Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 28 grudnia 2018

Paulson & Tilbury! Seagulls in a high flight!


Roczne podsumowanie na Trybunie zbliża się naprawdę dużymi krokami! Za trzy dni będziemy wiedzieć już wszystko!

Dziś natomiast kolejny etap przymiarek do wspomnianego aktu medialnego i - nie po raz pierwszy w trakcie ostatniego miesiąca roku - pozostaje nam do odsłuchu i odczytu prawdziwie soczysta petarda! Skromny duet szwedzko-angielski, w ramach improwizowanego dialogu międzypokoleniowego, zabiera nas w ornitologiczną podróż z mewami w rolach tytułowych.

Spotkanie muzyków miało miejsce w kwietniu 2016 roku, w Zjednoczonym Królestwie, miejscu zwanym Deal. Młodszy z muzyków miał ze sobą saksofon altowy, plastikową tubę i komputer. Ten znacznie starszy, co oczywiste w jego przypadku, fortepian. Ola Paulson i John Tilbury na płycie, która zwie się Seagulls Sonatas, a którą wydał szwedzki label Konvoj Records (zarządzany zresztą przez saksofonistę). Sześć improwizacji (all music by…), pierwsza i ostatnia długie, cztery środkowe znacznie krótsze, łącznie 44 minuty. Dodajmy jeszcze, iż zgodnie z opisem płyty, w nagraniu usłyszmy także zwierzęcy field recordings – odgłosy mew, zięb, wróbli i psa.




Pierwsza podróż zajmie nam ponad 18 minut, i choć kolejne będą nie mniej ekscytujące, to właśnie ją - już na wstępie -  uznamy za kluczową dla odbioru całości. Zaczynamy w klimatach dość typowych dla pianistyki Tilbury’ego i estetyki jego podstawowej komórki muzycznej, czyli AMM. Artystyczny minimal, oszczędność sił i środków, ale i masywny efekt finalny. Paulson zaczyna w pozycji silnie sonorystycznej, przyczajony tygrys, ukryty smok. Szmer i szelest klawiszy fortepianu z jednej strony, rezonans osiągany głęboko w tubie, z drugiej. Saksofonista brzmi na starcie, niczym Eddie Prevost traktujący smyczkiem największy ze swych talerzy. 5-6 minuta, to pierwsza próba wejścia w aktywny dialog, nieśmiały, ale dobry pomysł na swoiste call & response. Preparacje w tubie nasilają się, czego efektem jest posuwisty, piękny dron szumu. Ciągle pozostajemy w klimacie AMM, ale jest on coraz śmielej poszerzany przez saksofonistę, który co chwilę zaskakuje ciekawym dźwiękiem – huczy, skowycze, drży i szuka pokrętnych melodii. Dużo wydarzeń na scenie, mimo, iż muzycy wciąż pozostają dramaturgicznie ledwie o stopień powyżej ciszy. Piękny moment! 13-15 minuta - Tilbury też nie stroni od aktywnych reakcji, rysuje intrygujące pętle, szuka akustycznych zadziorów na styku inside/ outside piano, dodaje także drobne akcenty perkusjonalne. Tuż obok, pasma szumów, mały drumming na dyszach i kolejny błyskotliwy, zaskakujący fragment. Tuż potem mistrzowskie zejście do ciszy.

Kolejne cztery opowieści są zwarte zarówno w treści, jak i formie. Druga zaczyna się pozornie w konwencji jazzowej, w pasażu Johna pachnie wręcz bluesem. Ola kreśli swobodne pętle free, po kolana wszakże zatopione w synkopach. Stylowe i także zaskakujące – przy okazji rzadka sposobność, by słyszeć Tilbury’ego wydającego aż tyle dźwięków w jednostce czasu. Trzecia historia zdaje się być bardziej kameralna i początkowo zupełnie pozbawiona preparacji. Dramaturgiczny ferment zasiewają jednak mocne akordy piana i garść szorstkiego rezonansu w tubie. Stylowe pasaże wysokich klawiszy i głębokiego saksofonu. Czwarta część, to miniatura, krótsza niż 2 minuty. Kilka palcówek na klawiszach i upoconych dyszach – alt brzmi, jak sopran po przejściach. Piąta część zaczyna się tajemniczymi ekscesami na obrzeżach kopuły dęciaka. Ola czyni prawdziwe cuda akustyki, John dodaje od siebie moc pozdrowień, obok kilka dźwięków niedefiniowalnych (zwierzęta?) - szmery, stukoty, chrapnięcia, elektroakustyka bez prądu. Fragment bliski urody pierwszej historii, choć daleko już oddalony od estetyki AMM.

Czas na finał tej niezwykłej podróży. Dron z tuby, wspomagany czymś niezdiagnozowanym (amplifikacja?), akordy z piana. Rodzaj metafizycznej ballady na finisz. Widmo smukłej, minimalistycznej sylwetki AMM znów powraca. 7-8 minuta, przykład niezwykle skupionej narracji, garść melodyki w tle, lekko zabrudzony sound, szczypta live processingu (zdecydowanie słyszymy więcej niż jeden saksofon). Zdaje się, że bije serce gasnącego świata, przynajmniej w wymiarze tego spektaklu. Saksofon repetuje, piano kreśli narracyjną pętlę po suchych klawiszach.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz