Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 29 stycznia 2019

Nicols! Russell! Zabelka! Blurb as well as W!


Czas najwyższy otworzyć przepastny dział płyt, które nie dotarły się na roczne podsumowania redakcyjne nie z uwagi na poziom artystyczny, ale niedogodności związane z samą istotą kalendarza. Oto i przekleństwo recenzenta, które, jak co roku, materializuje się w styczniu.

Płyta Tria Blurb, dla świata free improv istotnie gwiazdorskiego pod względem personalnym, trafiła do mojego odtwarzacza pod sam koniec roku i było już zbyt późno, by poddać ją wnikliwej analizie. Dziś wszakże wiem już bez cienia wątpliwości, iż to muzyka, która winna trafić na roczne resume.




Do rzeczy zatem! Trio Blurb, to personalnie Maggie Nicols – głos, John Russell – gitara i Mia Zabelka – skrzypce i głos. Na płycie W znalazły się dwa koncerty. Pierwszy pochodzi z września 2017 roku, z festiwalu Discovery i … był już na tych łamach recenzowany w ramach relacji z tegoż festiwalu, zawartej na przepastnym wydawnictwie Channel Discovery Festival (Weekertoft Records, tylko wersja elektroniczna*). Drugi zarejestrowany został w marcu 2018 roku, w londyńskim Horse Improv Music Club. Odsłuch obu koncertów zajmie nam 47 minut bez kilku sekund.

Koncert wrześniowy zaczyna się melorecytacją Nicols, prowadzoną z dziwnym języku, który ma tembr latino, a może to … po prostu szkocki. Russell snuje tuż obok swoje ulubione pląsy na dość suchych strunach gitary, szorstkim i stanowczym tembrem. Zabelka śle kręte dźwięki spomiędzy strun skrzypiec i na razie milczy. Narracja wszakże szybko nabiera dynamiki, dobrej agresji i artystycznego zdecydowania. Muzycy od samego początku chętnie wchodzą w stadium imitacji. Maggie kreuje swój dramaturgiczny pokaz na granicy werbalnego przesteru, dobrego smaku, ale czyni to z taką gracją, młodzieńczą frywolności, iż uchodzi jej naprawdę wiele – to jak zwykle jej show, jej wyjątkowy spektakl. Zabelka włącza się w ten potok gardłowej fonii z równą bezczelnością. Nie stroni też od zwinnej, małej sonorystyki, gada ze starszą koleżanką, przekomarza się. Russell pozostaje chwilami ze zdaniem odrębnym, ale bystrze rysuje tło dla damskiego zaciągu, od czasu do czasu, wchodząc z nimi w dyskurs filozoficzny. Muzycy wiele czynią tu na dużej prędkości, ale dzięki wspaniałej komunikacji, wszystko kończy się zawsze szczęśliwie. Pod koniec koncertu na gryfie Zabelki garść pięknej, niemal semickiej nostalgii i zadumy.




Koncert marcowy, bardziej rozbudowany w czasie i przestrzeni, rodzi się w konwulsjach, zwarciach, dramaturgicznych przepychankach. Muzycy tego typu epizody przelatają chwilami kameralistycznego zawieszania narracji i stopowania. Ich ruchy są wszakże płynne i świetnie bawią się techniką outside/ inside. Zabelka zdaje się być dziś bardziej epicka, pełna rozmachu, a nawet brawury. Nicols częściej decyduje się na śpiew, mniej w niej dramaturgicznej złości i niezgody na świat zastany. Russell zaś skrupulatnie snuje swoje filigranowe opowieści, łypie okiem na Panie i krąży pomiędzy strunami gitary niczym szczwany lis. Już w 5 minucie kipi w kotle tego koncertu! Fire music! Emocje buzują, technika wykonawcza wręcz eksploduje! Trzy narracje, chwilami nieco separatywne, raz za razem cudownie się zazębiają. Mia skowycze, Maggie nuci pieśni nieżałobne, a John pisze historię free improv w zarysie. Scena klubu ściele się dźwiękami, czasami brakuje przestrzeni na swobodny oddech. W 14 minucie duży stopping! Okazuje się, że w okolicach ciszy muzycy czują się równie swobodnie. Szepty, pomruki, bluesowe wtręty gitary. Brawura, błyskotliwość. Maggie zdaje się wchodzić pomiędzy struny Johna, a obok Mia kreśli poemat życia. Amazing! Przy okazji, John znów przypomina światu, że to właśnie on jest lepszą wersją Dereka Baileya, bo w przeciwieństwie do swojego dużo starszego kolegi, nigdy nie zapomina o najważniejszej dla swobodnej improwizacji kompetencji – umiejętności słuchania współpartnerów na scenie! Maggie też potrafi czynić cuda swoim głosem, zwłaszcza wtedy, gdy decyduje się wyjść ze swojej ulubionej roli społecznej aktywistki. Blurb, to trio z krwi i kości – tu liczy się każda akcja, a jeszcze cenniejsza zdaje się być każda reakcja! Nie ma straconej sekundy, brak choćby jednego zbędnego dźwięku! W 26 minucie zwinna sonorystyka w płaszczyźnie struny-gardło-struny. Sama finałowa prosta równie niezwykła – rytm, śpiew, chwila rozmyślań na obu gryfach. Brawo!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz