Trybuna z radością
donosi, iż jej Autor nareszcie miał okazje uczestniczyć w koncertach muzyki
improwizowanej w swym matczynym Poznaniu!
Okazja chwalebna, albowiem właśnie w miniony weekend odbyła
się XI edycja festiwalu Made In Chicago. Impreza to specyficzna i
poniekąd wyjątkowa, choć po prawdzie jej idea, a także atrakcyjność przeszła
już raczej do historii, zapewne wraz ze śmiercią jej twórcy i animatora dobrej
kultury, Wojtka Juszczaka. Choć miasto Chicago należy do bardzo dużych
aglomeracji świata współczesnego, trudno wypełniać program festiwalu wyłącznie
jej muzykami, przez drugą już dekadę.
Zresztą moja obecność na kolejnych edycjach, już po roku 2010,
bywała raczej śladowa. W pamięci tego okresu migoczą mi jedynie dwa genialne koncerty -
Henry Threadgilla (2011) i duetu Roscoe Mitchell/ Mike Reed (2013).
Tegoroczne chicagowskie muzykowanie – pomimo powyższych ambiwalencji
– pozostawiło wszakże w mojej głowie wyłącznie pozytywne konotacje. Uległ
zmianie termin festiwalu (z listopada, który co roku w naszym zacnym kraju obfituje
w mnogość podobnych spędów, takich jak Krakowska
Jesień Jazzowa, czy wrocławski Jazztopad),
trochę zmieniła się formuła (kilka nowych miejsc do grania i słuchania),
wreszcie na okoliczność imprezy w programie pojawiły się nazwiska nie tylko
muzyków z Chicago.
Pierwszy dzień, nazwany pokrętnie Club Tour, obfitował w cztery koncerty, w czterech różnych
miejscach, odbywające się godzina po godzinie. Pomysł na pewno nowatorski, choć
w praktyce, po stronie publiczności, praktycznie niemożliwy do realizacji
(czyli niech rękę podniesie ten, kto zdołał zobaczyć wszystkie koncerty w
całości!). Nie wspomnę już, że na tych, którzy zdecydowali się zobaczyć je
wszystkie, grosza nie zarobili lokalni barmani (czas pomiędzy koncertami
przyjmował wartości ujemne).
Najpierw solo piano w sklepie z fortepianami (Jeremy Khan
był tu tytułem wykonawczym), ale bez udziału Waszego Autora. Zacząłem w Scenie
na Piętrze, do niedawna arenie głównej dożynek chicagowskich. Na scenie dwóch
stałych uczestników tej zabawy (Harrison Bankhead i Avreeyal Ra), pianista
nierozpoznawalnej nacji i korpulentna starsza Pani na tenorze - Julie Wood. W
repertuarze evergreeny chicagowskiej
historii. Pozwolę sobie spuścić zasłonę milczenia. Hmm…. Chociaż śpiewający
przez moment Harrison był na swój sposób uroczy.
Potem już szybki sprint do Dragona (na szczęście jakieś 66 metrów w linii prostej)
i bardzo smakowity kwartecik, powołany do życia właśnie na tę okoliczność
koncertową. Weteran wielu bojów, jeszcze u boku wspaniałego Sun Ra i jego
Arkestry, doskonały waltornista Vincent Chancey zabrał ze sobą na małą klubową
scenę trójkę równie kompetentnych graczy – klarnecistę basowego Josha Steina
(lat temu dziesięć męczył się w pewnym zupełnie niedanym projekcie Kena
Vandermarka, Bridge 61), kontrabasistę Jasona Roebke (znamy się świetnie!) i
naszego rodzimego drummera Kubę Suchara (kiedyś wyjątkowy Robotobibok, teraz
Mikrokolektyw chociażby). Choć Panowie grali ze sobą pewnie pierwszy i być może ostatni
raz, efekt końcowy był bardziej niż wyśmienity. Grająca bardzo melodyjnie
waltornia pięknie kreowała przestrzeń dla improwizacji całej czwórki. Doskonale
radził sobie Stein (chyba jednak ma na rozkładzie wspólne granie z Chanceyem,
bo rozumieli się jak bracia syjamscy), piekielnie precyzyjnie pracowała sekcja.
Roebke, wiadomo – klasa światowa, Suchar – nie chciał być gorszy i choć nie
miał wiele okazji, by pograć na swój ulubiony drum’n’basowy sposób, to ani na moment nie pozostawał w tyle za
amerykańskimi przyjaciółmi. Godzina minęła w mgnieniu oka i znów trzeba było
uciekać na inny koncert!
Tym razem już na stojąco (inni byli szybsi!), w sporym
tłumie, w pewnej odległości od sceny (szczęśliwie wzrost mam ponadprzeciętny i
coś widziałem). Na scenie klubu Las (kompleks Off Garbary!) kwartet, który
miłośnicy rasowego free jazzu znają z jednej płyty wydanej w tutejszym
Multikulti, czyli Switchback. Międzynarodowe towarzystwo, mieszanka krwi
niemieckiej, wschodnio i środkowoamerykańskiej, a także polskiej. Sekcja Klaus
Kugel – Hilliard Greene zabiła nas swoimi kompetencjami na niejednej już płycie
absolutnie modelowego free. Mars Williams – torpeda o wzroście siedzącego psa
*) – to postać niewymagająca referencji, przy okazji pierwszy saksofonowy
współpartner Kena Vandemarka w jego epokowym The Vandermark 5. Muzyk, który
fonograficznie nie ujawnia się światu zbyt często, nad czym winniśmy
nieustannie ubolewać. Wreszcie Wacław Zimpel, mimo wciąż młodego wieku, po
prawdzie już ikona polskiej muzyki improwizowanej. Płyta wydana dwa lata temu,
nagrana została w okolicznościach koncertowych i muzyka na niej zawarta już
wtedy kipiała nieprawdopodobną energią. Spotkanie piątkowe, energetyczność tą zmultiplikowało
po wielokroć. Ogromna chemia na linii Williams – Zimpel niesie ten kwartet
naprawdę wysoko, czemu bardzo sprzyja dosadność i korpulentność sekcji. Doskonały
koncert. I ciekawa refleksja osobista: w wielu ujawnieniach muzycznych Zimpela,
brakuje mi nieco energii i ekstrawertyki. Tu, w switchbackowej konwencji, czuję
jej tyle, że wszelkie ambiwalencje rozpływają się w obłokach ich absurdalności.
Prawdziwy wulkan klarnetu!
Festiwalowa sobota, to dwa koncerty w Sali Wielkiej
lokalnego CK Zamek. Osobiście pofatygowałem się na pierwszy z nich. W
zapowiedziach wyglądało to dość groźnie - Flesh
and Bone. Po pierwsze będzie to projekt
(uff), po drugie na temat konfliktów rasowych ze słowem mówionym (matko,
ratuj!), po trzecie w sumie aż oktet muzyków, zatem pewnie dużo nutek na
pulpitach i ogrom bezczelnej zadumy. Rzeczywistość okazała się zdecydowanie
bardziej przyjazna. Ośmiu muzyków – fakt, w tym dwóch operujących jedynie
głosem, po części mówionym – fakt, pięciolinie na pulpitach – fakt, ale efekt
całości… naprawdę zaskakujący. Cztery dęciaki, w tym wczorajszy bohater Josh
Stein i inny, znamy nam z tego festiwalu, świetny alcista Greg Ward, na
kontrabasie znów Jason Roebke, a na perkusji lider i pomysłodawca całego
zamieszania, Mike Reed. Plus dwóch spokenwordowców
- pierwszy z nich, czarnoskóry, w niedbale zapiętej koszuli, także śpiewający,
drugi recytujący tekst w tempie karabinu maszynowego, biały gangsta rapper z trudniejszej dzielnicy.
Dynamiczna, jazzowa, rzekłbym nawet freejazzowa propozycja, poparta świetnymi
improwizacjami, częściej w podgrupach niż solowymi. Słowo mówione nienachalne i
świetnie (aktorsko) podane, doskonale skorelowane z bardzo konkretnym, świetnie
zagranym materiałem muzycznym. Choć mnóstwo elementów tej niebywałej układanki
było zaplanowane, czy zaaranżowane, cały koncert aż kipiał energią. Muzyka była
tak dobra, że… po prawdzie darowałem sobie odbiór werbalny dzieła (dodam
jedynie, że ani przez moment nie zdał mi się pretensjonalny). Po godzinie i
paru minutach pozostało tylko wstać i ostro bić brawo. Co też uczynili wszyscy.
Niedziela, to koncerty plenerowe w mieście. Myślę, że było
interesująco.
Podziękowania dla Piotra za piątkowe współuczestnictwo i
czujną opiekę!
*) Niech mi Mars
wybaczy ten drobny epitet. Zaciągnąłem go z określenia, jakim obdarowany został
kiedyś przez Hirka Wronę w radiu publicznym, niedawno zmarły Prince. Panowie
mają/ mieli podobny wzrost.
**) fotografie
ubarwiające relacje z festiwalu ze strony wydawcy płyty Switchback
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz