Jeśli pamięć recenzenta nie szwankuje, Live at Alchemia to trzecia edycja fonograficzna
polsko-angielskiego tria Riverloam. Tworzą je - Mikołaj Trzaska (saksofon altowy, klarnet basowy), Olie Brice (kontrabas) i Mark Sanders (perkusja). Dwa poprzednie spotkania tych muzyków, uwiecznione na płytach, miały miejsce na
początku tej dekady (2011, 2012), każdorazowo na terytorium Zjednoczonego Królestwa.
To najnowsze, zgodnie z tytułem, odbyło się w krakowskiej Alchemii, latem
ubiegłego roku. Przynosi sześć improwizowanych opowieści z tytułami, a trwa
blisko 66 minut. Wydawcą jest Kilogram Records.
Od samego startu dociera do nas typowy dla Mikołaja Trzaski,
altowy zaśpiew, pełny wewnętrznej taneczności i dobrze rozumianej,
dramaturgicznej frywolności. Para Brice & Sanders, także bez niespodzianki
– czujna, dokładna, adekwatna gra bez zbędnych dźwięków, zwłaszcza ze strony
perkusisty. Kontrabas Brice’a ma tembr skalnego niedźwiedzia. Narracja szyta
jest zwartym, gęstym ściegiem. Dla wytrawnego słuchacza free jazzu – bez
jakichkolwiek zaskoczeń, prawdziwy ocean szczęścia. Między 7 a 10 minutą za prawdziwy
wytrysk endorfin u recenzenta odpowiedzialny jest Brice. Dzielnie towarzyszy mu
Sanders. Na galopujący finał pięknie powraca Trzaska.
Drugą opowieść muzycy toczą niezwykle delikatnie, zmysłowo i
w niedalekiej odległości od szumiącej ciszy, która sączy się z samego dna tuby
saksofonu. Narracja Trzaski jest lekka jak pawie pióro, asysta Brytyjczyków
filigranowa. Piękny smyk na gryfie, mały drumming,
czyniony w taki sposób, by nie spłoszyć ducha kreacji. Rzewnie, melodycznie,
medytacyjnie. W okolicach 7 minuty znów kontrabasista zdaje się kraść show partnerom. Czyni cuda pół barokowym
tembrem. To trio i w ogniu, i w ciszy radzi sobie doskonale. Trzaska nuci
semicką pieśń pod nosem, całuje ustnik, oddycha bezgłośnie (klarnet!). Wybrzmiewanie
całej trójki znów gotuje długopis w ręce recenzenta.
Po sekundzie ciszy na dysku, jakby ciąg dalszy poprzedniej
opowieści. Jeszcze bliżej ciszy, kamienne tablice pełnej tajemniczych napisów
oddychają swą semickością. Pieśń niemal mikrotonalna.
Brice i Sanders znów stąpają na palcach, delikatnie krok za krokiem, stawiają
kolejne stemple doskonałości. Trzaska wraca w okolicach 6 minuty, ma w ustach
saksofon altowy i zaprasza wszystkich do tańca. Bierze narrację pod pachę i
rusza w tango. Partnerzy jakby tylko na to czekali. Finałowa eskalacja kąsa
urodą i poziomem determinacji każdego z muzyków.
Czwartą historię otwiera intro Trzaski. Chropowate, ale
pełne wewnętrznej melodyjności. Klasyk gatunku, ze śpiewem na obrzeżach
ustnika. Głos kontrabasu i perkusji, tym razem bardziej dosadny, ale znów
perfekcyjnie adekwatny do zastanej sytuacji scenicznej. Narracja kroczy
dostojnym krokiem, zdobi ją skromne solo Brice’a i talerzowa ekspozycja
Sandersa. Mocny drive w oczekiwaniu
na powrót altu. Nowy wątek w tej opowieści pełny jest zadumy, nostalgii,
tanecznej zwiewności.
Przedostatni fragment koncertu otwierają wszyscy muzycy.
Skaczący alt, gorący smyk, dosadnie na werblach i tomach. Brice i Sanders
biegną na wysoką górę i doznają eksplozji. Trzaska świetnie komentuje, czai się
z boku i ma tysiące uśmiechów na ustach. Po 4 minucie jakby przejmował stery
tej narracji. Znów śpiewa, z radością goni ptaki po bezkresnym polu. Ekspozycja
smakuje dobrą sonorystyką. Kanty, urywane frazy, zmiana goni zmianę. Tuż potem
Sanders ma kilka chwil tylko dla siebie. Ogień! Powrót partnerów wyznacza szlak
finałowego galopu.
Tę wyśmienitą płytę kończy 6 minutowa koda, która sumuje
wszystkie atuty koncertu. Kolorowe szumy w tubie altu, precyzja i dosadność
kontrabasu i zrośniętej z nim pępowiną perkusji. Moc kreacji i siła ekspresji
nie opuszczają muzyków także na ostatniej prostej.
Recenzja napisana dla polish-jazz.blogspot.com i tamże pierwotnie opublikowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz