Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 czerwca 2018

Phicus & Belorukov at Intonema! And the Other Tall Stories!


Petersburski label Intonema, jak donosi podtytuł jego strony internetowej, poświęcony jest muzyce improwizowanej, współczesnej, eksperymentalnej i całej tej szalonej reszcie! Artystycznie dowodzi nim bardzo ciekawy rosyjski saksofonista i eksperymentator w zakresie dźwięków elektroakustycznych - Ilia Belorukov.

Być może na moment, w którym Trybuna baczniej przyjrzy się dokonaniom Intonemy, musielibyśmy jeszcze trochę poczekać, ale szczęśliwie, za jej przyczyną, kilka tygodni temu ukazała się druga płyta barcelońskiej formacji Phicus. To trio znamy i lubimy tu wszyscy, bo nie dalej, jak jesienią ubiegłego roku, Ferran Fages, Alex Reviriego i Vasco Trilla debiutowali fonograficznie w ramach serii wydawniczej Trybuny i Multikulti Project. Najnowsza płyta nagrana została w towarzystwie właśnie Belorukova, zatem nie mogliśmy nad tym faktem przejść do porządku dziennego, bez odpowiedniego komentarza.

Dodatkowo dzięki uprzejmości wydawcy, w odtwarzaczach redakcji pojawiło się także kilka poprzednich płyt labelu, zatem czas dziś na skromny overview katalogu Intonemy. Przegląd zaczniemy, trzymając się znanej i lubianej na tych łamach zaburzonej chronologii, od płyty najnowszej*), a potem skrupulatnie będziemy cofać się w czasie, omawiając w sumie pięć ostatnich pozycji.
  




Phicus & Ilia Belorukov  K(nо́)t (Intonema 027, 2018)

Ubiegłoroczne lato w Barcelonie! Ferran Fages – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – perkusja oraz Ilia Belorukov – saksofon altowy i mała elektronika. Cztery utwory z tytułami trwają 40 minut bez kilkunastu sekund.

Od startu dobiegają nas dźwięki z samych głębin tuby, rezonującego talerza, opiłek fonii na gryfie gitary, czy szorowania pudła rezonansowego kontrabasu. Wszystkie one dumnie kroczą, jeden za drugim, w oczekiwaniu na to, co może wydarzyć się za moment. Oto Phicus w wersji medytacyjnej, bez akcentów rockowych, czy post-rockowych, które niechybnie zdobiły ich debiutancki album Plom. Znacząca w tym moc sprawcza rosyjskiego saksofonisty, który na ogół stroni od ekspresyjnych zachowań i nierozważnych galopad. Świat fonii filigranowych dzwonków, prychów na dyszach, akustycznych ornamentów, migotliwych świecidełek na skraju dnia, w glorii zachodzącego słońca, gdy czuć już zimną nocą w powietrzu. Mikrobiologia improwizacji, mikrotonalność pojedynczego dźwięku. A na finał pierwszej części bardzo udane próby budowania, wzajemnie krzyżujących się, dronów z czterech akustycznych źródeł. Druga improwizacja, najdłuższa na płycie, rodzi się z poziomu jeszcze bliższemu ciszy. Jeszcze dostojniejsza, bardziej oniryczna (zwłaszcza na gryfach), metafizycznie podwieszona w czasoprzestrzeni. Teraz mamy już chyba do czynienia w prawdziwą nanobiologią dźwięków - wielokolorowe szumy, głęboki rezonans, drobinki ołowiu w powietrzu. Narracja zaczyna delikatnie narastać, elektroakustyczna mieszanka ciała i krwi – zmysłowe, cierpkie nieoczywistości fonii, z silnym akcentem małej elektroniki w samym środku tej ekspozycji. Wytłumionej po niedługiej chwili szarpnięciami strun kontrabasu i skromną sonorystyką altu. Jakby rodziło się nowe życie dla całej czwórki muzyków. Więcej rwanych fraz, znaczące akcenty perkusyjne, drobne cuda na gryfie gitary. Szczypta dźwięków z nierozpoznawalnych źródeł (raczej akustycznych). Dzwonki Trilli wieńczą dzieło.

Czas na trzecią opowieść – klimat powolnej śmierci zostaje zachowany. Cisza, mikrozgrzyty gitary, napięcie zaniechania, chłód oczekiwania. Kontrabas wchodzi do gry jak niedźwiedź, nie do końca wybudzony ze snu zimowego. Obok ledwie sugerowany drumming. Narracja niczym upiorna kołysanka dla wyjątkowo niegrzecznych dzieci, z głęboko zaszytą w sobie repetycją. Następny krok, to oniryczna sonorystyka, uprawiona jakby w poprzek przebiegu wydarzeń. Drżenie upoconych rąk, niepokój chwili, elektroakustyczny strach przed nieznanym. Jakby muzycy grali soundtrack do niemego horroru, jednego z klasyków gatunku. Sepia okładki płyty nie mówi nam chyba wszystkiego o intencjach jej twórców. Królestwo artystycznego minimalizmu zostaje osiągnięte. Na finał płyty rodzaj czterominutowej kody. Elektroakustyczny szum, drobinki akustycznych dźwięków ze strony wciąż jeszcze żywych instrumentów. Na tle tej narracji tempo orszaku pogrzebowego, to niemal galop. Na sam już koniec, przez krótki moment, nieco gęstsza faktura dźwięków, sonoryzujący Trilla, czyste dysze altu. Na ostatniej prostej tłumienie dawno już wytłumionych emocji.




Konstantin Samolovov & Alexey Sysoev  Varietas (Intonema 026, 2018)

Nadal lato roku ubiegłego, tym razem jednak moskiewski DOM Cultural Center. Konstantin Samolovov – wybrane elementy perkusji, obiekty, radio, rejestrator głosu oraz Alexey Sysoev  - no input mixing board (stół mikserski bez danych na wejściu) plus kilka, bliżej nieznanych obiektów elektronicznych. Dwie improwizacje, łącznie 37 minut bez kilku sekund.

Muzyczna przygoda z perkusją wspomaganą elektroakustyką lub może inaczej – elektroakustyka napędzana snare drummingiem. Zwarty, gęsty ścieg narracji, odrobina sampli, elektroniczne ozdobniki. Jakkolwiek byśmy tego nie odbierali, improwizacja ma swój rytm, swoją nieco powykręcaną, żywą dynamikę, umoczoną po pachy w preparacjach czynionych na mikserze bez danych wejściowych (czyli takim muzycznym perpetum mobile). W wymiarze fonicznym, improwizacja duetu przypomina chwilami ciąg produkcyjny dużego zakładu szlifierskiego. Nerwowe, rozedrgane plamy dźwiękowe, silnie wszakże przykuwające uwagę odbiorcy. Choć opowieść toczy się stosunkowo linearnie, bywa, że skrupulatnie narasta w czasie i przestrzeni.

Na szczególną uwagę zasługuje końcowe 6-7 minut pierwszej, dłuższej improwizacji, zatytułowanej Moto. W natłoku wielowymiarowych dźwiękowych wydarzeń, wyjątkowo zwinnie wyłania się elektroakustyczny dron, który z perspektywy pierwszego piętra, fantastycznie komentuje skromny, zakleszczony do wewnątrz, akustyczny snare drumming. Całość efektownie pikuje w kierunku finałowej ciszy. Druga improwizacja Cycle zdaje się być bardziej stonowana, skupiona na pojedynczych frazach, z delikatnie przesuniętym akcentem z soczystych perkusjonalii na rozbudowaną, niebanalną, jakże żywą elektroakustykę.




Ilia Belorukov/ Miguel A.García/ Jason Kahn/ Frantz Loriot  Invanskrue (Intonema 025, 2017)

Szwajcarski Zurich, grudzień 2016 roku. Ilia i Miguel w trakcie trasy koncertowej spotykają tamtejszych rezydentów w osobach Jasona i Frantza. Propozycja wspólnej sesji nagraniowej okazuje się strzałem w dziesiątkę! Ilia Belorukov - fluteophone, contact microphone, effect pedals, sample, field recordings, Miguel A. García - laptop, elektronika, Jason Kahn – perkusja oraz Frantz Loriot – altówka. Dwie improwizacje, 46 i pół minuty.

Przykład wyjątkowo kompetentnej elektroakustyki z dużą dawką żywych, niebanalnych, intrygujących dźwięków. Element pierwszy to domena gości, drugi zaś to przywara gospodarzy tej sesji. Narracja pełna skupienia, dbałości o szczegóły, bez brudu za paznokciami i zbytniego potu na czole. Struktura improwizacji w trakcie dwóch opowieści jest na ogół dość stała. Chwilami prym wiodą elektroniczne incydenty, w innych momentach piękno akustyki altówki i perkusjonalii zdaje się mieć niepodważalny charakter. Zwinna sonorystyka żywych instrumentów zwiera tu zgrabnie szyki z syntetyką ciekawej elektroniki. 

Pierwsza improwizacja obfituje w wiele imponujących ekspozycji Kahna, także w kameralistyczne grepsy na gryfie Loriota. Belorukov skoncentrowany na elektroakustycznych perforacjach, Garcia zaś trzyma z nim front, świetnie kooperując na kablach. Rodzaj improwizowanej narracji, który nie eskaluje się bez potrzeby, która perfekcyjnie dba o dramaturgię wydarzeń. Jej linearność, spójność artystyczna, konsekwencja w budowaniu muzycznej opowieści, konstytuują jakość oceny końcowej.

Druga opowieść zdaje się być bardziej intensywna, z większą ilością kanciastych form. Rośnie ilość dźwięków w jednostce czasu, okazjonalnie pojawiają się zmutowane melodie z sampli i szczypta field recordings. Ta narracja ma trzy, nawet cztery wątki, a wszystko dzieje się przy zachowaniu autów pierwszej części. Już pod koniec 10 minuty muzycy schodzą na poziom ciszy i balansują na granicy dźwięku. Po chwili skrupulatnie odbudowują narrację. Wyrazisty Kahn stanowi świetny punkt odniesienia dla elektroakustycznego dzieła gości w podróży. Loriot, od czasu do czasu, gotowy jest budować strzeliste drony na gryfie altówki i łechtać ucho recenzenta w sposób ponad normatywny. Invanskrue to płyta, która stanowić może doskonały przykład symbiozy żywych i syntetycznych pasaży dźwiękowych.




Dominic Lash & Seth Cooke Egregore (Intonema 024, 2017)

Powracamy do duetu, tym razem w postaci dwóch Brytyjczyków. Muzyka zarejestrowana w dwóch miejscach, w dwóch momentach czasowych (2016 i 2017 rok). Nie wiemy dokładnie, czy muzycy przebywali w trakcie procesu produkcji dźwięków razem, czy też jeden dogrywał do drugiego. Dominic Lash – elektronika, Seth Cooke – talerze, mikrofony. Godzina zegarowa bez 25 sekund. Jeden trak.

Kompozycja zbudowana głównie elektronicznie lub w drodze amplifikowania działań akustycznych na talerzach. Rodzaj dźwiękowej instalacji, projektu, bez znamion improwizacji. Jednostajny, gigantyczny dron wyrasta bardzo powoli z ciszy. Jego struktura jest dość prosta, dźwiękowo jednorodna. Staje na środku wyimaginowanej sceny i intensywnie trwa.

Recenzentowi pozostaje foniczna łamigłówka do rozwiązania – znajdź choćby jeden szczegół, który stanowi o tym, że kolejne minuty tej muzycznej formy czymkolwiek różnią się od siebie. Po 10-12 minutach można zaryzykować tezę, iż poziom intensywności stojącego dronu mikrotonalnie narasta. Ale to tylko teza. Wibracja dźwięku, jakiej doświadczają nasze receptory słuchu po kolejnym kwadransie jest być może jedynie efektem mechanizmu obronnego naszego organizmu, nie zaś skutkiem działań muzyków. W dalszej części płyty odbiorcy pozostaje już tylko własna wyobraźnia. Może coś wydarzy się w monotonii dźwięków, może coś wejdzie z czymś w interakcję… Dron bowiem trwa, czuwa, nie odpuszcza choćby na ułamek sekundy.

Kolejna nadzieja na jakiekolwiek wydarzenie pojawia się w okolicach 35 minuty. Coś dzieje się na dalszym planie. A może to tylko złudzenie foniczne. W 50 minucie narracja wchodzi w stadium wygaszania. Opuszczanie kotary trwa blisko 10 minut. Płyta, która stanowi jedno z większych wyzwań recenzenckich. Niżej podpisany wytrwał do końca.




Horst Quartet  Edged Timbre (Intonema 023, 2017)

Na finał przeglądu najnowszych płyt Intonemy kolejna udana lekcja elektroakustyki. Tym razem w wydaniu kwartetu muzyków fińskich. W podróż na krawędź dźwięku zabierają nas następujący wykonawcy: Tuukka Haapakorpi – elektronika, Lauri Hyvärinen – gitara elektryczna, obiekty, Taneli Viitahuhta – saksofon altowy, obiekty i piano, Hermanni Yli-Tepsa – skrzypce, obiekty. Pięć improwizacji z tytułami, dwa kwadranse bez kilkudziesięciu sekund.

Od progu wita nas głucha i tajemnicza przestrzeń elektroakustyczna (wilderness!). Chrobot przedmiotów nieznanych, silne echo, pogłos instrumentów akustycznych, skwierczenie na kablach, robotyka amplifikatorów. Filigranowa, acz gęsta, delikatnie tkana pojedynczymi czasami dźwiękami, spokojna narracja. Pełna niuansów, smaczków, nastawiona na odbiorcę, która ma chwilę na precyzyjny odsłuch. Akcenty żywe i incydenty syntetyczne, dobra struktura, celnie ułożone proporcje i wyważona dramaturgia wewnętrzna.

We fragmencie drugim intensywność ekspozycji ciekawie narasta, brnąc niebanalnie w kierunku industrialnej estetyki brudnego, niepokornego, zdeformowanego dźwięku. Procesowi temu towarzyszy rosnący udział żywych instrumentów - saksofonu, gitary i skrzypiec. W tle pracuje duża amplifikacja i groźnie łypie okiem na muzyków. W odcinku czwartym muzycy mierzą się z bezmiarem elektroakustycznej ciszy. Z kolei w piątym po drodze im z odrobiną hałasu, który jest kontrapunktowany krótkim pasażem wprost z klawiatury piana. Wszystko na tej płycie dzieje się w granicach artystycznego rozsądku, co stanowi w tym wypadku bezwarunkowy atut nagrania.




*) już w trakcie redakcji tego tekstu, ukazała się kolejna płyta Intonemy, której Pan Redaktor jeszcze nie przetworzył. Chodzi o krążek tria Wozzeck Fact I (Ilia Belorukov/ Mikhail Ershov/ Konstantin Samolovov). Jego numer katalogowy - 028.


wtorek, 26 czerwca 2018

L3! Eu Tres! Vicente, Gibson and Trilla eles snagram profusamente! *)


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: Marzec 2017, Namouche Studios, Lizbona.

Ludzie i przedmioty: Luis Vicente – trąbka, Yedo Gibson – saksofon tenorowy i sopranowy, Vasco Trilla – perkusja i instrumenty perkusyjne.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: 33 minuty i kilkanaście sekund, 7 utworów, wydane jako L3, tytułem wykonawczym jest …także L3 (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series). Dostępne na rynku od 15 czerwca 2018 roku.





Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

L1. Rezonujące talerze, saksofon grzmiący niczym silny kontrabas (nawet mówi sam do siebie), trąbka zawieszona na krawędzi ustnika. Akcja, reakcja, sanacja. Brutalna sonorystyka trzech ognistych rumaków na skraju galopu. Jednym pociągnięciem pędzla osiągają industrialną wręcz intensywność gry (tuż pod koniec 2 minuty). W tubie saksofonu Yedo dzieją się rzeczy niemożliwie, a najprawdopodobniej on sam ma w ustach jedynie sopran. Kolejne stadium niebywałej emancypacji instrumentu dętego drewnianego. Na finał Vasco eskaluje ilość drżących przedmiotów, dzięki czemu całość narracji przebiera formę wielkiej symfonicznej. Panowie na flankach, w ramach komentarza, zmysłowo imitują się. Kameralistyka z samego dna piekła.

L2. Gęstwiny dźwiękowej ciąg dalszy. Vasco niczym młot pneumatyczny, ubija ziemię pod stopami. Dęciaki dmą na alarm. Saksofon i trąbka tańczą z krzykiem w gardle, jakby pokonywali kolejne wzgórze sonorystycznych możliwości prostych instrumentów akustycznych. Całość brzmi jak huta szkła w fazie szczytu produkcyjnego. Vasco uruchamia robaczki, drobne, wibrujące przedmioty, czym tłumi hałas fabryczny i wprowadza odrobinę fonicznego ukojenia. Po bokach dęte ornamenty, lśnią i połyskują. Sopran wzbija się na szczyt i brzmi jak stado góralskich piszczałek (czyżby grał na samym ustniku? na kilku ustnikach?).

L3. Free jazzowa eskalacja od pierwszego dźwięku. Mocny tembr, dynamika, wszystko z intensywnością godną całej polskiej sceny deathmetalowej! Strzelisty drumming od góry do samego dołu, dwa orgazmy w dętych tubach. Mniej niż trzy minuty jakże konkretnego trzęsienia ziemi! Yedo już sięgnął nieba, Vasco krok za nim, Luis na wdechu – czyste szaleństwo.

L4. Sonorystyczny odpoczynek po burzy z piorunami, osuwającej się ziemi i potokach rozgrzanej lawy. Saksofon i trąbka gadają same ze sobą. Vasco drży małymi przedmiotami, silne echo na werblu. Po chwili ta sucha rozmowa nabiera intensywniejszej barwy. Doskonały dialog na flankach, lekko imitacyjny. W tle Vasco buduje nową dynamikę za pomocą talerzy (baa, armii talerzy). Na finał sowity galop, prawdziwa fire music!

L5. Rezonans, parsknięcia na dyszach, oliwa w blaszaku. Narracja narasta, gęstnieje niczym sos podsypany dużą ilością mąki. Mała orkiestra percussions z solistami na obu flankach. No drumming sonore! Chwila solowej ekspozycji trębacza, zaraz potem wejście saksofonisty. Vasco milczy. Nowa sytuacja dramaturgiczna – krwisty duet w eskalacji. Co za tempo?! Vasco z rezonującym talerzem pomiędzy zębami włącza się na trzeciego i próbuje przebić ścianę dźwięku. Błyskawiczny finał, bez mrugnięcia okiem.

L6. Ostry, jak brzytwa tenor Yedo, szeleszczący Vasco, owinięty w ciszę Luis. Jakby z chaosu chwili rodziło się nowe życie. Dawcą spermy zdaje się być Katalończyk. Muzyka znów nabiera intensywności, która kaleczy zmysły, ale potrafi też mistrzowsko wyhamować po 120 sekundach. Bo tu, na każde 15 sekund improwizacji, każdy muzyk ma tysiąc pomysłów na dalszy jej przebieg. Trochę zoologicznych elementów – Yedo burczy jak niedźwiedź, Luis przypomina kompletnie pijaną sowę, a Vasco ptasią inwazję późnowiosenną.

L7. Zoologii jakby ciąg dalszy, zwłaszcza na flankach – pogaduszki, skowyt, mruczenie, a wszystko na tle okrężnego drummingu. Gęsto, jak zwykle. Krew kapie ze ścian, groza sytuacji scenicznej. Vasco konkretyzuje plan ponownego przejęcia władzy, znów uruchamia armię niespodziewanych dźwięków. Ze strony Yedo i Luisa cięte riposty, słowo za słowo. Na ostatniej prostej zasłużone wybrzmiewanie, które krzyczy, które boli pod samą skórą, które nigdy nie umiera.




*) portugalski: … krwawią obficie!

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Inner Core! Majewski & Zakrocki! Spontaneus Chamber Music! Jachna & Wójciński! Dąbrowski & Mazurkiewicz! Scolari! Wart Biter! Lonker See! Alameda 4! Ugory! The satanic mix for holidays!


Wakacje za pasem! Czas zatem na skromną zbiorówkę recenzji płyt, które przetoczyły się przez odtwarzacze redakcji w okresie wiosennym.

Naczelną zasadą dzisiejszej opowieści będzie … całkowity brak zasad! Stylistyczny melting pot, godny najbardziej wyuzdanych piór współczesnej żurnalistyki. Swobodna improwizacja, dzika kameralistyka, kolokwialne fussion, wreszcie silna reprezentacja muzyki rockowej, czy bardziej post-rockowej, która nie boi się dużej formy i lubi popadać w szpony improwizacji.

Zaczynamy po katalońsku, potem mocny i rozbudowany zestaw krajowy, krótka ucieczka do Włoch i Anglii, wreszcie powrót nad Wisłę, Odrę i Wartę, by skrupulatnie pohałasować! Będzie się działo!




Irene Aranda/ Johannes Nästesjö/ Núria Andorrà  Inner Core (Relative Pitch Records, CD)

Scena muzyki swobodnie improwizowanej w Barcelonie nie wykazuje się nadmierną podażą ciekawych pianistów. Być może jest to po części efektem przestrzeni scenicznej, jaką proponują znaczące kluby tego miasta. Są niezwykle małe, a na duży instrument po prostu brakuje miejsca. Z tym większą radością odnotujmy debiut płytowy tria Inner Core, które tworzą Irene Aranda – fortepian, Johannes Nästesjö – kontrabas oraz Núria Andorrà – instrumenty perkusyjne. Studyjna rejestracja z Barcelony, z grudnia 2016 roku. Brylantowo swobodna improwizacja i dwie temperamentne Panie w towarzystwie przystojnego Szweda! Takie spotkanie nie może ujść naszej uwadze! Premiera płyty w przedostatni dzień czerwca.

Dynamiczna, rozbudowana improwizacja na początek, pełna męskiego temperamentu, ale i kobiecej intuicji. Drapieżne improwizatorki i kontrabasista, który stoi na środku sceny i niskimi dźwiękami spaja kobiecą batalię w jedną narracją. Aranda gra całą długością i szerokością swojego instrumentu, pozostaje w totalnej ofensywie. Andorra zaś zdaje się stanowić ów niezbędny, brakujący element rozbudowanej konstrukcji fortepianu. Nästesjö nie stroni od sonorystyki, jego towarzyszki równie sprytnie odnajdują się w takiej estetyce. Już w połowie pierwszej improwizacji zwinnie schodzą do poziomu ciszy i zostają tam dłuższą chwilę.

Trio bez zbędnej zwłoki osiąga ponadnormatywny poziom synergii, a recenzent – nie bez przyczyny – popaść musi w dysonans poznawczy, nie jest bowiem w stanie precyzyjnie wskazać poszczególnych źródeł dźwięku. To trio nie boi się jazzu, potrafi być sonizującą filharmonią, gdy potrzeba chwili o tym stanowi, skłonne jest rockowo pohałasować, czy uciec w industrialne efekty akustyczne. Obie Panie kapitalnie się imitują - w wielu momentach mamy wrażenie, że Irene gra na instrumentach perkusyjnych, a Nurria staje się pianistką. Jedno ciało, czworo rąk!

Wrażenie finalne sprowadza się do zadumy nad możliwościami akustycznymi, jakie daje proste trio z fortepianem, jeśli tylko muzycy potrafią wystrzelić w kosmos poziomem wyobraźni i jakością kreacji muzycznej.




Artur Majewski & Patryk Zakrocki  Czas panowania traw (Fundacja Kaisera Söze, CD)

Niniejszym rozpoczynamy duży blok krajowy z istotnym akcentem… katalońskim! Najpierw duet Artur Majewski - kornet, delay i Patryk Zakrocki - altówka, mbira, ring modulator. Rejestracja poczyniona w Zielonej Górze, latem ubiegłego roku.

Improwizacja, która od pierwszego dźwięku wykazuje wysoki stopień sonorystycznego wtajemniczenia. Podwieszony pod sufit kornet z delayem i dronowa altówka czynią tyle dźwięków w jednostce czasu, iż duet zaczyna przypominać małą orkiestrę. Post-psychodelia spotyka się tu z upalonym barokiem w perfekcyjnym środowisku akustycznym.

Muzycy zdają się tańczyć, jak para szaleńców, tuż po opuszczeniu zakładu zamkniętego. Płynna opowieść, która nie ma przystanków, ani zbędnych myśli, wypełniona jest za to pomysłami na zagospodarowanie każdego centymetra sześciennego Audytorium Uniwersyteckiego. Gdy delay kornetu zaczyna repetować, całość narracji niczym mantra, brnie po złote runo. Być może pierwsza, najdłuższa improwizacja, po części także druga, stanowią najlepszy od dawien dawna fragment swobodnej improwizacji w wydaniu krajowym!

Czas panowania traw uzupełniają jeszcze cztery krótsze improwizacje. Najpierw altówka narzuca bezdyskusyjny rytm, wokół którego kornet pląsa niczym dziewica na zroszonej deszczem łące. W kolejnym Zakrocki sięga po instrument zwany mbira (brzmi jak marimba), a duet brnie w szczelny minimalizm, być może także z artystycznego lenistwa. Potem podobną rolę spełnia ring modulator, a z początkowej kreatywności kornetu pozostaje prawie wyłącznie pogłos. Na finał oniryczna, silnie perkusyjna mbira bije rytm świat, a z kornetu wyrasta dron. Recenzent odruchowo uruchamia restart, ale ponowny odsłuch płyty kończy po drugim utworze.




Patryk Zakrocki & Marcin Olak with Agusti Fernandez  Spontaneus Chamber Music vol. 2 (Fundacja Słuchaj!, CD)

Patryk Zakrocki (altówka, trumpetviolin i szczypta elektroniki) pozostaje w orbicie naszych zainteresowań. Teraz dołączy do niego Marcin Olak na gitarze klasycznej i elektrycznej oraz … oczekiwany akcent kataloński, czyli Agusti Fernandez na fortepianie. Studio nagraniowe, jesień ubiegłego roku. Druga odsłona kameralistyki spontanicznej!

Strunowe vibrato na trzy rozgrzane instrumenty! Niektóre groźnie huczą, inne rezonują, jeszcze inne wręcz krzyczą (prawdziwie amorficzne dźwięki z altówki). Gitara czyni dysonans poznawczy, bo niekiedy sięga po zasilanie prądem zmiennym.

Spontaniczna, improwizowana kameralistyka, która nie boi się konfirmacji, nie unika wchodzenia w alianse z dowolną porcją nieoczywistych gatunków, gotowa na każdy mezalians stylistyczny. Dużo fermentu ze strony Zakrockiego, który często zmienia sposób gry, barwę brzmienia, jego instrument zdaje się pozostawać w nieustannym tańcu. Swawoli i podszczypuje partnerów. Olak stawia na multigatunkowość. Zdaje się, że mógłby tu zagrać dowolny dźwięk, choćby flamenco (utwór 5). A zmysłowe spontaneous contemporary czai się na końcu gryfu jego gitary. Fernandez, niczym kameleon. Skomentuje każdy dźwięk, wejdzie w dialog z każdą iteracją improwizacji. Potrafi być dosadny, a nawet agresywny (choćby utwór 7).

Na płytę składa się aż szesnaście improwizacji. Większość z nich to minutowe lub dwuminutowe szkice. Jedynie trzy, to rozbudowane, wielowymiarowe narracje. W niektórych momentach można odnieść wrażenie, że spotkanie tej trójki doskonałych muzyków jest nieco przeładowane treścią. Być może rezygnacja z niektórych pomysłów, na rzecz dłuższych wypowiedzi, podniosłaby poziom ostatecznej oceny. Szczęśliwie trzy dłuższe fragmenty (1, 14 i 15) stanowią prawie połowę płyty – świetnie skonstruowane improwizacje, pełne błyskotliwej sonorystyki i zwinnych interakcji. Cisza, skupienie, posmak oniryzmu, rodzaj strunowej beletrystyki dźwiękowej. A na sam finał trochę rocka? Why not!




Wojciech Jachna & Ksawery Wójciński  Conversation with Space (Fundacja Słuchaj!, CD)

Czas na duet blaszano-strunowy! Nie po raz ostatni dziś! Wojciech Jachna na trąbce, także flugelhornie i Ksawery Wójciński na kontrabasie, incydentalnie w jednej piosence Tomasz Glazik na saksofonie. Dwie okoliczności, jedna bodaj studyjna, druga być może koncertowa. Wiosna ubiegłego roku, Warszawa.

Dwanaście niezwykle zgrabnych i błyskotliwie zagranych improwizacji. Niemal każda z nich bazuje na strukturze rytmiczno-melodycznej, którą kreuje kontrabasista. Czyni to z gracją, w obliczu doskonałego, czystego, chwilami niemal barokowego brzmienia swojego instrumentu. Na tej zmyślnej bazie, trębacz snuje przeróżne opowieści, które także niosą ze sobą drobiny melodii i tanecznego wręcz zaśpiewu.

Przestrzenne pogawędki świetnie konsumują ostatnie folkowe doświadczenia Ksawerego (te z Maniuchą Bikont), a także moc post-rockowych, malarskich ekspozycji Wojtka, wyniesionych z wielu niebanalnych nagrań w formacji Innercity Ensemble. Muzyka z tej płyty płynie przez nasze receptory słuchu w sposób niebywale płynny, ciepły, wręcz przyjemny. Jeśli zatem swobodna improwizacja dziać się może w niemal chilloutowy sposób, nikt nie powinien zgłaszać zdania odrębnego, co do oceny końcowej.

Ogrom akustycznych radości płynących z odsłuchu tej płyty, zdecydowanie stymuluje piąta pieśń, stanowiąca aranżację tradycyjnej Song about Saint. Wojciech Bishop and Martyr. Prawdziwa eksplozja urody tej muzyki. A zaraz potem mocny akcent z saksofonem tenorowym (Tomek Glazik). Brawo!





Tomasz Dąbrowski & Jacek Mazurkiewicz  Basement Music (Multikulti Project, CD)

Słowo się rzekło, ponownie duet trąbka-kontrabas! Tomasz Dąbrowski i Jacek Mazurkiewicz (ten drugi wspomaga się także elektroniką). Panowie będą improwizować muzykę skomponowaną. Rejestracja z podziemi Fortu Sokolnicki w Warszawie. Jesień 2015 roku.

Siedem zwartych opowieści na dwa instrumenty akustyczne, które w procesie chwilami gęstej i dość kolektywnej improwizacji, zapewne wspierają się odrobiną predefinicji, co sugerować może kompozytorski aspekt powstania tej muzyki (zgodnie z opisem płyty). Dopóki Basement Music bazuje na naturalnym brzmieniu kontrabasu i trąbki, mimo pewnych mankamentów dramaturgicznych (dużo konceptu, mniej emocji), całość nagrania liczyć może śmiało na wysoki poziom akceptacji. Gdy Mazurkiewicz sięga po elektronikę, recenzent nie może odpędzić się od pytania, w jakim celu tak się dzieje i czy aby nie jest to skutek problemów na etapie kreacji.

W najdłuższym fragmencie An Ant Lobotomy (prawie 12 minut) muzyczna opowieść składa się z dwóch nawarstwiających się dronów, jednego akustycznego, drugiego, bardzo niskiego, silnie wspomaganego elektroniką. Jak na długość trwania tej improwizacji, w arsenale artystycznych środków wyrazu chętnie ujrzelibyśmy coś więcej niż konsekwentną repetycję. Oczywiście, i w tym momencie narracja broni się, ale recenzent oczekiwałby większego ładunku ekspresji. Ta zresztą uwaga tyczy się całego nagrania.




Claudio Scolari/ Daniele Cavalca/ Simone Scolari  Natural Impulse (Principal Records, CD)

Na dwa pełne albumy opuszczamy scenę krajową. Pierwszą podróż odbywamy do Włoch, na spotkanie z modern jazzem, a nawet fussion! Claudio Scolari – perkusja, perkusjonalia, programowanie syntezatorów, Daniele Cavalca – syntezatory, piano rhodes, wibrafon, bas oraz Simone Solari – trąbka. Brak danych o miejscu i czasie powstania tej studyjnej rejestracji.

Improwizacja prowadzona na bazie kompozycji, bogato zinstrumentalizowana, niestroniąca od fajerwerków, pełna odniesień do innych gatunków muzycznych (rocka, czy nawet world music). Rytm, melodia, dynamika, ekspresja adekwatne do dość konsekwentnie stosowanej przez włoskich muzyków estetyki fussion jazzu. Całość daleka od tego, czym zwykliśmy się zajmować na tych łamach, ale może dzięki temu, stanowiąca interesujące wyjście ze strefy komfortu dla wiernych fanów free improv.

Muzycy nie boją się brnąć w dancingowy jazz środka (choćby drugi fragment), do czego mają oczywiście pełne prawo, z taką jednak konsekwencją, iż po stronie piszącego te słowa, napotkać mogą na brak artystycznej akceptacji. Reasumując, zdecydowanie ciekawej bywa, gdy w nagraniu dominują atrybuty elektrycznego, silnie zrytmizowanej jazzu, nawet ze szczyptą psychodelii (choćby utwór piąty, czy zwłaszcza dziesiąty). Inne, akustyczne, dość przewidywalne mainstreamowe opowieści z swingiem na ustach nie wnoszą nic nowego do historii gatunku i zwyczajnie nudzą recenzenta.




Wart Biter Wart Biter (Hominid Sounds 2018, kaseta)

Pierwszy odważny krok w świat rocka, post-rocka, estetyki noise i nawet industrial, czynimy w nie byle jakim towarzystwie, albowiem będzie z nami jeden z ulubieńców redakcji, Colin Webster na saksofonie! Wraz z nim Tom Fug na perkusji i Mat Pod na syntezatorze. Niewiele wiemy o okolicznościach nagrania, wiemy natomiast, że kaseta ukazała się w nakładzie 50 sztuk, a w tej chwili w sprzedaży zostały jeszcze … trzy! Angielskie trio zwie się zaś Wart Biter i skutecznie wypełni nam dźwiękami całą głowę!

Pogłos, sfuzzowane dźwięki, przestery, groza i moc surowego brzmienia syntezatora, który zrywa podłogę basowymi dronami. Aura improwizowanego rocka, electro i doom metalu. Narracje powolne, konsekwentnie budowane od podstaw. Saksofon wierci dziurę w głowie, syntezator kopie po kostkach, a perkusja stawia stempel za stemplem, kalecząc nam stopy. Rockowa dialektyka realizowana metodami free jazzu i harsch elektroniki.

Webster, niczym multigatunkowy tygrys z ostrymi pazurami, w okolicznościach nie pozostawiających dużo swobody na skupienie i subtelności narracyjne, świetnie odnajduje swoje improwizatorskie powołanie i ciągnie trio na wysokie wzgórza. Ściana syntezatorowego basu i metalowy drumming nie pełnią tu bynajmniej roli hamulcowych.

Trzy długie, rozbudowane ekspozycje, dwie nieco krótsze i trzy kilkudziesięciosekundowe miniatury, rodzaj wulgarnych komentarzy odautorskich. Psychodelia w tubie, rytm i serce w syntezatorze i na werblach. Noise rock bez gitar! Kipiący emocjami i potem! Jedynie szósty fragment toczy się w pewnym oddaleniu od hałasu. To cisza, która drży, pełna plemiennego niepokoju, gdy złe czai się za rogiem ulicy. Piękny moment!




Lonker See  One Eye Sees Red  (Instant Classic, CD)

Długie, rozbudowane, rockowe improwizacje, mroczna psychodelia, krew na ścianach i zabójczy saksofon tenorowy. To najkrótsza charakterystyka grupy Lonker See z polskiego wybrzeża. Joanna Kucharska na gitarze basowej i wokalu (w utworze finałowym), Michał Gos na perkusji i perkusjonaliach, Tomasz Gadecki na flecie, saksofonie, a także syntezatorach oraz Bartosz Boro Borowski na gitarze.

One Eye Sees Red, to muzyka, która dojrzewa, która na osiągnięcie pełnego strumienia dźwięku i ekspresji potrzebuje wielu minut. Muzyka, która w skupieniu buduje rdzeń narracyjny, gotowy w odpowiednim dramaturgicznie momencie eksplodować siłą noise rocka i energią free jazzu. Z pozoru proste, trzyosobowe trio rockowe, doposażone w silny i jakże konkretny saksofon tenorowy Tomka Gadeckiego, zaprasza nas na nieoczywistą, improwizowaną podróż po obrzeżach gatunkowych współczesnej muzyki.

W Lillian Gish gitara wybucha w 11 minucie i zaczyna taniec, w którym jedynym partnerem zdolnym utrzymać intensywność przekazu zdaje się być doświadczony w bojach improwizacyjnych Gadecki. W kolejnym, równie długim Solaris pt. 3 & 4, schemat narracyjny jest podobny, a efekt całości równie wyrazisty. Na sam finał zaś otrzymujemy tytułową pieśń, okraszoną zmysłową wokalizą basistki.

Płyta, której słucha się doskonale w wielu okolicznościach przyrody. Wątek nocnej podróży po wyjątkowo ciężkim dniu, głuchą autostradą, być może jest wyborem najlepszym.




Alameda 4  Czarna Woda  (Instant Classic, CD)

Była Trójka, potem Piątka, także Duo. Teraz czas na Czwórkę. Alameda w składzie: Krzysztof Kaliski – gitara elektryczna, Tomasz Popowski – perkusja i instrumenty perkusyjne, Mikołaj Zieliński – gitara basowa i barytonowa, congas oraz Jakub Ziołek – gitara elektryczna, wokal, bouzouki, elektronika plus kilku gości z porcją dodatkowych dźwięków, w tym także field recordings. Czarna Woda z pięknym zdjęciami płynącej smoły. Rodzaj post-rockowego concept albumu.

Rock w czystej postaci, a także jego post-rockowa odnoga, świetnie czują się zarówno w formule zwartej piosenki, jak i w otchłani rozbudowanych struktur, których końca nie widać, których głównym zadaniem zdaje się być imperatyw zapanowania nad naszymi emocjami, a potem, w najmniej spodziewanym momencie, zadania śmiertelnego cios ekstazy. Wszystkie dotychczasowe formy personalne grupy Alameda działają dokładnie na tej zasadzie.

Czwórka ze wszystkich dotychczasowych płyt najbliższa jest muzyce rockowej, która lubi gitarowym zgiełkiem budować skomplikowane polifoniczne struktury. Być może na tle Piątki, brak jej bogactwa użytych tam środków, onirycznych wycieczek do krainy kompletnej tajemnicy, zmyślnej psychodelii, czy brutalnego mieszania gatunków i stosowania śmiertelnych rozwiązań dramaturgicznych. Być może dzięki temu, jest ona albumem bardziej komunikatywnym dla części słuchaczy. Melodią, dobrze rozumianą, rockową tanecznością urzec może bez pytania o zgodę.

Recenzentowi wszakże najbardziej podoba się ostatnie 30 minut tej długiej płyty, gdy Czwarta Alameda wzorem Piątej, stawia na nieoczywiste rozwiązania, jest błyskotliwie post-rockowa, szuka nowego i je odnajduje, choćby trawestując … post-elektronicznie swoje poprzednie nagrania.




Ugory  Matko ciszy  (Music Is the Weapon, CD & free download)

Na finał dzisiejszej muzycznej jazdy bez trzymanki, młody, krajowy band o niebanalnej nazwie Ugory. Marcel Gawinecki - gitara, bas, Marcin Haremza – perkusja, Kuba Kaczmarek - gitara, Mateusz Gawinecki – gitara, Robert Śliwka – głos oraz BIBI - głos (4), Karolina Wasilewska - głos (1).  

Ta przygoda zaczyna się w oparach nowofalowego, gitarowego oniryzmu (całkiem zasadne skojarzenie z klimatami 4AD sprzed trzydziestu kilku lat, choć niepokój w damskiej wokalizie zwiastuje już burzę z piorunami). Potem muzycy zgrabnie przebijają się przez noise’ową ścianę dźwięku. Kończą zaś w piekle wysokogatunkowego black metalu, jednoznacznie pokazując, iż cała historia muzyki gitarowej stoi za nimi.

Intensywnością minutowego Bogu Niech Będą Dzięki Ugory przypominają Brygadę Kryzys i ich równie enigmatyczny Radioaktywny Blok. Finałowa Szósta Noc Bez Snu, trwająca niemal jedną trzecią długości płyty, zrywa już ze słuchacza wszelkie wątpliwości. Prowadzi na skraj emocji i nie wskazuje drogi powrotnej.

Muzyka, która proponuje tak wiele, że nie sposób ogarnąć jej przy pierwszym, czy nawet drugim kontakcie. Na koniec tylko recenzencka prośba o pracę nad jakością dźwięku i dobrym masteringiem. Warto wgryzać się w tę muzyką w większym komforcie akustycznym.


wtorek, 19 czerwca 2018

Wilkinson! Birchall! Cheetham! Grew! Fairhall! Slot Racket! Tombed Visions’ Crusade Of Improve Continues!


Nowa brytyjska scena muzyki improwizowanej ma swój ważny ośrodek edytorski w Manchestrze. Wydawnictwo zwie się Tombed Visions, prowadzone jest przez saksofonistę Davida McLeana, wydaje kasety, cd-ry i od czasu do czasu pełnogatunkowe CD. Uważni Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym doskonale, albowiem produkty tego labelu były niejednokrotnie przedmiotem zainteresowania Pana Redaktora.

Dziś znajdujemy odpowiedni moment, by pochylić się nad trzema parzystymi nowościami wydawnictwa. Piszę parzystymi, albowiem TV wydaje także muzykę spoza sfery wolnej improwizowanej, czy free jazzu i nimi na ogół nie zajmujemy się. A tak bowiem się składa, że te pozycje, które nas dziś szczególnie interesują, mają w katalogu numery 48, 50 i 52. Ta ostatnia, przy okazji, jest najnowszą z nich.

Przed nami dwie kasety i jeden CD, a na nich muzycy młodzi, groźni i nieopierzeni, ale także ci nieco starsi, którzy metrykalnie śmiało mogliby wziąć się siebie odium ojcostwa.





Alan Wilkinson/ David Birchall/ Andrew Cheetham  Live at Islington Mill (Kaseta, TV52)

Zaczynamy dynamicznie, z odpowiednią porcją hałasu, pełni jedynie dobrych emocji. Koncert tria miał miejsce w kwietniu ubiegłego roku, w miejscu, które precyzyjnie wskazuje tytuł płyty. Alan Wilkinson na saksofonie barytonowym, altowym i klarnecie basowym, David Birchall na gitarze elektrycznej oraz Andrew Cheetham na perkusji. Dwie strony kasety trwają łącznie 36 minut i 30 sekund.

Side A. Saksofon altowy wniesiony kantem ku niebu, punkowy brud na gryfie gitary, pełnej spiętrzonej elektryczności, progresywna, lekko synkopowana perkusja. Free jazz pełną gębą, od pierwszego westchnienia, ukradkowego spojrzenia, drżenia rąk i bicia serca. Tempo, emocje, iskry! Alt śpiewa, gitara rozrabia, od początku utaplana w pocie i znoju, drums z silnym rytmem za pazuchą, serce i krew tej improwizacji. Birchalla znamy co raz lepiej, wiemy, jak zwinnie potrafi kłębić dźwięki na gryfie, wtykać je wulgarnie pomiędzy struny. Od startu robi swoje i skupia uwagę publiczności. On nie potrafi inaczej! Eskalujący się, raz za razem, alcista ma z takim gitarzystą zdecydowanie po drodze. Weteran trzyma sztamę z młodziakami, aż mu się uszy trzęsą z emocji. I wcale bardziej się nie poci! Narracja płonie jak ogień, bez przystanków, znaków zapytania i myślników. Sperma na ścianach, radość w sercach słuchaczy! Fire music! Pierwszy delikatny stopping dopada nas po wielu minutach eskalacji. Zakotwiczony na sprzężeniach gitary, psychodelii jej ruchów. Saksofon brnie w imitację, to także dobry pomysł. Perkusja na straży precyzyjnego chaosu improwizacji, pilnuje, by soliści nie poszli w tango zbyt wcześnie. Im dalej muzycy zagłębiają w coraz swobodniejszej narracji, tym więcej kreacji daje z siebie Birchall, czasami pozostawiając starszego kolegę z saksofonem w sytuacji podbramkowej, gdy równie wartościowa ekspozycja nie może stać się już jego udziałem. Nie brakuje wszakże wyjątkowo trafionych decyzji – choćby piękny pasus gitarowy na skraju strun, melodyjnie i zwinnie komentowany przez alt. Puentą – solowa ekspozycja Cheethama. Wióry wszakże lecą. Dęciak grzmi, gitara idzie w psychodelię i tyle po perkusyjnej solówce. Efekt zadowala jednak nawet najwybredniejszych: free jazzowy galop (z kajetu recenzenta: jakość dźwięku nie jest szczególnie doskonała). Wilkinson atakuje na barytonie, dobra decyzja! Całkiem poważna batalia! Free punk jazz! Dużo anarchii, dobrych zwarć i pyskówek! Ogniste power trio!

Side B. Na starcie bardziej stojąca narracja. Saksofon wyzwolony, perkusja w ruchu, gitara zanurzona w psychodelii. Dobry zaczyn dla eksplozywnych iteracji. Znów gęsto, głośno, zamaszyście. Muzycy idą na całość, pytanie tylko, czy poziom komunikacji mógłby być nieco lepszy. To zdaje się być jednak pytanie retoryczne w ognistej sytuacji scenicznej. Być może bardziej perfekcyjna jakość dźwięku pozwoliłaby recenzentowi silniej wgryźć się w niuanse, w bogatą fakturę narracji Birchalla, zamiast tracić czas na zbędne ambiwalencje. Gitarzysta bezwzględnie dzierży już bowiem miano Króla Polowania! Jakby na zawołanie mamy dość brutalny stopping w połowie strony kasety. Kameralna atmosfera, zapach złej psychodelii w powietrzu. Skupienie, zaduma, procesy myślowe. Alan na klarnecie basowym, nie rwie jednak włosów z głowy recenzenta. Moment tłumienia emocji, moment reemisji spokoju. Zdaje się, iż jednak ta trójka lepiej czuje się w hałasie – sprzężenie pomiędzy strunami, niczym wezwanie do zmiany klimatu narracji. Muzycy nakręcają się wzajemnie, jak szybkie pozytywki. Kipią ekspresją, czynią swoje powinności, aż czuć finałem koncertu w powietrzu. Birchall brnie w gęsty, wręcz metalowy noise, pytanie, czy w tym akurat momencie w ogóle słucha swoich partnerów. Alt wisi na niebie i skowycze, drumming trwa. Umiarkowany poziom komunikacji pomiędzy muzykami implikuje konieczność finałowego wybrzmiewania. Słuszny wybór!




Stephen Grew & Adam Fairhall  Free Piano From The English North (CD, TV50)

Jeśli po sporej porcji jakże konkretnego free jazzu, zasłużyliśmy na odrobinę wytchnienia, to dostarczyć go może duet dwóch fortepianów. Ale uwaga, proszę do końca nie nastawiać się na foniczny chill out! A zatem, tym razem, okoliczność studyjna, ciepłe lato 2016 roku, Axis Music, MMU Cheshire (gdziekolwiek to jest w Zjednoczonym Królestwie). Adam Fairhall – kanał lewy, Stephen Grew – kanał prawy, obaj przy klawiaturach grand piano. Zagrają 11 improwizacji, łącznie 59 minut bez kilku sekund.

1. Piano z klawisza, dostojny, marszowy krok Adama. Delikatne pasaże z akcentami basowymi. Stephen włącza się po stu sekundach. Rozmowa pianistów ma charakter niezobowiązujący, prowadzona jest jednak zdecydowanie w tym samym języku. Odcień klasycyzmu, choć prawy instrument zdaje się deklarować więcej ochoty na drobne swawole. W 5 minucie temperatura podnosi się nieco, muzycy łapią zwinny flow, zapewne są już po bruderszafcie. 2. Odrobina inside piano na obu flankach, tak w pół drogi do preparacji. Ładne dla ucha, swobodne improwizacje, bez prężenia muskułów i przegrzewania zwojów mózgowych. Po pewnym czasie muzycy znów wybierają galop, jako artystyczny środek wyrazu. Why not! Na finał utworu błyskotliwe przekomarzania. 3. Znów startujemy wewnątrz instrumentów, pogłos grand piano dodaje swoje. Najpierw prawa strona, potem lewa. Dynamiczne interakcje, wspólny śpiew, separatywne akordy. No i galopada w ramach rozwinięcia. 4. Lewa strona pod klawiszami, prawa w sumie .. też. To jednak Grew jako pierwszy powraca na zewnętrzną stronę klawiatury. Fairhall nie jest aż tak wyrywny. Prawa strona stawia na melodię i zaprasza do tańca, lewa kryguje się jak panna na wydaniu. Efektem ciekawa wymiana dźwięków. Najdłuższa na płycie, jakże zmysłowa piosenka. 5. Od startu dwa rumaki w galopie. Siła wiatru, smak potu, grzmoty emocji. Adam jakby oparty o klawisze, Stephen jakby na nich tańczył. Dynamika rośnie, lewa strona aż rezonuje z wrażenia. Piękny moment na wybrzmieniu! 6. Status quo w zakresie dynamiki z klawisza. Rodzaj ciekawego call & response. Mały konkurs piękności. Adam biegnie wzgórzem, Stephen doliną. Udanie szukają kontrastu, by po chwili popaść w imitację. Na finał galopada, ramię w ramię, po czarnych klawiszach. 7. Spokój, dużo ciszy pomiędzy frazami, czasami pomiędzy pojedynczymi dźwiękami. Wymiana solowych mikroekspozycji. Subtelności, uprzejmości, całusy ledwie muskanych klawiszy. Trochę małych preparacji. Po stronie Adama delikatny smak klawesynu w brzmieniu. Narracja ma rytm w tle. 8. Na wstępie Adam bada gramaturę strun swojego instrumentu. Mutuje dźwięki, szuka wywrotowej akustyki. Jedna ręka inside, druga outside. Komentarz prawej strony jakże stylowy. Potem grają już z przytupem i nie stawiają znaków zapytania. Trochę rezonansu, trochę repetycji wieńczy najciekawszy sonorystycznie fragment płyty. 9. Cicha rozmowa pod kołdrą. Kochankowie w zalotach. Lewa flanka preparuje, prawa repetuje przy użyciu dwóch klawiszy, czyniąc skromny akompaniament. Kolejna perełka w zestawie. Grew niespodziewanie wzywa na parkiet. Jest pełen determinacji, a Fairhall wcale nie oponuje. 10. Klasycyzujące intro z lewej strony, gdy prawa imituje. Każda akcja może liczyć na reakcję. Wszystko wszakże dzieje się w ramach programowej jednomyślności. Adam na czarnym polu, Stephen mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Rytm, dynamika, emocje i ładne wygaszenie płomienia. 11. Finał płyty rodzi się z ciszy, preparacjami czynionymi samymi końcówkami palców. Small drumming na pudle rezonansowym na prawej. Niczym metronom, stawia zasieki. Adam jeszcze głębiej zanurza się w swoim instrumencie, także szuka powtarzalności. Od 3 minuty Stephen zdaje się czynić to samo. Ciekawy finał, urokliwy zachód słońca, ale taki, tuż po burzy z piorunami.   




Sloth Racket  See The Looks On The Faces (Kaseta, TV48)

Na finał manchesterskiej sagi nowości odrobina muzyki skomponowanej, rzuconej następnie w wir swobodnej, chwilami niezwykle jazzowej improwizacji. Przy odrobinie wysiłku możemy tu mówić także o tzw. improwizacji predefiniowanej. Zwał, jak zwał, przed nami po dwa fragmenty dwóch koncertów kwintetu o niebanalnej nazwie Slot Racket. Pod koniec czerwca roku ubiegłego, na scenach w Norwich i Cambridge, wystąpili następujący muzycy: Cath Roberts na saksofonie barytonowym (to ta właśnie dama odpowiada za warstwę kompozycyjną), Sam Andreae na saksofonie altowym, Anton Hunter na gitarze elektrycznej, Seth Bennett na basie (kontrabasie) oraz Johnny Hunter na perkusji. Słowo się rzekło, zatem 4 odcinki muzyczne, które trwają blisko 63 minuty.

Norwich 1. Molekularne, interaktywne zabawy w dźwięk. Twarzą w twarz, instrument naprzeciwko instrumentu. Moc skupienia, szczypta artystycznego cierpienia, tryskające onomatopeje. Dwa groźne dęciaki, rozbudowana o gitarę z prądem, mocna sekcja rytmiczna, która nie chce być nadmiernie posłuszna dyrektywom kompozytorskim. Gęsto od dźwięków, silna porcja inspiracji ze strony każdego z muzyków. 5 minuta i coś na kształt klasycyzującej kameralistyki, z pewnością efekt prac twórczych barytonistki. Przykład niebanalnej wolty stylistycznej na tle tego, co usłyszeliśmy na starcie. Narracja szybko jednak powraca na uprzednio opuszczony tor, pozostaje nieśpieszna, lekko hamowana instrukcyjnie, w stanie ciągłego poszukiwania ciekawszych rozwiązań dramaturgicznych. Incydentalnie potrafi być ona intensywna i pełna buzujących emocji. Tuż potem bywa wytrącana z rytmu i poddawana artystycznej sterylizacji, jakby sceniczna anarchia była tu dopuszczalna tylko w skończonej liczbie przypadków. Muzycy stawiają na wzajemne relacje i zdrowe reakcje. Zdecydowanie są razem ze sobą i dobrze im z tym faktem. 10 minuta, kolejny stempel kameralistyki, tym razem smykiem po gryfie kontrabasu. Kolektywizm budowany heroicznością zjawisk separatywnych – co stanowić może zarówno zaletę, jak i wadę w procesie improwizacji. 13-14 minuta, to znów przejaw predefinicji – pasus grany zgrzebnym unisono. Na finał odcinka, trochę free jazzowego galopu pod dyktando barytonu.

Norwich 2. Furia i emocje! A całość na obrzeżach zdaje się hard-bopowo swingować! Muzycy podają jazzowy temat z melodią i szykują się do skoku na głęboką wodę. Dobre solo kontrabasu na tle perkusji, to dobry trop w tej ekspozycji. Recenzent czeka aż gitara wejdzie komuś w drogę i zasieje ferment. Nastrój chwili, choć krnąbrny, robi się odrobinę barowy. Roberts daje zatem sygnał do bardziej dynamicznych zachowań na scenie. Rytm i melodia dane z góry, kreacja i temperament muzyków, jako efekt na wyjściu. Intensywny taniec free jazzu, pod silną batutą barytonu, a potem dobre hamowanie w oparach kameralistyki.

Cambridge 1. Zmiana lokalu i cyfry w dacie. Jest dzień później. Roberts znów rządzi, czyniąc niemal powinności frontmana. Recenzent u progu koncertu staje przed dylematem, czy woli anarchizujące, rozchełstane improve, czy raczej ład i porządek jazzu. Muzycy od progu drugiego koncertu stawiają na taki właśnie dysonans poznawczy. Jeśli Norwich ociekało krwią, to Cambridge pachnie perfumami roznegliżowanych kelnerek. 4 minuta, to zejście w ciszę i nutka kameralistyki. To zdaje się być stały punkt programu koncertowego Sloth Racket. Baryton znów przywraca prąd w sieci i buduje ekspozycję, która ma smak i dramaturgię, ale niekoniecznie rwie trzewia. Jazz, this is jazz! Po chwili alt prosi o głos, ale czyni to w pozycji na kolanach. Gitara snuje opowieści sąsiedzkie i nie jest w stanie porwać tłumów.

Cambridge 2. Im dalej w las, tym więcej drzew. Temperament muzyków nie eksploduje, narracja nie gęstnieje. Krok po kroku, szukamy szansy na odrobinę ekscytacji. Muzyczna anarchia z Norwich uleciała niczym zwinna gołębica. Kontrabas gra melodię smykiem, reszta mu akompaniuje. Barowy klimat ala nowojorski Lounge Lizards, tylko pozbawiony tamtego humoru. W 5 minucie, baryton i gitara sieją molekuły fermentu. Małe iskry, posmak akcji. Baryton czuje odpowiedzialność za działania całego kwartetu. Kontrabas powraca z melodyjnym zaśpiewem pomiędzy strunami. Szczęśliwie muzycy zdołali nieco wyrwać się z barowego letargu i dają radę unieść ciężar zadania w ujęciu dramaturgicznym. Nadzieja recenzenta nie trwa zbyt długo. Ktoś zarządza stopping i narracja ponownie powłóczy nogami, jak stara ladacznica na rogu ulicy. Być może po wczorajszym koncercie w Norwich, część nieartystyczna była zbyt długa i energetyczna. 15-16 minuta, zapewne ostatnie dziś ogrywanie tematu, z mikrodrobinkami bardziej ekspresyjnych zachowań. Czas do finałowego wybrzmiewania upływa bez zakłóceń.



czwartek, 14 czerwca 2018

Stoffner & Cirera! They’re the Resonant Aircraft!


Duetowych przygód Alberta Cirery nigdy dość! Dziś nowa opowieść, która ukazała się światu kilka tygodni temu.

Szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner, mimo, iż jest całe pięć starszy od Katalończyka, nie ma dotąd nazbyt rozbudowanej dyskografii. Na tych łamach, parę miesięcy temu, niezwykle przypadała nam do gustu jego płyta poczyniona w zacnym towarzystwie Paula Lovensa i Rudi Mahalla (Mein Freund Der Baum).

Spotkanie z saksofonistą z Lizbony miało miejsce dokładnie 31 marca ubiegłego roku. Właśnie w tejże Lizbonie muzycy spędzili trochę czasu w studiu nagraniowym. Efekt ich pracy poznajemy dzięki wydawnictwu I'm A Resonant Aircraft, które dostarcza Creative Sources. Gitara elektryczna oraz saksofon tenorowy i sopranowy. Osiem opowieści pod tytułem Irma, łącznie 35 minut i jedna sekunda. Wedle opisu, także z woli muzyków, na płycie doświadczamy muzyki skomponowanej przez nich samych, rzecz jasna, w drodze jakże swobodnej improwizacji.




Irma 1. Delikatne pomruki wiatru, metaliczna, oniryczna na skraju gryfu gitara, saksofon preparowany sonorystycznie. Ten drugi szuka punktów zaczepienia, stycznych do strunowych eksploracji interlokutora. Pierwsze, spokojne kroki, wyłanianie się z ciemności ciszy. Florian Stoffner pachnie Derekiem Baileya na kilometr, choć zdaje się być od mistrza bardziej wyczulonym na niuanse, także bardziej otwartym na świat innych gatunków, stylistyk, będąc w tym wszystkim bardziej nieprzewidywalnym. Cirera – w tym akurat momencie - pozostaje nieco w tle, daje się partnerowi rozgrzać, bez wchodzenia w bardziej dotkliwe interakcje. Snuje dość jednorodną ekspozycję.

Irma 2. Bardziej sucho, jeszcze dokładniej, trochę imitacyjnie (tego Cirera przede wszystkim poszukuje w duetach). Stoffner buduje pasaż, jakby grał na gitarze basowej. Linearnie, ze szczyptą melodyjnej frywolności. Szuka powykręcanego rytmu, szkieletu improwizacji. Cirera śpiewa na boku pieśni wyzwoleńcze. Jest w dobrym nastroju. Gęsto, miarowo, krok za krokiem, ręka w rękę, muzycy jakby stawali się jednym ciałem. Wielkim, improwizującym cielskiem, metafizycznym potworem. Muzyka toczy się na krążku w porządku, w jakim została zarejestrowana, bez ingerencji edytorskich. 4-5 minuta, to moment, w którym muzycy popadają w rodzaj medytacyjnego transu. Daje to silny asumpt dla odnotowania w kajecie recenzenta pierwszego błysku istotnie silnego zadowolenia z odsłuchu.

Irma 3. Dość swobodny call & response. Mikrobiologia na gryfie, nanobiologia w tubie. Foniczny dialog, który ma w sobie wiele nitek wzajemnego porozumienia. Narracja zaczyna toczyć się płynnie, docierają do nas dźwięki wydawane otworem gębowym (który z muzyków?). Zwinna, kocia dynamika, bez specjalnych interakcji i zbędnych ornamentów. Jest rytm, jest totalna … atonalność. Zmysły i emocje tyczą szlak tej coraz bardziej intrygującej podróży.

Irma 4. Jesteśmy bliżej ciszy, jakby ciąg dalszy dźwięków na styku, opowieści dwóch jednocielesnych stworów kolektywnej improwizacji. Narracja snuje się jak wąż po mokrej podłodze, ma swój wewnętrzny nerw, jest specyficznie uporządkowana, ma wyznaczony kierunek i grot. Nie przewiduje jakichkolwiek przystanków.

Irma 5. Rozdaj wytłumionego sonore, w jeszcze spokojniejszej atmosferze. Cicha, matowa ekspozycja w szarych jedynie kolorach. Gitara pętli się na gryfie, struny szeleszczą, saksofon zaś snuje podobne do siebie historie miłosne. Recenzent czeka na lont, który wzburzy pozorny ład tej ekspozycji, który rozpocznie proces fermentacyjny. Ta Irma ma ponad 7 minut, bądźmy dobrej myśli! Warto, by któryś z muzyków tąpnął nogą, wzniósł okrzyk bitewny. Skupienie i precyzja nie zastąpią dobrych, żywych i wulgarnych emocji. Florian wisi na strunach, Albert gra szczyptę czystych dźwięków na finał i repetuje.

Irma 6. Muzycy stoją w miejscu, słuchają się wzajemnie i reagują. W głowie recenzenta rodzi się wspomnienie dwuosobowej edycji Spontaneous Music Ensemble, ten szczególny rodzaj minimal free improv, zwłaszcza tu, gdy Cirera sięga po sopran i przypomina flow Trevora Wattsa. Jakże dobry moment saksofonisty! Gitarzysta zwinnie łapie tembr dęty, to zdecydowanie nowa jakość na tej płycie. Fuzz na gryfie, który lepi się ontologicznie do podmuchu sopranowego. Ciekawa, oniryczna podróż w głąb faktury dźwięku (4-5 minuta). Na gryfie brzęczy metafizyczny doom metal w stanie zaniechania, sopran wchodzi na poziom białego szumu, a cała pieśń zmysłowo kończy swój żywot! Piękny, dodajmy!

Irma 7. Minutowa miniaturka, rodzaj repryzy początku płyty, tylko Albert ma w ustach sopran. Gitara niczym upalony bas, sopran szuka początków muzyki współczesnej na samym dnie tuby.

Irma 8. Ostatnie dwie minuty samolotowego rezonansowania. Echo gitary, cień wielkiej góry, saksofon wisi na włosku. Nagranie zdecydowanie lepiej trybi, gdy Katalończyk korzysta z mniejszej rury, choć tu wrócił chyba do tej większej i silnie ją preparuje. Frapujące kanty brzmieniowe gitary na silnym pogłosie wieńczą płytę.



wtorek, 12 czerwca 2018

Kabas & Vicente & Godinho! Negen & SMUP!


Kontynuujmy wątek młodej, improwizującej Belgii. Parę dni temu zachwycaliśmy się introwertyczną pianistyką Seppe Gebruersa, którego na polskie salony free improv doprowadził Pan Redaktor, wydając parę tygodni temu płytę „Live at Ljubljana” z Luisem Vicente i Onno Govaertem. Okazją zaś do piątkowego zachwytu była płyta nagrana z Hugo Antunesem i Paulem Lovensem Room: Time & Space.

Dziś oko i ucho pochylimy nad kolejnym intrygującym pianistą z Belgii – Thijsem Trochem (poznaliśmy go na tych łamach w trakcie prezentacji nagrań z Dirkiem Serriesem). Okazją będzie podwójna płyta kwartetu Kabas. Radość redakcji jest tym większa, iż druga płyta w dorobku formacji poczyniona została w towarzystwie portugalskich bohaterów swobodnej improwizacji – Luisa Vicente i Carlosa Godinho.

Najpierw posłuchamy nagrań studyjnych w formule Quartet + 1, potem zaś – koncertowych w formule Quartet oraz Quartet + 2.




Przygodę z belgijsko-portugalską improwizacją zaczniemy od wizyty w lizbońskim studiu nagraniowym Namouche (4 stycznia 2017 roku). Całkowicie belgijski Kabas - Jan Daelman na flecie (też nagrywa z Serriesem!), Thijs Troch na fortepianie, Nils Vermeulen na kontrabasie i Elias Devoldere na perkusji – w towarzystwie Luisa Vicente na trąbce. Na pierwszą część podwójnego dysku wydanego przez FMR Records (2018), trafia sześć utworów, które trwają łącznie 35 minut z sekundami. Ta część nazywa się Negen.

One. Introdukcja perkusyjna, oszczędna, delikatna, daleka od hałasu i jazzowej ekspresji. Po kilkudziesięciu sekundach podłącza się równie subtelny smyk na kontrabasie, w towarzystwie dronu trąbki. Opowieść wszakże gęstnieje, narasta, krew w żyłach muzyków zaczyna krążyć bardziej swobodnie. Separatywne mikroeskalacje kontrabasu. Flet i piano w dalekiej perspektywie akustycznej (jeśli ten pierwszy w ogóle wydaje jakieś dźwięki; piano ogranicza się do ornamentów z pustych klawiszy). Two. Delikatna materia dźwięku, piano zawieszone pod nieboskłonem studia, flet muskany szczeliną w wardze, suche preparacje na trąbce, szczoteczkowanie na werblu. Art of minimal improvisation. Jakość, która tkwi w szczególe, tu także zaczyna narastać. Mikrobiologia akustyki. Rośnie ilość dźwięków w jednostce czasu, a mocno skupiony odsłuch potęguje ciąg endorfin i emocje w piórze recenzenta. Perkusyjne piano, sonorystyka instrumentów dętych, szorstki kontrabas, skumulowany drumming w estetyce percussion. Three. Piano, flet i smyk. Minimalistyczne frazy, repetycja, prawdziwa trójca święta. Doskonała trąbka burczy w ustniku. Rodzaj specyficznego call & response. Głębokie słuchanie jako przyczyna, rosnąca kreacja jako skutek. Silna ekspozycja czystego brzmienia trąbki jako element dramaturgicznego zaskoczenia. Progresywny, dość już dynamiczny drumming. Pianista repetuje, ponownie zdaje się przyjmować rolę pomocnika perkusisty. Bardzo kolektywna, wzajemnie kompatybilna narracja. Znów uważne słuchanie i celne reakcje, których skutkiem staje się żwawy galop całej piątki, ze świetnymi stygmatami Vicente! Four. Odrobina frywolnych, niemal tanecznych ruchów - niskie pomruki piana, preparacje kontrabasu, oddechy trąbki. Gwałtowny akord piana jako silny kontrapunkt. Mały, deep drumming. Każdy z muzyków daje tu cząstkę siebie, która buduje jakość całej ekspozycji. Wielka pajęczyna skrupulatnie tkana przez wrażliwych improwizatorów – cicha, chwilami nawet mainstreamowa trąbka, dużo dobrych dźwięków na flankach (piano and drums), sporo artystycznego fermentu na gryfie kontrabasu, tu w świetnej komunikacji z perkusją. Piękne wybrzmienie. Five. Intro fletu, cisza, jak makiem zasiał. Mikrofrazy piana, coś dzieje się na gryfie. Jakże drobna, delikatna, wręcz kobieca narracja (czyniona przez pięciu facetów!). Szczoteczki ponownie tańczą na werblu, piękny akustycznie bezdech trąbki. Zmysłowe narastanie, całusy u wlotu ustnika, okrężny, definitywny drumming na obrzeżach opowieści. Matowy, zatopiony w minimalizmie flet. Six. Start bardzo kolektywny, dużo drobnych faz, preparacje pianisty. Kroki stawiane spokojnie, z rozwagą. Trąbka z samego dna. Eksplozywna frakcja dęta stawia jednak na działanie. Piano z klawisza, jako element stymulujący przebieg wydarzeń.  Znów robi się dość gęsto od dźwięków, interakcje, podpowiedzi i odpowiedzi. Uroczo skonstruowany flow, który nawarstwia się i prowadzi kwintet na finałową eskalację. Świetne zwieńczenie pierwszej płyty w zestawie!




Mija doba i muzycy lądują na peryferiach Lizbony, w Parede i miejscu zwanym SMUP. W koncercie weźmie udział szósty muzyk, perkusjonalista Carlos Godinho. Zagra w dwóch ostatnich częściach, podobnie jak Luis Vicente. W pierwszej zaś usłyszymy kwartet w wersji saute. Ponownie 35 minut z sekundami. Dysk zwie się dość oczekiwanie – Live at SMUP.

One. Do boju rusza samotny kwartet. Znów moc subtelności akustycznych, estetyka swobodnego call & response, tu z wyeksponowanym, acz tłumionym fletem. Wszystko zgodnie z zasadą, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za mało niż o jeden za dużo. Minimal improve w roli głównej! Flet nieustannie prowadzi narrację. Tuż obok drobny, nieekspansywny drumming, z jazzowym nerwem. Piano zawieszone na dwóch, trzech dźwiękach, kontrabas zostawiający mokre ślady na piasku. W 6 minucie zejście w ciszę przy akompaniamencie mikrofaz piana. Stukot palców o powierzchnię pudła rezonansowego kontrabasu, a może to jednak dzieło perkusisty. Le Monte Young bije brawo na stojąco! Narracja krok po kroku jednak narasta. Werbel drży, piano szyje nieco gęstszym ściegiem. Od 12 minuty rolę pianisty przejmuje kontrabasista i snuje udany duet z flecistą, którego instrument gra jakby trzy światy dalej od nas, za kawalkadą mgławic. Powrót piana i perkusji nadaje ekspozycji niespodziewanie free jazzowy sznyt. Finał pełen emocji, zwłaszcza ze strony drummera. Flet schodzi posłusznie na plan dalszy. Two. Oto kwartet staje się sekstetem, z rozbudowaną sekcją drums & percussion. Recenzent wyraźnie słyszy dwie trąbki (czyżby obok Vicente, także Daelman?). W tle sporo ornamentyki sekcji. Piano zanurzone w minimalu już chyba po wszeczasy. Kilka dźwięków niewiadomego pochodzenia, zwinnie akompaniujących coraz silniejszej ekspozycji trąbki (zapewne Vicente). Ciekawy dialog tego ostatniego z metalicznie brzmiącym Godinho. Sonorystyka przedmiotów blaszanych i metalowych. Żwawa, post-jazzowa ekspozycja w drugiej części utworu. Ważne słowo należy do kontrabasu, który pląsa niczym dziewica na łące zroszanej stukotem perkusjonalnym. Na ostatniej prostej wracają dęciaki (odnaleziony flet!) i dorzucają do ognia, czyniąc finał fragmentu niezwykle ekspresyjnym. Three. Intro budowane z ujemnej liczby dźwięków. Repetycje kontrabasu, szumy trąbki, drżenie piana, perkusjonalne metale, pomruki fletu. Ferria niuansów, subtelności brzmieniowych i dramaturgicznych. Klasycyzujący pasaż piana, nawet ładny, porządkuje obraz sytuacji scenicznej. Fragment wprost do katalogu ECM, ale mający swój niezaprzeczalny urok. Finał tonie w zadumie i nostalgicznym tembrze trąbki.




piątek, 8 czerwca 2018

Gebruers! Warelis! Draksler! Govaert! Lovens! Piano and drums, so symbiotic relationships!


Dziś nie do końca typowa dla tych łamów opowieść o muzyce improwizowanej. Oczywiście znów na tapecie pojawią się młode, nieopierzona nazwiska europejskiej sceny improwizowanej, będzie na czym zawiesić ucho, a także oko (gdy sięgniemy choćby po zdjęcia damskiej części tej historii!). Przy okazji młodość wesprze doświadczenie, i to jakie!

Głównym wszakże bohaterem opowieści będzie fortepian, tu na ogół silnie skorelowany z niebanalną perkusją. Pojawi się także kontrabas, ale nie w każdym przypadku. Czyli co? Typowe tria jazzowe? Nic bardziej mylnego!

Pikanterii sprawie dodaje fakt, iż pierwsza z omawianych dziś płyt oficjalnie ukaże się dopiero u progu najbliższej jesieni, ostatnia zaś miała swoją premierę aż trzy lata temu. To być może dowód na to, iż Trybuna nie stoi wyłącznie pogonią za nowościami.

Panów Seppe Gebruersa i Onno Govaerta gościliśmy w Polsce na początku maja. Wydali tu nawet płytę (oczywiście z Luisem Vicente!). W obu tych faktach swoje upocone paluchy maczał Pan Redaktor. Dziś posłuchamy tych muzyków w nieco odmiennych zestawieniach personalnych (no, te pianistki!).




Seppe Gebruers/ Hugo Antunes/ Paul Lovens  The Room: Time & Space (El Negocito Records, 2018 – uwaga: premiera płyty w październiku)

Studyjna rejestracja z pierwszego kwartału 2016 roku, poczyniona w Belgii. Muzycy: Seppe Gebruers – fortepiany (two grand pianos, tuned a quarter tone apart), Hugo Antunes – preparowany i niepreparowany kontrabas oraz Paul Lovens – mały zestaw perkusyjny z talerzami i gongami. Panowie zagrają pięć nieedytowalnych swobodnych improwizacji, skomponowanych przez nich samych (koniec cytatu). Potrwają one blisko 44 minuty.

Pierwsza. Piano (piana?) na delikatnym pogłosie, w dużej przestrzeni fonicznej. Estetyka minimal z nutką (posmakiem) mikrotonalności, co jest zapewne skutkiem sposobu strojenia instrumentu (patrz: opis wyżej). Kontrabas szarpie struny w ramach dosadnego komentarza. Drumset znaczy teren subtelnymi tąpnięciami. Cisza, spokój i … niepokój. Skrupulatna, dokładna, precyzyjna, co do milimetra, narracja. Bogata quasi rytmika spoziera spod dłoni Lovensa, typowa dla tego wspaniałego muzyka, nerwowa ekspozycja. Ten to lubi siać improwizowany ferment! W 5 minucie wybija nawet rytm, który po chwili zmysłowo wygasza. Gebruers szczędzi dźwięków, woli raczej rolę komentatora niż prowodyra wydarzeń. Druga. Piano Seppe delikatne, ćwierćtony dominują. Szczypta surrealizmu pod klawiszami. Hugo na smyku zmyślnie klasycyzuje. Paul ma kocie ruchy i nie może usiedzieć na stołeczku drummerskim. Dużo daje tej muzyce, wnosi tony kreatywności do tria. Pianista nieco oniryczny w zachowaniu i brzmieniu, puszcza ciekawe dźwięki, jakby grał na upalonym klawesynie z otwartym pudłem. Jakby mimochodem, doskonała ekspozycja kontrabasu. Przestrzeń, kreacja, emocje z każdego miejsca studia nagraniowego. Tym razem improwizacja fermentuje od strony Antunesa. Lovens komentuje wyjątkowo drobnym drummingiem. Seppe konsekwentnie tkwi w minimalu, a nastrój chwili udziela się także pozostałym muzykom. Trio wyjątkowo subtelnie kończy fragment, pięknie przy tym wybrzmiewając. Trzecia. Marszowy krok, wykręcony taniec na  klawiaturze. Pełne, głębokie brzmienie fortepianu, bystra sekcja. Idą na głośno! Melodia, rytm, ragtime w wersji dla penitencjariuszy zakładu dla obłąkanych. Piękna, metaforyczna, zadziorna narracja. Świetna kooperacja, perfekcyjne wsłuchiwanie się w partnerów. Od 5 minuty tłumią emocje i poszukują ciszy w zakamarkach swych instrumentów. Szumy, obcierki, pojedyncze struny fortepianu, szepty kontrabasu. Stygmatyzujące piano, smyk zdzierający struny do krwi, ornamenty na krawędzi werbla. Wystudzony intelektualista - Seppe, rozgrzany, iskrzący emocjami - Hugo, czujny żołnierz w okopach - Paul! Na finał utworu szukają pokrętnej rytmiki, stawiając płonący smyk na czoło pochodu. Czwarta. Agresywne, głośne, urywane frazy. Rezonujący talerz. Gęsta, choć ciągle wyważona ekspozycja. Dużo skupienia, tańca wokół własnej osi, trochę dziecięcego swawolenia. Ciekawy dysonans tonacyjny ćwierćtonówki. Piąta. Muzycy znów doceniają wagę każdego dźwięku. Majestatyczna dokładność, saperska precyzja. Piano odrobinę inside, znów cudowny smyk na gryfie i mały, koci drumming. Muzycy niemal nie dotykają swoich instrumentów. Po chwili Seppe zaczyna grać dźwięcznie, rytmicznie i repetytywnie. Rośnie ilość dźwięków w jednostce czasu. Kisiel gęstnieje w okolicach 4 minuty. Zdaje się, iż to najbardziej dynamiczny fragment całej płyty. I choć muzycy szybko tłumią emocje, wrażenie pozostaje. Seppe jakby grał teraz na dwóch klawiaturach jednocześnie. Pizzicato Hugo w dużym skupieniu. Wszyscy stoją bliżej ciszy. Repetycja piana w ramach poszukiwania nowego, finałowego punktu odniesienia. Zachęca do bardziej dynamicznych zachowań. Lovens idzie na całość! Antunes podobnie! No i mamy eskalację na ostatniej prostej, skromną i błyskotliwie wytłumioną. Świetna płyta!




Omawi  Inscapes (De Platenbakkerij / Toondist, 2017)

Electric Monkey Studio, gdzieś w Holandii, 2015 rok. Marta Warelis na fortepianie, Wilbert de Joode na kontrabasie oraz Onno Govaert na perkusja. Krążek przynosi pięć fragmentów z tytułami, trwa 40 minut i kilka sekund.

One. Pojedynczy akord piana, dzwonki, kontrabas naprzemiennie traktowany smykiem i szargany pizzicato. Marta płynie po klawiaturze, wyraźnie lubi być dobrze postrzegana w natłoku zdarzeń dźwiękowych. Pełna emocji i improwizatorskiego entuzjazmu. Gdy Wilbert jęczy ciężkim walkingiem, cała ekspozycja nabiera cech free jazzowych. Są wymiany zdań, dobre, żywe i ostre interakcje, specyficzne call & response. Kontrabas zawłaszcza dużo przestrzeni, czasami brak tu miejsca na odrobinę subtelności ze strony pianistki, czy wyjątkowo czujnego perkusisty. Precyzja, siła, zdecydowane ruchy, konsekwencja stają się udziałem Marty. Gra dużo dźwięków, nie boi się ryzyka. Onno zaś kształtuje ramy całego przedsięwzięcia, pilnuje szyku, bywa dość posłuszny, ale także zdystansowany wobec przyjęcia jazzowej konwencji nagrania. Two. Dzwoneczki zdobią ciszę, smak minimalistycznego piana wprost z samego jądra ukołysanego spokoju. Wytłumiony smyk, skromne preparacje Marty, czynione z kobiecą delikatnością. Dużo powietrza pod sklepieniem studia. Wilbert ciekawie zarysowuje swą pozycję dramaturgiczną. Jakby czynił starania, by ta część improwizacji nabrała nieco dynamiki. Piano w odpowiednim momencie przejmuje ster. Maluje piękny obraz, zarówno z perspektywy klawiatury, jak i pudła rezonansowego. Ciekawe, rwane, kontrapunktujące frazy (7-8 minuta). Najdłuższy fragment płyty, dużo w nim zmian tempa, sposobów gry, także ekspresji. Improwizacja pozostaje wszakże silnie kobieca w dotyku, tu z odrobiną agresywności na gryfie kontrabasu. Three. Na powrót dużo skupienia, cielesnej dokładności. Chłopaków rozsadza, co prawda energia, ale w obecności kobiety tłumią swe żądze. Marta stara się kontrolować sytuację, ale partnerzy nie zdają się być nadmiernie posłuszni. Gęsto, narowiście, dużo garści dobrych dźwięków, które leją się z lewej na prawą, z prawej na lewą. 4 minuta, to stosunkowo dynamiczna ekspozycja, swawolna, z przytupem. Marta wrzuca do tygla nieco melodii i bluesowej wręcz tonacji. Komentarz męskiej części tria prawdziwie free jazzowy! Głośno na finał fragmentu! Four. Intro kontrabasu, talerze, struny piana. Wilbert tyczy szlak, wbija gwoździe. Znów sieje ferment, ma szyderczy uśmiech pod nosem. Prawdziwy Pan Przewodniczący! Jest dynamika, jest zabawa! Świetny przykład zmysłowej wręcz kooperacji w ramach szalonego trójkąta emocji. Słuchaj, reaguj, bądź kreatywny! Lekcja zdana celująco. Zmysłowe preparacje Marty na finał. Five. Piano z klawisza, zdystansowane, malownicze, z taylorowską nutą na końcach dłoni. Panowie aż gubią się w komentarzach, lgną ku kontrapunktom. Emocje buzują. Nerwowy, zwierzęcy puls sekcji. Marta na finał płyty też łapie klimat i odnajduje się w nim znakomicie. Repetuje na ostatniej prostej i patrzy, jak sekcja doznaje finałowego orgazmu. Świetne zakończenie!




Feecho ‎ Bums (El Negocito Records, 2015) ‎

Belgijski Ghent, La Resistenza Club, ostatni dzień marca 2014 roku. Na scenie: Kaja Draksler na fortepianie i Onno Govaert na perkusji. Trzy improwizacje, 50 minut z sekundami.

Jeden. Kaja zawieszona na klawiszach, rodzaj minimalistycznego krajobrazu dźwiękowego. Onno dokładny, twardy i kanciasty, także błyskotliwy. Człowiek urodzony z rytmem w samym środku serca. Narracja bardzo szczegółowa, molekularna, szyta delikatnym ściegiem. Już w 4 minucie słoweńsko-holenderska para schodzi w rejony ciszy. Spokojny metabolizm improwizacji, oniryczne obrzeża. Sztukmistrz Onno i piękne, niemal pojedyncze dźwięki spod palców Kaji. Perkusja szeleści, chrząszcz brzmi w trzcinie. Na tle piana zanurzonego w minimalu, buduje bardzo konkretną ekspozycję (7-8 min.). Czas na delikatne, jakże kobiece preparacje tuż za blatem fortepianu. Onno czyni zaś honory prowadzącego improwizację, nie stroni od sonorystycznych zachowań, choć drumming nie przestaje być jego podstawową aktywnością. W 12 minucie muzycy popadają w pierwszy dziś galop. Trochę szybkiej, ekspansywnej gry przy wsparciu dynamicznej perkusji. Free jazz w klimatach Taylora i Oxleya! Dwa. Powrót do ciszy i minimalistycznej estetyki. Punktowy drumming Onno, kameralny sznyt pianistyki Kaji. Dziewczyna znów wisi pod nieboskłonem, a Chłopak tańczy wokół mniej i czyni amory. Nadwrażliwość estetyczna dobrze robi uczestnikom spektaklu. Uroda tli się w każdym ruchu, każdym generowanym dźwięku. Kaja potrafi pojedynczymi frazami budować wielkogabarytowe ekspozycje i trzymać słuchacza w stanie napięcia nerwowego przez wiele sekund. W 7 minucie narracja gęstnieje. Kaja gra już nawet 5-6 różnych dźwięków jednocześnie! Onno zagotowany po same uszy! Końskie drżenie, emocje kapią z sufitu. W 11 minucie Kaja zostaje sama i błyskotliwie wybrzmiewa. Trzy. Intro perkusji, po chwili powykręcany artretyzmem monolog pianistki. Świetne komentarze Onno. Kaja rysuje wciąż nowe obrazy, macza palce w stylach, epokach, kipi kreatywnością. Dynamika, precyzja, wirtuozeria! Gęsta narracja, choć trudno powiedzieć, by klawisze fortepianu były jakoś szczególnie eksploatowane. Minimal zaszyty w DNA artystki. Onno jakby stał obok, ale wszystko co robi, nosi znamiona doskonałości. Kaja pętli się i repetuje. W 9 minucie znów na moment zostaje sama. Powrót Onno przy użyciu całego ciała! Gra, bębni i drży! 12-13 minuta, to czas na jego solową ekspozycję. Kaja wraca z serią złośliwych i precyzyjnych akordów. Jakby z tył głowy miała jakiś ragtime’owy pomysł. Piękne, kanciaste frazy! Minimum środków, maksimum efektu! Co za pianistka!? Zbliża się finał koncertu. To dobry moment na odrobinę preparacji. Onno dokłada i swoje. Wiedzą, jak zachwycić recenzenta! Ultra minimal sonore and prepare piano and drums! Jakże wyśmienity finał, jakże doskonałej płyty!