Wiosna, a raczej uciążliwy proces wyczekiwania na nią, ryje
nam wulgarnie usposobienie od wielu dni i wciąż każe krzyczeć why???? Paskuda meteorologiczna dopada
chyba wszystkich, bo nawet na naszym ulubionym Półwyspie Iberyjskim temperatury bywają dość kuriozalne, jak na tę porę roku! Czas odczynić złe moce!
Sześć intrygujących świeżynek,
niebanalnych improwizacji, czasami silnie osadzonych w jazzie, kolejna porcja
nowych nazwisk i inspiracji do przerobienia. Trybuna Muzyki Spontanicznej nie zna lepszej metody na radykalną
poprawę nastroju!
Walencja, Barcelona, Lizbona, New Haven, Quebec i Chicago –
to nasza dzisiejsza marszruta (z punktu widzenia miejsc powstania nagrań)! Do
czytania, potem do słuchania, zachęcamy bezwzględnie! Happy New Easter!
M.A.F.H More Acid For Hegel (Discordian
Records, 2018)
Na początek prawdziwe trzęsienie ziemi! Antonio Luis Guillén
na gitarze elektrycznej i Avelino Saavedra na perkusji. Nagranie studyjne z
Walencji, 8 odcinków z dalece frapującymi tytułami, 39 minut z sekundami.
Acid For Hegel.
Ostro, na skróty, z odpowiednią dozą artystycznej bezczelności. Bardziej niż
dynamicznie. Gitarzysta umoczony po same uszy w hałasie, plecie nad wyraz
zwinne, ultra szybkie palcówki! Drummer
w ogniu krzyżowych pytań i wyjątkowo ciętych ripost. Improwizowany death metal? Dlaczego nie! Fungi For Foucault. Spokojniej, w
oparach stygnącego post-noise’u. Filozoficzne dywagacje na prawdziwym kwasie! Intrygująca, post-metalowa
sonorystyka. Ketamine For Kant. Groźny riff ryje nam mózg! Perkusja ma chyba nawet dwie stopy! Narracja w tempie karabinu
maszynowego, karkołomne zwroty akcji, krwawe kontrapunkty. Piekielny kocioł
energii w stanie wrzenia. Muzycy pętlą się i wchodzą w ekstremalne zwarcia.
Prawdziwa ketamina w użyciu! Niemal 7
minut oczyszczającego doznania estetycznego. Gitara płonie, a zaraz potem parę
sekund niezbędnej ciszy. M&Ms For
Marx. Odrobina dodatkowej przestrzeni w ramach łykania brakującego oddechu.
Kind of funky, jakkolwiek w dynamicznym i szalonym wydaniu! Przestery i sprzężenia, silnie
energetyczna perkusja. D-Romilar For
Deleuze. Gitara wkracza śmiało w obszar psychodelii. Okrężny drumming. Szczypta niedynamicznej
narracji na ułamek sekundy. Potem powrót dobrego speedu, który wiedzie nas na orgiastyczne zatracenie. Energia
kinetyczna rozsadza muzyków od środka. Na finał kilka niuansów sonorystycznych
na gryfie. Lait Pour Lyotard.
Najdłuższa opowieść. Gitara brzmi jak upalone
piano Fendera. Bardzo dynamiczny small
drumming. Pomysły na gryfie sypią się jak z rogu obfitości. Metalowa sonorystyka w natarciu. Wyjście
z klincza narracyjnego, w estetyce
post-funkowej, więcej niż błyskotliwe. Z dużą ilością kwasu na strunach. ZZ Top w trakcie przedawkowania! Ortegasmatrón.
Co za tytuł?! Trochę echa, które multiplikuje efekty kolejnych szaleństw
gitarzysty. Narracja szyta gęstym ściegiem. Tysiąc pomysłów na sekundę,
prawie wyłącznie udanych. Stylowy rezonans na perkusji, w tle psychodelizująca
gitara. Brawo! Meta psycho
symfonia! More Acid For Hegel. Czas
na finał płyty i tytułową ekspozycję. Kwas na gryfie tryska po oczach i uszach. Wciąż szybciej niż jest
to możliwe. Ciało w ciało, myśl za myślą! Doskonała kooperacja. Tętno: 220 na 150! Wulkan! Gitarzysta
zdaje sie, że ma już gotowy cyrograf do podpisania – potrafi tu zagrać
wszystko! Morze kwasu leje się z
pomiędzy strunami. Muzycy ani na moment nie zdejmują nogi z gazu. Prawdziwi
gladiatorzy!
L'Ocell L'Ocell (Kaseta, Absent Tapes, 2018)
Pozostajemy na Iberia!
Lokujemy się w zaciszu domowej kwatery Fernando Carrasco (gitara akustyczna),
który przywdzieje szaty gospodarza. W roli zaś gościa - Àlex Reviriego
(kontrabas). 11 improwizacji pod nazwą własną L’Ocell. Jesień 2015 roku. Wnikliwi Czytelnicy Trybuny zapewnie rozpoznają tych muzyków bez pudła. Taak! To połowa kwartetu
Völga i jedna trzecia tria Phicus! Obie zacne załogi, z samego serca Katalonii,
popełniły w roku ubiegłym debiutanckie płyty, dokładnie tu, na polską krwią
skropionej ziemi! Wizerunki obu wydawnictw – jakże dynamicznie czerwone! - w boczku tej strony.
Od startu atakują nas dwa drony, usytuowane na
przeciwległych biegunach spektaklu. Po jednej stronie gitara ze szczyptą sonore, w siarczystej, metalicznej
ekspozycji, po drugiej zaś, nisko zestrojony kontrabas, płynący bardzo zwartym
strumieniem. Rodzaj dyskusji bez nacisku na konfrontowanie poglądów. Narracja,
która lubi przybierać kształt crescendo,
by za moment opaść jak jesienny liść. Na finał pierwszego odcinka batalia na
akordy. Drugi otwierają pasaże
strunowych obcierek, lekkich,
metalicznych, w klimacie wczesnego Sonic Youth. Rockowa temperatura, próba call & response z inicjatywy
gitarzysty. Rwana narracja, trochę bez rdzenia kręgowego. Po 4 minucie, bez
uszczerbku dla czegokolwiek, mogłaby trafić pod nożyce edytora. Trzeci wita nas sonorystyką z głębokiej
krypty. Plus garść prostych akordów z gitary, nieco wyzbytych emocji. Miniatura
czyniona z chłodną kalkulacją. Czwarty,
to jakby ciąg dalszy, choć po stronie Alexa krew pulsuje szybciej. Fernando
buduje kolejną niezbyt skomplikowaną narrację na gryfie, kind of fired americana - notuje recenzent. W sumie to niezłe tło dla szaleńczych pasaży
Alexa na samym dnie podłogi. Piąty szybuje bardzo wysoko. Aż uszy cierpną! Muzycy
piłują paznokcie, a nas bolą zęby. Dwa smyki w tańcu na zatracenie, tuż po
wyjściu z impasu. Ciekawe akustycznie zderzenie rezonansu i pulsacji. Szósty -
szczypta innych dźwięków na strunach
gitary. Alex znów dość wysoko, ale i dynamicznie, jak na ten duet. Na
finał udane zejście w ciszę. Siódmy –
muzykom jakby trochę brakowało cierpliwości w budowaniu bardziej złożonych
narracji. Tu, duet dwóch gitar akustycznych, którym nigdzie się nie śpieszy.
Bawią się w delikatne polifonie, zakończone skromną pyskówką. Ósmy, najdłuższy – sporo sonorystyki,
pasaże niskie, pasaże wysokie. Gitara szuka wytrwale nowych rozwiązań, co
dobrze wróży końcowej części płyty. Po chwili aż zrywa podłogę głębokim
smykiem. Śle też pojedyncze, rezonujące
akordy, które przypominają lepsze fragmenty Völgi. Alex też ma pod ręką pomysły
kwartetowe i wpada w konwulsje, które niosą ten odcinek na sam szczyt
recenzenckiej oceny. Dziewiąty
otwiera szorstka glazura rwanego dźwięku. Szczypta baroku, rozszarpywana
ostrymi kłami, na prawo i lewo. Gitara
aż skowycze! Brawo! Błyskotliwa miniatura! Dziesiąty, to akord gitary w silnym rezonansie, w opozycji do gadającego kontrabasu. Mnóstwo pięknego
brudu na gryfie większego ze strunowców.
Skowyt, taniec, złorzeczenie! W odpowiedzi gitarowa americana na delikatnym speadzie.
Jedenasty, znaczy ostatni – igraszki
na całego, puk puk na pudle
rezonansowym mniejszego, wycie do
księżyca większego. Zmysłowe!
Gitara też brzmi inaczej, kind of raga?
Dziwne skale. Muzycy brną w nieznane i czynią to wyjątkowo przekonywująco.
Dwie smykowe symfonie żałobne, trupie dźwięki. Trzecia kwarta tej płyty, także
ostatni jej fragment, windują ocenę recenzenta o kilka szczebli wyżej.
Susana
Santos Silva All The Rivers – Live At Panteao Nacional (Clean Feed, 2018)
Still Iberia!
Przenosimy się na zachodni kraniec półwyspu, do Lizbony. Drobna niewiasta w
wielkiej, zamkniętej przestrzeni, sama z instrumentem, gotowa na każde wyzwanie
akustyczne. Susana Santos Silva – trąbka, tin
whistle (mały instrument dęty, podobny do fletu), dzwonki. Nagranie z
oklaskami - Panteão Nacional, w ramach Rescaldo Festival, luty 2016. Jeden trak, 42 minuty i sekunda.
Środowisko naturalnego ambientu, dużego obiektu o solidnych
podstawach i grubych murach, które generuje własny, niebanalny i dość
intensywny przydźwięk. Pogłos żyje tu własnym życiem, zdaje się być nie do
opanowania. Trębaczka stawia mu jednak
czoła i za pomocą niezbyt dużego instrumentu dętego, blaszanego, próbuje ów wir
dźwiękowy okiełznać. Rodzaj eksperymentu, próby poszukiwania właściwego
brzmienia i sposobu, w jaki rozprzestrzenia się dźwięk. Sam obiekt, jego
gabaryty, stanowią ważny element składowy spektaklu. Fizyka fonii, kinetyka
dźwięku. Muzyka płynie, rezonuje, fizycznie dekonstruuje się na załamaniach
przestrzeni, odbija się od ścian, tańczy i swawoli. Czy to już przykład muzyki
konkretnej? Muzyka architektury, architektura dźwięków. Sama narracja,
improwizacja (o ile jest) zdaje się być dość jednorodna w formie, dramaturgicznie
niezbyt wyszukana. Tu forma, sposób, w jaki dźwięk radzi sobie w przestrzeni,
bywa zagadnieniem bardziej dla muzyka frapującym. Dźwięki, który multiplikują
się, które wpadają w polifoniczny wir. Być może ten koncert, to bardziej lekcja
fizyki. W 10 minucie, szczypta sakralnych dzwonków, które być może coś
oznajmiają, być może jedynie zapraszają na rytuał. Przestrzeń tak intensywnie szumi,
iż każdy dźwięk zdaje się być indywidualnie zaznaczony, akustycznie
napiętnowany. Meta muzyka? Metafizyka i oniryzm
w służbie narracji? Powrót trąbki, która potrafi być drapieżna, jakby chciała
zawłaszczyć dodatkowe porcje przestrzeni. Dużo porcji echa i rezonansu, który
zdaje się być całkowicie naturalny w tych okolicznościach scenicznych. Samych
dźwięków w jednostce czasu nie ma zbyt wiele, trębaczka operują pauzą, by
niemal każdy dźwięk miała szansę na foniczną eksplorację przestrzeni. Skutek
dramaturgiczny takiego wyboru jest następujący – koncert w wielu fragmentach
jest dość monotonny, a osiągany poziom emocji daleki od stanu wrzenia (choćby
15-19 minuta). Recenzentowi wydaje się, iż gdyby Susana spróbowała stosować
więcej dronów (długich, trwających fraz), w kontekście posiadania tak wielkiej
przestrzeni, efekt mógłby być dalece ciekawszy, nawet bez użycia amplifikacji (na
przykład w estetyce niektórych solowych ekspozycji Nate’a Wooleya). Okres przed
30 minutą, to czas, w którym doświadczamy więcej brudnych, mutowanych dźwięków,
trzasków, drżenia i skomlenia. Jakby siła pogłosu jeszcze rosła, a akustyka
całości nabierała nieco dubowego
klimatu. 34 minuta, to próba ekspozycji na samym ustniku lub też moment, w
którym Susana sięga po tin whistle (smak
czegoś na kształt… meta etno).
Odbiorca wciąż analizuje formę, brzmienie, nie ma jednak bazy do eksplorowania procesu improwizacji. Mniej przestrzeni,
więcej dźwięku! – utyskuje recenzent pod nosem, choć bez problemu docenić
potrafi zamysł artystyczny Portugalki. 40 minuta, to drobne spiętrzenie dźwięków
na sam już finał koncertu, które nosić może znamiona eskalacji. Jakkolwiek przestrzeń
i pogłos rządzą tym nagraniem aż do całkowitego wybrzmienia. Tuż po nim,
kilkudziesięciosekundowa burza oklasków.
Kaze Atody Man (Circum-Disc, 2018)
Pozostajemy w towarzystwie improwizującej trąbki (dojdzie
nawet druga!), a geograficznie przenosimy się na północ, do Francji. Nagranie powstało,
co prawda w słynnym Firehose 12 w New
Heaven (USA), ale płyta ukazała się definitywnie pod flagą trójkolorową, a jest
zapisem fonicznym spotkania dwóch muzyków francuskich i dwóch japońskich. Na
trąbkach - Christian Pruvost i Natsuki Tamura, na perkusji - Peter Orins, zaś
na fortepianie, najbardziej tu rozpoznawalna - Satoko Fujii. 6 odcinków z
tytułami (kompozycji) trwa ponad 69 minut, a spotkanie czwórki muzyków miało
miejsce w czerwcu 2017 roku. Muzycy funkcjonują pod nazwą własną Kaze, a ten krążek jest ich piątym
wydawnictwem.
One. W ramach
introdukcji, dwa trębackie drony, w tym samym rejestrze, plotą unisono krótkie pasaże, przerywane
kilkoma sekundami ciszy. Powtarzają proceder kilkukrotnie, po czym delikatnie
rozwarstwiają się i modulują swój sound.
Odrobina sonore w oczekiwaniu na
wejście pozostałej dwójki muzykantów. Talerze rezonują, piano ledwie muskane przez palce pianistki. Experimental free contemporary? W 5
minucie Satoko skutecznie nadaje ład tej narracji. Kameralistyka improwizowana?
Tak! … przy użyciu minimalistycznych schematów kompozycyjnych – recenzent
odczytuje z opisu wydawcy i posłusznie… zgadza się z nim. W 7 minucie
progresywny drumming zmienia obraz
całości i przenosi nas w silnie free jazzową eskalację. Zdaje się, że w tej
zabawie chodzi przede wszystkim o improwizację. Uff! – wzdycha uspokojony
recenzent. Nie brakuje także melodii, czy zgrabnych tonacji. W sumie ... what ever you want. Innymi słowy – na bogato. Two. Perkusja na początek. Na jazzowo, ze szczyptą repetycji
i ciszy w roli interludium. Swobodny duet z pianem. Wejście trąbek w etosie gatunku,
nawet hard-bopowo! Znów sporo ciszy pomiędzy. Sonorystyka trąbek udana,
ponownie jednak przeładowuje stylistycznie nagranie. Bez specjalnych emocji,
klasowe rzemiosło. Skok w ekspresję free
po paru chwilach, tym razem nie zaskakuje. Recenzent zastanawia się, ile w tym
tyglu różnorodności, kreacji ad hoc,
a ile czynione jest wedle zapisów scenariuszowych. Sporo przegadanych fragmentów,
balladynek dla grzecznych
dziewczynek. Finał w galopadzie, też nieco wykalkulowany. Three. Na start
piano, nawet toy piano. Odrobina
preparacji z dziwnymi dźwiękami, bystro skomentowana przez sonorystycznie
nastawione trąbki. Trochę campowego
chaosu. Interludia z pięciolinii, niczym pięść do nosa, skutecznie psują efekt
udanych pomysłów improwizatorskich. Kolejne depnięcie na gaz i ucieczka w swobodę, znów okazuje się najlepszym
rozwiązaniem. Four. Tym razem slow
minimal piano intro for silent listeners! Satoko jest w tym najlepsza. Melodia,
harmonia, tak ładne, że aż …nudne. Kwartet podaje temat. W kategorii main stream także daliby radę! Solo
perkusji trzyma poziom. Cały
numer wprost do ECM! Five. Wyraziste
solo trąbki, kreatywne, niebanalne. Po 120 sekundach gra już cały kwartet. Muzycy
śmiało wkraczają na obszar free improve.
I świetnie sobie radzą! Bystre
percussions solo! Oto numer, który
bez cienia wątpliwości uznajemy za opus
magnum tej płyty. Trąbki gadają ze sobą niebywale błyskotliwie, piano
tworzy zmysłowe tło, a drummer ma
tysiące nowych pomysłów. Sonorystyka,
preparacje, rezonans. Atak, wyciszenie. Tuby gotują się, struny szeleszczą.
11 minuta, to doskonale solo Satoko. Psychodelicznie wewnątrz, dynamicznie na
zewnątrz. Finał jest brawurowy, odrobinę podniosły w klimacie, ale świetnie
komentuje wyczyny pianistki. Six.
Solo perkusjonalne. Cisza i spokój. Atonalnie,
niebanalnie. Muzyk tak się rozgrzał poprzednim numerem, że potrafi już tylko
doskonale improwizować! Trębacze z szeroko otwartymi ustami, pięknie komentują
wyczyny kolegi. Pianistka, głęboko zanurzona z pudle rezonansowym fortepianu,
czyni dokładnie to samo. Jest szczypta melodii, a wszystko dzieje się na
pograniczu ciszy. Incydentalnie zmysłowe mikrodrony. Gdyby jeszcze trąbki
poszły w sonore…, ale zapewne
scenariusz, któremu szczęśliwie wiele minut temu muzycy wymknęli się spod
kontroli, przewiduje inne rozwiązanie. Efektowne wybrzmienie.
Louis Beaudoin-de-la-Sablonnière/ Éric Normand /
Louis-Vincent Hamel Brûlez les meubles (Circum-Disc/ Tour De Brass, 2018)
Spal wszystkie meble!
Tym szczytnym hasłem (tytułem płyty) muzycy pewnego tria, wprost z francuskojęzycznej
części Kanady, zapraszają nas do słuchania swojej muzyki. Louis
Beaudoin-de-la-Sablonnière na gitarze elektrycznej, Éric Normand na basie elektrycznym
i Louis-Vincent Hamel na perkusji. 7 kompozycji (muzycy dość
demokratycznie dzielą się obowiązkami w tym zakresie), blisko 38 minut muzyki.
Płyta wydana w ramach kooperacji francusko-kanadyjskiej. Muzyka zarejestrowana
w Saint Maxime du Mont Louis (Quebec) w lipcu ubiegłego roku.
One. Mocna,
jazz-rockowa sekcja, zwinna gitara z prądem, która uwielbia fussion, ale także świetnie radzi sobie
w jazzie środka. Od pierwszej chwili
doskonale pracuje basista, który nie dość, że trzyma fundamenty rytmu i
harmonii całego przedsięwzięcia, to permanentnie tkwi w procesie improwizacji i
snuje niebanalne historie, bez zbędnych przerw na papierosa. Drummer czujny, bystry, still on time, udanie dynamizuje
poczynania tria. Są dobre tematy i wyśmienite improwizacje, podawane bez
spinania muskułów, z dużym feelingiem. Two.
Melodia, smak, rytm – tu na spokojniej. Precyzja, kreatywność, także
bezpretensjonalność. Temat główny powraca jak mantra i wyznacza szlak
improwizacji. Three.
Postmodernistyczne fussion generowane
z precyzją sapera. Trzy stróżki improwizacji, które przenikają się wzajemnie. Świetna
komunikacja, czujność, bystre interakcje. Mainstream
jazz rocka w wykonaniu trzech naprawdę błyskotliwych instrumentalistów. Siedmiostrunowa
gitara, kwiat współczesnej sceny Quebecu (jak mówi wydawca). Sporo detali,
subtelności aranżacyjnych w muzyce, która nie odkrywa świata, ale urzeka formą,
jakością wykonania i prostotą
przekazu. Four. Bardziej
dynamicznie, ze szczyptą hałasu na gryfie (też potrafi, jeśli pytacie!). Zwinna miniatura, mniej niż dwie
minuty. Five. Nowa porcja energii. Kind of funk! Bas wspaniale
pracuje, kreśli pętle i tańczy, gitara w repetycji, wyrazista perkusja. Ta
muzyka nie kreśli w głowie recenzenta wyszukanych metafor, sprawia wszakże
czystą, żywą, wręcz zwierzęcą przyjemność w odbiorze. Pure high jazz, Man! Po 4 minucie, zejście w dół i garść pięknej
psychodelii wprost z obu gryfów, na spokojnym wybrzmieniu. Brawo! Nie ma
fajerwerków, muzycy prostymi środkami osiągają doskonały efekt. Six. Wolnym krokiem, kontrapunkt goni
kontrapunkt. Gitara i bas plotą kompatybilne opowieści, perkusja tuż za nimi,
śledzi ich każdy krok i zdobi synkopami.Ta opowieść zdaje się być bardziej
konwencjonalna, ale swobodnie raduje ucho. Seven. Co za synkopa!? Co za rytm!? I jaki riff gitarowy!? Do zakochania! Na
finał pieśń umoczona w rockowym
sosie. Kocia zwinność, perfekcja wykonania i radość grania. Rytmy i przestery.
Bas, który kreśli sinusoidy i tańczy wokół własnej osi, gitara w podskokach. Jakże
rozwojowa historia. Zejście w trucht, wprost z galopu - imponujące. Świetna
ekspozycja perkusisty, dla podkreślenia jego doniosłej roli w dziele tworzenia
– tu, na tle gitarowych pląsów. Recenzent dawno nie był tak blisko jazzowego mainstreamu i dawno nie miał z tego
powodu tak wielkiej radości słuchania! Raz jeszcze brawo!
Steve Kaiser/ Alex Clov Baczkowski/ Bill Harris
Measure Once, Cut Twice (Amalgam, 2017)
Na koniec dzisiejszych przedwiosennych guseł, porcja
zdrowego jazzu (z ambicjami free) wprost z wietrznego miasta! Steve Kaiser na
gitarze, Alex Clov Baczkowski na saksofonie altowym i barytonowym oraz Bill
Harris na perkusji i instrumentach perkusyjnych. 8 improwizacji (all music by the musicians), blisko 54
minuty. Nagrania z sierpnia 2016 roku, z Music Garage/ Chicago.
One. Drapieżny
baryton, gitara pełna jazzowego spleenu,
bystra perkusja. Dość żwawa narracja, której brak kontrabasu nadaje posmak
nieoczywistości i dość specyficzny drive.
Synkopa, która trzeszczy i krąży wokół siebie. Two. Więcej skromnej sonorystyki, szumiące dysze, drżące talerze i
gitara w łagodnych pląsach. Udane przejście w bardziej dynamiczne pasaże, choć
nie na długo. Ekspozycja gitary dość konwencjonalna, jazzowa, jak pan bóg przykazał. Drummer często sięga po synkopę i rytm, czasami zbyt natarczywy,
nadmiernie bezwzględny. Powrót barytonu konkretny, dosadny i wyrazisty. W
nastroju do swawolenia. Finał kawałka osiągnięty w wyzwolonym galopie. Three. Alt, flażolety, repetycja,
nostalgia i zaduma – to atrybuty introdukcji. Temat pod dyktando melodyjnego
saksofonu i refleksyjnej gitary, wbrew rytmice perkusji. Po 4 minucie
balladowe, nieco hipisiarskie
wybrzmiewanie. Four. Skromne percussions, ekspozycja solowa. Szczypta
sonorystyki w tubie, na gryfie igraszki na poły akustyczne. Narracja ciekawie
narasta, a każdy z muzyków na swój sposób wgryza się w bieg improwizacji. Kolejny
krok, to galop w estetyce free, formule, która dobrze robi tej płycie. Five. Jakby ciąg dalszy, konstytuujący tezę, iż w dynamicznych pasażach muzyka tria zyskuje na wartości. Tu, świetna
ekspozycja altu. Six. Kolejna jazzowa
synkopa z gitarą, które snuje scofieldowskie
opowieści o udanych związkach damsko-męskich. Drive perkusji dość progresywny, ale to alt zdaje się tu wnosić
odrobinę świeżości. Gitara niezwykle niechętnie wychodzi poza schemat. Po 4
minucie buduje solo przy wsparciu drummera,
bez ekscytacji. Nagłe wtargnięcie barytonu, trochę na wariackich papierach,
zdecydowanie ratuje ten fragment. Wymusza dialog, w którym gitara czuje się nieco
swobodniej. Na finał eskalacja barytonu! Seven.
Baryton z gitarą, tym razem randka we dwoje. Perkusja wchodzi im w słowo i
kontrapunktuje, znów odrobinę zbyt intensywnie. Szczypta muskulatury, zwarć w
półdystansie. Chropowaty baryton, to znów najlepsza rzecz, jaka przydarzyć się
może tej improwizacji. Pod koniec niespodziewana próba call & responce, dość udana, tuż po niej samotny drumming. Eight. Na sam już finał najdłuższy fragment płyty. Sonore z ciszy, po talerzach i
krawędziach werbla. Alt w molowym pasażu, gitara po swojemu. Ballada, która
staje się dialogiem, a potem marszem ku górze, w poszukiwaniu źródeł eskalacji.
Tym muzykom nadmiar ekspresji nie szkodzi, to już świetnie wiemy. Dobra akcja
gitary, eksplozywny, silny alt, no i rytm, który nie znosi zdań odrębnych. Ostatnie
3 minuty wynoszą ocenę ogólną płyty na nieco wyższy poziom. Na ostatniej
prostej ciekawy, drobny incydent perkusjonalny. Być może zbyt późno
zaproponowany.
*) ang. Więcej niż świeże, improwizowane podsumowanie z okazji opóźnionej wiosny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz