jej – także poniekąd hymnu – „Punk Is Dead!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz