Czas i miejsce
zdarzenia: pierwszy koncert – 25 listopada 2017 roku (O'Culto da Ajuda, Lizbona), drugi koncert – 5 stycznia 2018 roku (Damas, Lizbona).
Ludzie i przedmioty:
Ernesto Rodrigues – dyrygent, valiha,
rebec (instrumenty jedynie w koncercie 1), Armando Pereira – akordeon,
Guillaume Gargaud – gitara akustyczna (1), Etienne Brunet (1), José Lencastre
(1) i Nuno Torres – saksofon altowy, Bruno Parrinha – klarnet basowy, Guilherme
Rodrigues, Miguel Mira i Ricardo Jacinto (1) – wiolonczela, Luiz Rocha -
klarnet (1), Miguel Almeida – gitara klasyczna (1), Adriano Orrù (1), Bernardo
Álvares (2), Hernâni Faustino (1) i João Madeira – kontrabas, João Valinho (1),
Pedro Santo i Vasco Trilla (1) – perkusja, Fernando Sousa (1), Paulo Duarte (1)
i Abdul Moimême – gitary elektryczne, Carla Santana i Carlos Santos –
elektronika, Paulo Chagas – flet, obój, Manuel Guimarães (1), Silvia Corda (1)
i Tiago Varela – melodica, André
Hencleeday (1) – megafon, Monsieur Trinité - obiekty, Karoline Leblanc (1) –
fortepian, Miguel Cabral (1) – violaika,
Eduardo Chagas (1) i Fernando Simões (1) – puzon, Anna Piosik (2) i Luis
Guerreiro (1) – trąbka, Gianna de Toni (1) – ukulele, Maria do Mar (2) – skrzypce, Maria Radich – głos.
Co gramy:
dyrygowana swobodna improwizacja.
Efekt finalny:
koncerty pomieszczone na dwóch dyskach, pod wspólnym tytułem Ma'adim Vallis, dostarcza Creative
Sources (2018). Szóste wydawnictwo w dyskografii VGO trwa łącznie 78 minut bez
pięciu sekund.
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Conduction #47.
Strunowa, filigranowa introdukcja, drobiny sonorystyki w tubach saksofonów.
Dalece kameralny start, biorąc pod uwagę obecność niemal czterdziestu muzyków
na scenie. Już w 3 minucie improwizacja, budowana wieloma dronami, narasta,
grzmi i łomoce. Grozę sytuacji podkreśla praca perkusjonalistów i akordeonu. W
tle podskórny nerw, chrobotanie syntetycznej materii dźwięku, zapewne dzieło
sekcji elektronicznej. Tempo rośnie, fonia pęcznieje. W 7 minucie zwinna,
saksofonowa ekspozycja w estetyce gorącego free,
potem komentarz trąbki. Dęciaki,
które zdają się być w mniejszości, dają sygnał, iż tego dnia skłonne są pohałasować. Opowieść płynie wartkim strumieniem, napotykając w każdym
zakamarku stempel jazzu. Pierwsze hamowanie spotyka nas w 11 minucie – jakby
powrót do klimatu strunowej introdukcji, ślady gitary akustycznej, a zaraz
potem fortepianowe interludium z komentarzem klarnetu basowego. 14 minuta - nisko
zawieszony dron rozpoczyna konstruowanie kolejnej, zapewne burzliwej
ekspozycji. Elektronika wspierana smykami uczepionymi na samym dole gryfu
kontrabasu? Tak, to jest możliwy scenariusz. Narracja gęstnieje, przybywa
nietypowych, nieokreślonych dźwięków, szczypta plądrofonii. Bez akcentów
jazzowych, mimo udziału saksofonów i puzonów, zdecydowanie w kierunku
konstruktywnego hałasu. 23 minuta i stopping!
Chmara strunowców czyni swoją
powinność. Preparacje, jęki akordeonu, jakby spulchnianie gleby przed startem
elektroakustycznej ekspozycji. Rodzi się prawdziwe królestwo rozchełstanego free improve z groźnymi pomrukami
kontrabasu (ów?). Kameralistyka w stanie permanentnej multiplikacji. Szybki
epizod, albowiem po 5 minutach znów zmiana kierunku po dość błyskotliwym
hamowaniu. Klimat Warszawskiej Jesieni,
koncert stroicieli, jakby narracja szyta z podartej partytury. Z tego
kluczowego zaniechania tryska iście free jazzowa eksplozja. Kupą mości Panowie
i Panie, cała historia gatunku trzyma za was kciuki! Jakże piękny moment! Tłumienie
emocji toczy się w elektroakustycznym sosie, przy akompaniamencie głosu
kobiecego i salwy filigranowych strunowców.
33 minuta - tym razem stado dęciaków
snuje kilka separatywnych opowieści w klimatach niemal trzecionurtowych. Niektóre nutki
nawet delikatnie swingują. Po 2-3 minutach nowy pomysł na rozwój improwizacji –
suche, niskie pasaże, szmery, szumy, fonia z dna tuby, akcenty gitarowe.
Narracja pęcznieje w tempie geometrycznym, zanosi się na burzę z piorunami.
Szczypta spowolnienia w ramach zaskoczenia przeciwnika, potem znów krok do
przodu. Na ostatniej prostej emocje biorą jednak górę. Zdaje się, że w tym
momencie wszyscy muzycy dostali pozwolenie na grę.
Conduction #48.
Noże i widelce, szmery i podmuchy, perkusjonalne intro. Mocny, jazzowy
kontrabas organizuje porządek na scenie. Bardzo konkretny drive! Z drugiego rzędu, dęciaki w zwinnym komentarzu. Jakby przy
okazji, rodzi się masywny background
elektroniki. Ekspozycja trąbki, obok komentarze grane unisono, jakby z partytury. Wybrzmienie przychodzi dość szybko. Akordeon
i elektronika robią stosowne echo. Narracja w błyskawiczny sposób pęcznieje,
ale wisi w powietrzu, w oczekiwaniu na nowe wytyczne. Solo klarnetu basowego,
przy wsparciu strunowców, które
ostrzą sobie pazurki. Odrobina melodii pomiędzy strunami, punktowy flet. 11 minuta, to start nowej historii. Dużo strun w
intensywnym tańcu. Zaraz potem pokrętne rytmicznie zabawy, które wieńczy free
jazzowa eksplozja. Kobiece incydenty głosowe tuż po ostrym wyhamowaniu. I znowu
ruszamy do przodu. Stan permanentnej zmiany, to zdaje się być element
konstytuujący oba koncerty VGO. Intrygantem po raz kolejny zostaje sekcja
strunowa, która w trakcie drugiego koncertu niepodzielnie panuje na scenie,
czasami wręcz nie dopuszcza do głosu wygłodniałe dęciaki. W 17 minucie misternie budowana ekspozycja, pełna
rubasznego rytmu, zostaje zgwałcona pokładami niskiej, bezkompromisowej
elektroniki. Z mroku wyłania się kilka perkusyjnych incydentów, także parę dźwięków
o nierozpoznanym źródle pochodzenia. Tygiel fonii w stanie wrzenia. Saksofony
zdają się mieć moc, by pojawić się na samej górze. Tysiące pomysłów na sekundę.
Improwizacja czasami wydaje się być nieco przeładowana inspiracjami. Bogate
instrumentarium wciąż podpowiada nowe rozwiązania dramaturgiczne. Dyrygent musi
mieć oczy dookoła głowy! 25 minuta, to wysoka ekspozycja trąbki, w dole zaś
pasmo elektroakustyki, która po niedługiej chwili jest zdolna do przejęcia
władzy. Ciekawy, niemal dark ambientowy
fragment opowieści. Wejście sekcji dętej sieje zamęt! Jakby zbyt wielu muzyków chciało
jednocześnie prowadzić narrację. 32 minuta i kilka saksofonów ma coś ważnego do
powiedzenia. Mogą liczyć na niebanalny komentarz gitary i kontrabasu. Gęsto,
chromatycznie, bez wyrwy akustycznej na cokolwiek więcej. W tle trębacze,
którzy pragną iść po swoje. W 35 minucie ostatnie już dziś hamowanie –
melodyjny saksofon i dynamiczne strunowce
w ramach wsparcia. Niespodziewanie ekspozycja przybiera formę dość frywolnego
walczyka, trochę w klimatach późnego Braxtona i jego Ghost Trance Music! Sam finał koncertu bardzo efektowny,
intrygujący. Werbel wybija ostatnie dźwięki.
Poprzednio recenzowane płyty Variable Geometry Orchestra
odnajdziesz dokładnie w tym miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz