Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 6 lipca 2018

Riverloam Trio! Live at Alchemia!


Jeśli pamięć recenzenta nie szwankuje, Live at Alchemia to trzecia edycja fonograficzna polsko-angielskiego tria Riverloam. Tworzą je - Mikołaj Trzaska (saksofon altowy, klarnet basowy), Olie Brice (kontrabas) i Mark Sanders (perkusja). Dwa poprzednie spotkania tych muzyków, uwiecznione na płytach, miały miejsce na początku tej dekady (2011, 2012), każdorazowo na terytorium Zjednoczonego Królestwa. To najnowsze, zgodnie z tytułem, odbyło się w krakowskiej Alchemii, latem ubiegłego roku. Przynosi sześć improwizowanych opowieści z tytułami, a trwa blisko 66 minut. Wydawcą jest Kilogram Records.




Od samego startu dociera do nas typowy dla Mikołaja Trzaski, altowy zaśpiew, pełny wewnętrznej taneczności i dobrze rozumianej, dramaturgicznej frywolności. Para Brice & Sanders, także bez niespodzianki – czujna, dokładna, adekwatna gra bez zbędnych dźwięków, zwłaszcza ze strony perkusisty. Kontrabas Brice’a ma tembr skalnego niedźwiedzia. Narracja szyta jest zwartym, gęstym ściegiem. Dla wytrawnego słuchacza free jazzu – bez jakichkolwiek zaskoczeń, prawdziwy ocean szczęścia. Między 7 a 10 minutą za prawdziwy wytrysk endorfin u recenzenta odpowiedzialny jest Brice. Dzielnie towarzyszy mu Sanders. Na galopujący finał pięknie powraca Trzaska.

Drugą opowieść muzycy toczą niezwykle delikatnie, zmysłowo i w niedalekiej odległości od szumiącej ciszy, która sączy się z samego dna tuby saksofonu. Narracja Trzaski jest lekka jak pawie pióro, asysta Brytyjczyków filigranowa. Piękny smyk na gryfie, mały drumming, czyniony w taki sposób, by nie spłoszyć ducha kreacji. Rzewnie, melodycznie, medytacyjnie. W okolicach 7 minuty znów kontrabasista zdaje się kraść show partnerom. Czyni cuda pół barokowym tembrem. To trio i w ogniu, i w ciszy radzi sobie doskonale. Trzaska nuci semicką pieśń pod nosem, całuje ustnik, oddycha bezgłośnie (klarnet!). Wybrzmiewanie całej trójki znów gotuje długopis w ręce recenzenta.

Po sekundzie ciszy na dysku, jakby ciąg dalszy poprzedniej opowieści. Jeszcze bliżej ciszy, kamienne tablice pełnej tajemniczych napisów oddychają swą semickością. Pieśń niemal mikrotonalna. Brice i Sanders znów stąpają na palcach, delikatnie krok za krokiem, stawiają kolejne stemple doskonałości. Trzaska wraca w okolicach 6 minuty, ma w ustach saksofon altowy i zaprasza wszystkich do tańca. Bierze narrację pod pachę i rusza w tango. Partnerzy jakby tylko na to czekali. Finałowa eskalacja kąsa urodą i poziomem determinacji każdego z muzyków.

Czwartą historię otwiera intro Trzaski. Chropowate, ale pełne wewnętrznej melodyjności. Klasyk gatunku, ze śpiewem na obrzeżach ustnika. Głos kontrabasu i perkusji, tym razem bardziej dosadny, ale znów perfekcyjnie adekwatny do zastanej sytuacji scenicznej. Narracja kroczy dostojnym krokiem, zdobi ją skromne solo Brice’a i talerzowa ekspozycja Sandersa. Mocny drive w oczekiwaniu na powrót altu. Nowy wątek w tej opowieści pełny jest zadumy, nostalgii, tanecznej zwiewności.

Przedostatni fragment koncertu otwierają wszyscy muzycy. Skaczący alt, gorący smyk, dosadnie na werblach i tomach. Brice i Sanders biegną na wysoką górę i doznają eksplozji. Trzaska świetnie komentuje, czai się z boku i ma tysiące uśmiechów na ustach. Po 4 minucie jakby przejmował stery tej narracji. Znów śpiewa, z radością goni ptaki po bezkresnym polu. Ekspozycja smakuje dobrą sonorystyką. Kanty, urywane frazy, zmiana goni zmianę. Tuż potem Sanders ma kilka chwil tylko dla siebie. Ogień! Powrót partnerów wyznacza szlak finałowego galopu.

Tę wyśmienitą płytę kończy 6 minutowa koda, która sumuje wszystkie atuty koncertu. Kolorowe szumy w tubie altu, precyzja i dosadność kontrabasu i zrośniętej z nim pępowiną perkusji. Moc kreacji i siła ekspresji nie opuszczają muzyków także na ostatniej prostej.


Recenzja napisana dla polish-jazz.blogspot.com i tamże pierwotnie opublikowana.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz