Roczne podsumowanie na Trybunie
zbliża się naprawdę dużymi krokami! Za trzy dni będziemy wiedzieć już wszystko!
Dziś natomiast kolejny etap przymiarek do wspomnianego aktu medialnego i - nie po raz pierwszy w trakcie ostatniego miesiąca roku - pozostaje nam do odsłuchu i odczytu prawdziwie soczysta petarda! Skromny duet szwedzko-angielski, w ramach
improwizowanego dialogu międzypokoleniowego, zabiera nas w ornitologiczną
podróż z mewami w rolach tytułowych.
Spotkanie muzyków miało miejsce w kwietniu 2016 roku, w Zjednoczonym
Królestwie, miejscu zwanym Deal. Młodszy z muzyków miał ze sobą saksofon
altowy, plastikową tubę i komputer. Ten znacznie starszy, co oczywiste w jego
przypadku, fortepian. Ola Paulson i John Tilbury na płycie, która zwie się Seagulls Sonatas, a którą wydał szwedzki
label Konvoj Records (zarządzany zresztą przez saksofonistę). Sześć
improwizacji (all music by…),
pierwsza i ostatnia długie, cztery środkowe znacznie krótsze, łącznie 44
minuty. Dodajmy jeszcze, iż zgodnie z opisem płyty, w nagraniu usłyszmy także
zwierzęcy field recordings – odgłosy
mew, zięb, wróbli i psa.
Pierwsza podróż zajmie nam ponad 18 minut, i choć kolejne
będą nie mniej ekscytujące, to właśnie ją - już na wstępie - uznamy za kluczową dla odbioru całości. Zaczynamy
w klimatach dość typowych dla pianistyki Tilbury’ego i estetyki jego
podstawowej komórki muzycznej, czyli AMM. Artystyczny minimal, oszczędność sił i środków, ale i masywny efekt finalny.
Paulson zaczyna w pozycji silnie sonorystycznej, przyczajony tygrys, ukryty smok. Szmer i szelest klawiszy
fortepianu z jednej strony, rezonans osiągany głęboko w tubie, z drugiej.
Saksofonista brzmi na starcie, niczym Eddie Prevost traktujący smyczkiem
największy ze swych talerzy. 5-6 minuta, to pierwsza próba wejścia w aktywny
dialog, nieśmiały, ale dobry pomysł na swoiste call & response. Preparacje w tubie nasilają się, czego efektem jest posuwisty,
piękny dron szumu. Ciągle pozostajemy w klimacie AMM, ale jest on coraz
śmielej poszerzany przez saksofonistę, który co chwilę zaskakuje ciekawym
dźwiękiem – huczy, skowycze, drży i szuka pokrętnych melodii. Dużo wydarzeń na
scenie, mimo, iż muzycy wciąż pozostają dramaturgicznie ledwie o stopień
powyżej ciszy. Piękny moment! 13-15 minuta - Tilbury też nie stroni od
aktywnych reakcji, rysuje intrygujące pętle, szuka akustycznych zadziorów na
styku inside/ outside piano, dodaje
także drobne akcenty perkusjonalne. Tuż obok, pasma szumów, mały drumming na dyszach i kolejny
błyskotliwy, zaskakujący fragment. Tuż potem mistrzowskie zejście do ciszy.
Kolejne cztery opowieści są zwarte zarówno w treści, jak i
formie. Druga zaczyna się pozornie w konwencji jazzowej, w pasażu Johna pachnie
wręcz bluesem. Ola kreśli swobodne pętle free, po kolana wszakże zatopione w
synkopach. Stylowe i także zaskakujące – przy okazji rzadka sposobność, by
słyszeć Tilbury’ego wydającego aż tyle dźwięków w jednostce czasu. Trzecia
historia zdaje się być bardziej kameralna i początkowo zupełnie pozbawiona
preparacji. Dramaturgiczny ferment zasiewają jednak mocne akordy piana i garść
szorstkiego rezonansu w tubie. Stylowe pasaże wysokich klawiszy i głębokiego
saksofonu. Czwarta część, to miniatura, krótsza niż 2 minuty. Kilka palcówek na
klawiszach i upoconych dyszach – alt brzmi, jak sopran po przejściach. Piąta
część zaczyna się tajemniczymi ekscesami na obrzeżach kopuły dęciaka. Ola czyni prawdziwe cuda
akustyki, John dodaje od siebie moc pozdrowień, obok kilka dźwięków niedefiniowalnych
(zwierzęta?) - szmery, stukoty, chrapnięcia, elektroakustyka bez prądu. Fragment
bliski urody pierwszej historii, choć daleko już oddalony od estetyki AMM.
Czas na finał tej niezwykłej podróży. Dron z tuby, wspomagany
czymś niezdiagnozowanym (amplifikacja?), akordy z piana. Rodzaj metafizycznej
ballady na finisz. Widmo smukłej, minimalistycznej sylwetki AMM znów powraca.
7-8 minuta, przykład niezwykle skupionej narracji, garść melodyki w tle, lekko
zabrudzony sound, szczypta live processingu (zdecydowanie słyszymy
więcej niż jeden saksofon). Zdaje się, że bije serce gasnącego świata,
przynajmniej w wymiarze tego spektaklu. Saksofon repetuje, piano kreśli
narracyjną pętlę po suchych klawiszach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz