Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 29 marca 2018

M.A.F.H! L'Ocell! Santos Silva! Kaze! Brûlez les meubles! Kaiser/ Clov/ Harris! More than fresh improvised summary on delayed spring! *)


Wiosna, a raczej uciążliwy proces wyczekiwania na nią, ryje nam wulgarnie usposobienie od wielu dni i wciąż każe krzyczeć why???? Paskuda meteorologiczna dopada chyba wszystkich, bo nawet na naszym ulubionym Półwyspie Iberyjskim temperatury bywają dość kuriozalne, jak na tę porę roku! Czas odczynić złe moce!

Sześć intrygujących świeżynek, niebanalnych improwizacji, czasami silnie osadzonych w jazzie, kolejna porcja nowych nazwisk i inspiracji do przerobienia. Trybuna Muzyki Spontanicznej nie zna lepszej metody na radykalną poprawę nastroju!

Walencja, Barcelona, Lizbona, New Haven, Quebec i Chicago – to nasza dzisiejsza marszruta (z punktu widzenia miejsc powstania nagrań)! Do czytania, potem do słuchania, zachęcamy bezwzględnie! Happy New Easter!




M.A.F.H  More Acid For Hegel (Discordian Records, 2018)

Na początek prawdziwe trzęsienie ziemi! Antonio Luis Guillén na gitarze elektrycznej i Avelino Saavedra na perkusji. Nagranie studyjne z Walencji, 8 odcinków z dalece frapującymi tytułami, 39 minut z sekundami.

Acid For Hegel. Ostro, na skróty, z odpowiednią dozą artystycznej bezczelności. Bardziej niż dynamicznie. Gitarzysta umoczony po same uszy w hałasie, plecie nad wyraz zwinne, ultra szybkie palcówki! Drummer w ogniu krzyżowych pytań i wyjątkowo ciętych ripost. Improwizowany death metal? Dlaczego nie! Fungi For Foucault. Spokojniej, w oparach stygnącego post-noise’u. Filozoficzne dywagacje na prawdziwym kwasie! Intrygująca, post-metalowa sonorystyka. Ketamine For Kant. Groźny riff ryje nam mózg! Perkusja ma chyba nawet dwie stopy! Narracja w tempie karabinu maszynowego, karkołomne zwroty akcji, krwawe kontrapunkty. Piekielny kocioł energii w stanie wrzenia. Muzycy pętlą się i wchodzą w ekstremalne zwarcia. Prawdziwa ketamina w użyciu! Niemal 7 minut oczyszczającego doznania estetycznego. Gitara płonie, a zaraz potem parę sekund niezbędnej ciszy. M&Ms For Marx. Odrobina dodatkowej przestrzeni w ramach łykania brakującego oddechu. Kind of funky,  jakkolwiek w dynamicznym i szalonym wydaniu! Przestery i sprzężenia, silnie energetyczna perkusja. D-Romilar For Deleuze. Gitara wkracza śmiało w obszar psychodelii. Okrężny drumming. Szczypta niedynamicznej narracji na ułamek sekundy. Potem powrót dobrego speedu, który wiedzie nas na orgiastyczne zatracenie. Energia kinetyczna rozsadza muzyków od środka. Na finał kilka niuansów sonorystycznych na gryfie. Lait Pour Lyotard. Najdłuższa opowieść. Gitara brzmi jak upalone piano Fendera. Bardzo dynamiczny small drumming. Pomysły na gryfie sypią się jak z rogu obfitości. Metalowa sonorystyka w natarciu. Wyjście z klincza narracyjnego, w estetyce post-funkowej, więcej niż błyskotliwe. Z dużą ilością kwasu na strunach. ZZ Top w trakcie przedawkowania! Ortegasmatrón. Co za tytuł?! Trochę echa, które multiplikuje efekty kolejnych szaleństw gitarzysty. Narracja szyta gęstym ściegiem. Tysiąc pomysłów na sekundę, prawie wyłącznie udanych. Stylowy rezonans na perkusji, w tle psychodelizująca gitara. Brawo! Meta psycho symfonia! More Acid For Hegel. Czas na finał płyty i tytułową ekspozycję. Kwas na gryfie tryska po oczach i uszach. Wciąż szybciej niż jest to możliwe. Ciało w ciało, myśl za myślą! Doskonała kooperacja. Tętno: 220 na 150! Wulkan! Gitarzysta zdaje sie, że ma już gotowy cyrograf do podpisania – potrafi tu zagrać wszystko! Morze kwasu leje się z pomiędzy strunami. Muzycy ani na moment nie zdejmują nogi z gazu. Prawdziwi gladiatorzy!




L'Ocell L'Ocell (Kaseta, Absent Tapes, 2018)

Pozostajemy na Iberia! Lokujemy się w zaciszu domowej kwatery Fernando Carrasco (gitara akustyczna), który przywdzieje szaty gospodarza. W roli zaś gościa - Àlex Reviriego (kontrabas). 11 improwizacji pod nazwą własną L’Ocell. Jesień 2015 roku. Wnikliwi Czytelnicy Trybuny zapewnie rozpoznają tych muzyków bez pudła. Taak! To połowa kwartetu Völga i jedna trzecia tria Phicus! Obie zacne załogi, z samego serca Katalonii, popełniły w roku ubiegłym debiutanckie płyty, dokładnie tu, na polską krwią skropionej ziemi! Wizerunki obu wydawnictw – jakże dynamicznie czerwone! - w boczku tej strony.

Od startu atakują nas dwa drony, usytuowane na przeciwległych biegunach spektaklu. Po jednej stronie gitara ze szczyptą sonore, w siarczystej, metalicznej ekspozycji, po drugiej zaś, nisko zestrojony kontrabas, płynący bardzo zwartym strumieniem. Rodzaj dyskusji bez nacisku na konfrontowanie poglądów. Narracja, która lubi przybierać kształt crescendo, by za moment opaść jak jesienny liść. Na finał pierwszego odcinka batalia na akordy. Drugi otwierają pasaże strunowych obcierek, lekkich, metalicznych, w klimacie wczesnego Sonic Youth. Rockowa temperatura, próba call & response z inicjatywy gitarzysty. Rwana narracja, trochę bez rdzenia kręgowego. Po 4 minucie, bez uszczerbku dla czegokolwiek, mogłaby trafić pod nożyce edytora. Trzeci wita nas sonorystyką z głębokiej krypty. Plus garść prostych akordów z gitary, nieco wyzbytych emocji. Miniatura czyniona z chłodną kalkulacją. Czwarty, to jakby ciąg dalszy, choć po stronie Alexa krew pulsuje szybciej. Fernando buduje kolejną niezbyt skomplikowaną narrację na gryfie, kind of fired americana - notuje recenzent.  W sumie to niezłe tło dla szaleńczych pasaży Alexa na samym dnie podłogi. Piąty szybuje bardzo wysoko. Aż uszy cierpną! Muzycy piłują paznokcie, a nas bolą zęby. Dwa smyki w tańcu na zatracenie, tuż po wyjściu z impasu. Ciekawe akustycznie zderzenie rezonansu i pulsacji. Szósty - szczypta innych dźwięków na strunach gitary. Alex znów dość wysoko, ale i dynamicznie, jak na ten duet. Na finał udane zejście w ciszę. Siódmy – muzykom jakby trochę brakowało cierpliwości w budowaniu bardziej złożonych narracji. Tu, duet dwóch gitar akustycznych, którym nigdzie się nie śpieszy. Bawią się w delikatne polifonie, zakończone skromną pyskówką. Ósmy, najdłuższy – sporo sonorystyki, pasaże niskie, pasaże wysokie. Gitara szuka wytrwale nowych rozwiązań, co dobrze wróży końcowej części płyty. Po chwili aż zrywa podłogę głębokim smykiem.  Śle też pojedyncze, rezonujące akordy, które przypominają lepsze fragmenty Völgi. Alex też ma pod ręką pomysły kwartetowe i wpada w konwulsje, które niosą ten odcinek na sam szczyt recenzenckiej oceny. Dziewiąty otwiera szorstka glazura rwanego dźwięku. Szczypta baroku, rozszarpywana ostrymi kłami, na prawo i lewo. Gitara aż skowycze! Brawo! Błyskotliwa miniatura! Dziesiąty, to akord gitary w silnym rezonansie, w opozycji do gadającego kontrabasu. Mnóstwo pięknego brudu na gryfie większego ze strunowców. Skowyt, taniec, złorzeczenie! W odpowiedzi gitarowa americana na delikatnym speadzie. Jedenasty, znaczy ostatni – igraszki na całego, puk puk na pudle rezonansowym mniejszego, wycie do księżyca większego. Zmysłowe! Gitara też brzmi inaczej, kind of raga? Dziwne skale. Muzycy brną w nieznane i czynią to wyjątkowo przekonywująco. Dwie smykowe symfonie żałobne, trupie dźwięki. Trzecia kwarta tej płyty, także ostatni jej fragment, windują ocenę recenzenta o kilka szczebli wyżej.




Susana Santos Silva ‎ All The Rivers – Live At Panteao Nacional  (Clean Feed, 2018)

Still Iberia! Przenosimy się na zachodni kraniec półwyspu, do Lizbony. Drobna niewiasta w wielkiej, zamkniętej przestrzeni, sama z instrumentem, gotowa na każde wyzwanie akustyczne. Susana Santos Silva – trąbka, tin whistle (mały instrument dęty, podobny do fletu), dzwonki. Nagranie z oklaskami - Panteão Nacional, w ramach Rescaldo Festival, luty 2016. Jeden trak, 42 minuty i sekunda.

Środowisko naturalnego ambientu, dużego obiektu o solidnych podstawach i grubych murach, które generuje własny, niebanalny i dość intensywny przydźwięk. Pogłos żyje tu własnym życiem, zdaje się być nie do opanowania. Trębaczka stawia mu jednak czoła i za pomocą niezbyt dużego instrumentu dętego, blaszanego, próbuje ów wir dźwiękowy okiełznać. Rodzaj eksperymentu, próby poszukiwania właściwego brzmienia i sposobu, w jaki rozprzestrzenia się dźwięk. Sam obiekt, jego gabaryty, stanowią ważny element składowy spektaklu. Fizyka fonii, kinetyka dźwięku. Muzyka płynie, rezonuje, fizycznie dekonstruuje się na załamaniach przestrzeni, odbija się od ścian, tańczy i swawoli. Czy to już przykład muzyki konkretnej? Muzyka architektury, architektura dźwięków. Sama narracja, improwizacja (o ile jest) zdaje się być dość jednorodna w formie, dramaturgicznie niezbyt wyszukana. Tu forma, sposób, w jaki dźwięk radzi sobie w przestrzeni, bywa zagadnieniem bardziej dla muzyka frapującym. Dźwięki, który multiplikują się, które wpadają w polifoniczny wir. Być może ten koncert, to bardziej lekcja fizyki. W 10 minucie, szczypta sakralnych dzwonków, które być może coś oznajmiają, być może jedynie zapraszają na rytuał. Przestrzeń tak intensywnie szumi, iż każdy dźwięk zdaje się być indywidualnie zaznaczony, akustycznie napiętnowany. Meta muzyka? Metafizyka i oniryzm w służbie narracji? Powrót trąbki, która potrafi być drapieżna, jakby chciała zawłaszczyć dodatkowe porcje przestrzeni. Dużo porcji echa i rezonansu, który zdaje się być całkowicie naturalny w tych okolicznościach scenicznych. Samych dźwięków w jednostce czasu nie ma zbyt wiele, trębaczka operują pauzą, by niemal każdy dźwięk miała szansę na foniczną eksplorację przestrzeni. Skutek dramaturgiczny takiego wyboru jest następujący – koncert w wielu fragmentach jest dość monotonny, a osiągany poziom emocji daleki od stanu wrzenia (choćby 15-19 minuta). Recenzentowi wydaje się, iż gdyby Susana spróbowała stosować więcej dronów (długich, trwających fraz), w kontekście posiadania tak wielkiej przestrzeni, efekt mógłby być dalece ciekawszy, nawet bez użycia amplifikacji (na przykład w estetyce niektórych solowych ekspozycji Nate’a Wooleya). Okres przed 30 minutą, to czas, w którym doświadczamy więcej brudnych, mutowanych dźwięków, trzasków, drżenia i skomlenia. Jakby siła pogłosu jeszcze rosła, a akustyka całości nabierała nieco dubowego klimatu. 34 minuta, to próba ekspozycji na samym ustniku lub też moment, w którym Susana sięga po tin whistle (smak czegoś na kształt… meta etno). Odbiorca wciąż analizuje formę, brzmienie, nie ma jednak bazy do eksplorowania procesu improwizacji. Mniej przestrzeni, więcej dźwięku! – utyskuje recenzent pod nosem, choć bez problemu docenić potrafi zamysł artystyczny Portugalki. 40 minuta, to drobne spiętrzenie dźwięków na sam już finał koncertu, które nosić może znamiona eskalacji. Jakkolwiek przestrzeń i pogłos rządzą tym nagraniem aż do całkowitego wybrzmienia. Tuż po nim, kilkudziesięciosekundowa burza oklasków.




Kaze  Atody Man  (Circum-Disc, 2018)

Pozostajemy w towarzystwie improwizującej trąbki (dojdzie nawet druga!), a geograficznie przenosimy się na północ, do Francji. Nagranie powstało, co prawda w słynnym Firehose 12 w New Heaven (USA), ale płyta ukazała się definitywnie pod flagą trójkolorową, a jest zapisem fonicznym spotkania dwóch muzyków francuskich i dwóch japońskich. Na trąbkach - Christian Pruvost i Natsuki Tamura, na perkusji - Peter Orins, zaś na fortepianie, najbardziej tu rozpoznawalna - Satoko Fujii. 6 odcinków z tytułami (kompozycji) trwa ponad 69 minut, a spotkanie czwórki muzyków miało miejsce w czerwcu 2017 roku. Muzycy funkcjonują pod nazwą własną Kaze, a ten krążek jest ich piątym wydawnictwem.

One. W ramach introdukcji, dwa trębackie drony, w tym samym rejestrze, plotą unisono krótkie pasaże, przerywane kilkoma sekundami ciszy. Powtarzają proceder kilkukrotnie, po czym delikatnie rozwarstwiają się i modulują swój sound. Odrobina sonore w oczekiwaniu na wejście pozostałej dwójki muzykantów. Talerze rezonują, piano ledwie muskane przez palce pianistki. Experimental free contemporary? W 5 minucie Satoko skutecznie nadaje ład tej narracji. Kameralistyka improwizowana? Tak! … przy użyciu minimalistycznych schematów kompozycyjnych – recenzent odczytuje z opisu wydawcy i posłusznie… zgadza się z nim. W 7 minucie progresywny drumming zmienia obraz całości i przenosi nas w silnie free jazzową eskalację. Zdaje się, że w tej zabawie chodzi przede wszystkim o improwizację. Uff! – wzdycha uspokojony recenzent. Nie brakuje także melodii, czy zgrabnych tonacji. W sumie ... what ever you want. Innymi słowy – na bogato. Two. Perkusja na początek. Na jazzowo, ze szczyptą repetycji i ciszy w roli interludium. Swobodny duet z pianem. Wejście trąbek w etosie gatunku, nawet hard-bopowo! Znów sporo ciszy pomiędzy. Sonorystyka trąbek udana, ponownie jednak przeładowuje stylistycznie nagranie. Bez specjalnych emocji, klasowe rzemiosło. Skok w ekspresję free po paru chwilach, tym razem nie zaskakuje. Recenzent zastanawia się, ile w tym tyglu różnorodności, kreacji ad hoc, a ile czynione jest wedle zapisów scenariuszowych. Sporo przegadanych fragmentów, balladynek dla grzecznych dziewczynek. Finał w galopadzie, też nieco wykalkulowany. Three. Na start piano, nawet toy piano. Odrobina preparacji z dziwnymi dźwiękami, bystro skomentowana przez sonorystycznie nastawione trąbki. Trochę campowego chaosu. Interludia z pięciolinii, niczym pięść do nosa, skutecznie psują efekt udanych pomysłów improwizatorskich. Kolejne depnięcie na gaz i ucieczka w swobodę, znów okazuje się najlepszym rozwiązaniem. Four. Tym razem slow minimal piano intro for silent listeners! Satoko jest w tym najlepsza. Melodia, harmonia, tak ładne, że aż …nudne. Kwartet podaje temat. W kategorii main stream także daliby radę! Solo perkusji trzyma poziom. Cały numer wprost do ECM! Five. Wyraziste solo trąbki, kreatywne, niebanalne. Po 120 sekundach gra już cały kwartet. Muzycy śmiało wkraczają na obszar free improve. I świetnie sobie radzą! Bystre percussions solo! Oto numer, który bez cienia wątpliwości uznajemy za opus magnum tej płyty. Trąbki gadają ze sobą niebywale błyskotliwie, piano tworzy zmysłowe tło, a drummer ma tysiące nowych pomysłów. Sonorystyka, preparacje, rezonans. Atak, wyciszenie. Tuby gotują się, struny szeleszczą. 11 minuta, to doskonale solo Satoko. Psychodelicznie wewnątrz, dynamicznie na zewnątrz. Finał jest brawurowy, odrobinę podniosły w klimacie, ale świetnie komentuje wyczyny pianistki. Six. Solo perkusjonalne. Cisza i spokój. Atonalnie, niebanalnie. Muzyk tak się rozgrzał poprzednim numerem, że potrafi już tylko doskonale improwizować! Trębacze z szeroko otwartymi ustami, pięknie komentują wyczyny kolegi. Pianistka, głęboko zanurzona z pudle rezonansowym fortepianu, czyni dokładnie to samo. Jest szczypta melodii, a wszystko dzieje się na pograniczu ciszy. Incydentalnie zmysłowe mikrodrony. Gdyby jeszcze trąbki poszły w sonore…, ale zapewne scenariusz, któremu szczęśliwie wiele minut temu muzycy wymknęli się spod kontroli, przewiduje inne rozwiązanie. Efektowne wybrzmienie.




Louis Beaudoin-de-la-Sablonnière/ Éric Normand / Louis-Vincent Hamel  Brûlez les meubles  (Circum-Disc/ Tour De Brass, 2018)

Spal wszystkie meble! Tym szczytnym hasłem (tytułem płyty) muzycy pewnego tria, wprost z francuskojęzycznej części Kanady, zapraszają nas do słuchania swojej muzyki. Louis Beaudoin-de-la-Sablonnière na gitarze elektrycznej, Éric Normand na basie elektrycznym i Louis-Vincent Hamel  na perkusji. 7 kompozycji (muzycy dość demokratycznie dzielą się obowiązkami w tym zakresie), blisko 38 minut muzyki. Płyta wydana w ramach kooperacji francusko-kanadyjskiej. Muzyka zarejestrowana w Saint Maxime du Mont Louis (Quebec) w lipcu ubiegłego roku.

One. Mocna, jazz-rockowa sekcja, zwinna gitara z prądem, która uwielbia fussion, ale także świetnie radzi sobie w jazzie środka. Od pierwszej chwili doskonale pracuje basista, który nie dość, że trzyma fundamenty rytmu i harmonii całego przedsięwzięcia, to permanentnie tkwi w procesie improwizacji i snuje niebanalne historie, bez zbędnych przerw na papierosa. Drummer czujny, bystry, still on time, udanie dynamizuje poczynania tria. Są dobre tematy i wyśmienite improwizacje, podawane bez spinania muskułów, z dużym feelingiem. Two. Melodia, smak, rytm – tu na spokojniej. Precyzja, kreatywność, także bezpretensjonalność. Temat główny powraca jak mantra i wyznacza szlak improwizacji. Three. Postmodernistyczne fussion generowane z precyzją sapera. Trzy stróżki improwizacji, które przenikają się wzajemnie. Świetna komunikacja, czujność, bystre interakcje. Mainstream jazz rocka w wykonaniu trzech naprawdę błyskotliwych instrumentalistów. Siedmiostrunowa gitara, kwiat współczesnej sceny Quebecu (jak mówi wydawca). Sporo detali, subtelności aranżacyjnych w muzyce, która nie odkrywa świata, ale urzeka formą, jakością wykonania i prostotą przekazu. Four. Bardziej dynamicznie, ze szczyptą hałasu na gryfie (też potrafi, jeśli pytacie!). Zwinna miniatura, mniej niż dwie minuty. Five. Nowa porcja energii. Kind of funk! Bas wspaniale pracuje, kreśli pętle i tańczy, gitara w repetycji, wyrazista perkusja. Ta muzyka nie kreśli w głowie recenzenta wyszukanych metafor, sprawia wszakże czystą, żywą, wręcz zwierzęcą przyjemność w odbiorze. Pure high jazz, Man! Po 4 minucie, zejście w dół i garść pięknej psychodelii wprost z obu gryfów, na spokojnym wybrzmieniu. Brawo! Nie ma fajerwerków, muzycy prostymi środkami osiągają doskonały efekt. Six. Wolnym krokiem, kontrapunkt goni kontrapunkt. Gitara i bas plotą kompatybilne opowieści, perkusja tuż za nimi, śledzi ich każdy krok i zdobi synkopami.Ta opowieść zdaje się być bardziej konwencjonalna, ale swobodnie raduje ucho. Seven. Co za synkopa!? Co za rytm!? I jaki riff gitarowy!? Do zakochania! Na finał pieśń umoczona w rockowym sosie. Kocia zwinność, perfekcja wykonania i radość grania. Rytmy i przestery. Bas, który kreśli sinusoidy i tańczy wokół własnej osi, gitara w podskokach. Jakże rozwojowa historia. Zejście w trucht, wprost z galopu - imponujące. Świetna ekspozycja perkusisty, dla podkreślenia jego doniosłej roli w dziele tworzenia – tu, na tle gitarowych pląsów. Recenzent dawno nie był tak blisko jazzowego mainstreamu i dawno nie miał z tego powodu tak wielkiej radości słuchania! Raz jeszcze brawo!




Steve Kaiser/ Alex Clov Baczkowski/ Bill  Harris  Measure Once, Cut Twice (Amalgam, 2017)

Na koniec dzisiejszych przedwiosennych guseł, porcja zdrowego jazzu (z ambicjami free) wprost z wietrznego miasta! Steve Kaiser na gitarze, Alex Clov Baczkowski na saksofonie altowym i barytonowym oraz Bill Harris na perkusji i instrumentach perkusyjnych. 8 improwizacji (all music by the musicians), blisko 54 minuty. Nagrania z sierpnia 2016 roku, z Music Garage/ Chicago.

One. Drapieżny baryton, gitara pełna jazzowego spleenu, bystra perkusja. Dość żwawa narracja, której brak kontrabasu nadaje posmak nieoczywistości i dość specyficzny drive. Synkopa, która trzeszczy i krąży wokół siebie. Two. Więcej skromnej sonorystyki, szumiące dysze, drżące talerze i gitara w łagodnych pląsach. Udane przejście w bardziej dynamiczne pasaże, choć nie na długo. Ekspozycja gitary dość konwencjonalna, jazzowa, jak pan bóg przykazał. Drummer często sięga po synkopę i rytm, czasami zbyt natarczywy, nadmiernie bezwzględny. Powrót barytonu konkretny, dosadny i wyrazisty. W nastroju do swawolenia. Finał kawałka osiągnięty w wyzwolonym galopie. Three. Alt, flażolety, repetycja, nostalgia i zaduma – to atrybuty introdukcji. Temat pod dyktando melodyjnego saksofonu i refleksyjnej gitary, wbrew rytmice perkusji. Po 4 minucie balladowe, nieco hipisiarskie wybrzmiewanie. Four. Skromne percussions, ekspozycja solowa. Szczypta sonorystyki w tubie, na gryfie igraszki na poły akustyczne. Narracja ciekawie narasta, a każdy z muzyków na swój sposób wgryza się w bieg improwizacji. Kolejny krok, to galop w estetyce free, formule, która dobrze robi tej płycie. Five. Jakby ciąg dalszy, konstytuujący tezę, iż w dynamicznych pasażach muzyka tria zyskuje na wartości. Tu, świetna ekspozycja altu. Six. Kolejna jazzowa synkopa z gitarą, które snuje scofieldowskie opowieści o udanych związkach damsko-męskich. Drive perkusji dość progresywny, ale to alt zdaje się tu wnosić odrobinę świeżości. Gitara niezwykle niechętnie wychodzi poza schemat. Po 4 minucie buduje solo przy wsparciu drummera, bez ekscytacji. Nagłe wtargnięcie barytonu, trochę na wariackich papierach, zdecydowanie ratuje ten fragment. Wymusza dialog, w którym gitara czuje się nieco swobodniej. Na finał eskalacja barytonu! Seven. Baryton z gitarą, tym razem randka we dwoje. Perkusja wchodzi im w słowo i kontrapunktuje, znów odrobinę zbyt intensywnie. Szczypta muskulatury, zwarć w półdystansie. Chropowaty baryton, to znów najlepsza rzecz, jaka przydarzyć się może tej improwizacji. Pod koniec niespodziewana próba call & responce, dość udana, tuż po niej samotny drumming. Eight. Na sam już finał najdłuższy fragment płyty. Sonore z ciszy, po talerzach i krawędziach werbla. Alt w molowym pasażu, gitara po swojemu. Ballada, która staje się dialogiem, a potem marszem ku górze, w poszukiwaniu źródeł eskalacji. Tym muzykom nadmiar ekspresji nie szkodzi, to już świetnie wiemy. Dobra akcja gitary, eksplozywny, silny alt, no i rytm, który nie znosi zdań odrębnych. Ostatnie 3 minuty wynoszą ocenę ogólną płyty na nieco wyższy poziom. Na ostatniej prostej ciekawy, drobny incydent perkusjonalny. Być może zbyt późno zaproponowany. 


*) ang. Więcej niż świeże, improwizowane podsumowanie z okazji opóźnionej wiosny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz