Nasz ulubiony, swobodnie improwizujący pianista Agustí
Fernández skończył pod koniec ubiegłego roku magiczne 65 lat, zatem zgodnie z
maksymą pewnego doskonałego filmu włoskiego *) nie ma już czasu na robienie rzeczy, które nie sprawiają mu
przyjemności!
Kataloński artysta bardzo poważnie potraktował ową cezurę
wiekową i w jakże szalonym roku 2020 zdążył już zaserwować nam kilka
niebywałych płyt. Za chwilę skrzętnie je wszystkie omówimy dodając drobną, acz
niezwykle istotną zaległość z ubiegłej jesieni. Zaczniemy od litewskiego duetu
(płyta ma premierę nośnika fizycznego w kolejnym tygodniu), potem dwa tria z
udziałem jego soul brother Barry Guya,
wreszcie kwintet, który zdał się być cudowną ozdobą Festiwalu Ad Libitum we wspaniałym roku 2017.
Czytajcie recenzje, słuchajcie płyt i przede wszystkim –
kupujcie je, wspierajcie muzyków i małych wydawców wielkich płyt z muzyką
swobodnie improwizowaną!
Agustí
Fernández/ Liudas Mockūnas Improdimensions (NoBusiness
Records, LP 2020)
Bystra kompilacja nagrań z dwóch koncertów Agustiego i
Liudasa Mockūnasa (klarnet kontrabasowy, saksofon sopranowy i tenorowy), jakie
odbyły się w latach 2018-19 w Wilnie, w ramach inicjatywy koncertowej Improdimensions. Płyta o takim właśnie
tytule zawiera sześć improwizacji, przy czym najpierw słuchamy utworów z roku
ubiegłego, potem tych nieco starszych. Całość odsłuchu, to 41 i pół minuty.
Koncert z roku 2019 zaczyna zwinne piano wprost z klawiatury.
Obok chybotliwy, zaczepny saksofon sopranowy, który podobnie jak jego interlokutor,
lubi szybkie palcówki. Narracja nabiera dynamiki, jest szorstka, daleka od
ckliwości, choć jednocześnie lekka, mimo wielu dramaturgicznych zakamarków. W
połowie utworu muzycy stopują, a filigranowe piano stawia stempel wyjątkowej
urody. Taniec na jego strunach, w towarzystwie sprytnego sopranu, wiedzie muzyków
ku ostatniemu dźwiękowi. Kolejną część, do której muzycy przechodzą bez sekundy
ciszy, zaczyna skrzeczący jak kwoka sopran. Piano wchodzi do gry po paru
chwilach i zwiastuje, niczym dobosz, zmysłowy marsz wzajemnych imitacji. Agustí
chwyta się pierwszy raz tego wieczoru preparacji, wsadza głowę w przepaść pudła
rezonansowego, dla odmiany Liudas kwili na grzędzie niczym skowronek, tworząc
ciekawy dysonans estetyczny. Potem chwila na saksofonowe solo z duża dawką emocji
i następujący po nim, klasycyzujący pasaż piano. Nim dotrą do końca, krótkie
solo stanie się także udziałem pianisty. Trzecią część muzycy zaczynają
wspólnie – swawolą z gracją, ale w pełnym skupieniu. Dużo swobodnych, czystych
dźwięków, w rozkołysanym tańcu open
jazzu. Tenor, który zastąpił sopran buduje nastrój, a potem dokłada do ognia.
Prychy i dąsy kreowane na dużej dynamice pięknie wplątują się w dźwięki białych
i czarnych klawiszy.
Cofamy się o rok. Agusti kreuje samodzielnie deep & black story. W duchu bystrego
minimalizmu, nie bez dramaturgicznych powtórzeń, preparacji i rezonansu, aktywnie
czeka na partnera. Ten drugi, wyposażony w klarnet kontrabasowy, burczy,
skrzeczy, buduje drony. Filigranowe palcówki po strunach i dyszach tworzą
piękny, tajemniczy, nieco oniryczny klimat. Muzycy, pełni perkusyjnych
skojarzeń, wyruszają w taneczną przebieżkę. Agustí ponownie sięga po preparację
i trzymając rytm kreśli jeden z bardziej udanych fragmentów całej płyty.
Wyłącznie do pianisty należy odcinek piąty. Zaczyna go ciepłymi, klasycyzującymi
klawiszami. Bez zbędnej zwłoki nabiera stanowczości i ognia. Bije szczególnie w
czarne klawisze i tańczy opętany kreacją. Nim wybrzmi, zdąży jeszcze osiągnąć
stan wyjątkowo drżącej ciszy. Na finał płyty powraca najmocniejszy z klarnetów
– rezonuje z całym światem, rży jak koń. Liudas tryska emocjami, dobrymi i
złymi. Agusti podłącza się do narracji tuż przed upływem drugiej minuty. Dęciak idzie ku górze, piano rozlewa się
szerokim, na poły perkusjonalnym strumieniem. Obaj artyści tańczą w metafizycznej
niemal symbiozie. Najpierw kipią złotem free jazzu, potem lepią się w drony,
rezonują, trzeszczą, drżą i krzykliwie repetują. Stawiają kolejny stempel
doskonałości, czyniąc całe nagranie jednym z najbardziej intrygujących, jak do
tej pory, ujawnień muzycznych w pandemicznym roku 2020. Jakby na poparcie tezy
recenzenta, z krzykiem i mocą tworzenia artyści cudownie przechodzą od masywnej,
dynamicznej ekspozycji w otchłań gasnących iskier improwizacji. Brawo!
Don Malfon/ Agustí Fernández/ Barry Guy Mutations (Fundacja Słuchaj!, CD 2020)
Wspólne płyty Agusti Fernandeza i Barry Guya liczyć można
zapewne w setkach sztuk, także ich spotkania trzyosobowe mają swoją wspaniałą historię.
Jednakże ich lutowe spotkanie (Kultur-Schranne,
Dachau, 2019) z hiszpańskim saksofonistą Donem Malfonem (alt i baryton; w paszporcie
żyje, jako Alfonso Muñoz) jest pierwszym tego rodzaju przedsięwzięciem (choć grali
razem w ramach jednej z edycji Liquid Quintet). Siedem swobodnych improwizacji,
które śmiało mogą kandydować do miana … najgłośniejszych i najbardziej zadziornych
pozycji w dyskografii doświadczonych muzyków. Także i młodziak z Barcelony może
być z niej całkowicie dumny! Całość trwa 51 minut i 31 sekund.
Zaczynamy z grubej rury i tak będzie (z krótkimi przerwami)
do końca tego koncertu! Ostre piano z wykorzystaniem klawiatury, trzeszczący,
rezonujący ze wszystkim saksofon, wreszcie zwinne, free jazzowe pizzicato kontrabasu – narracja nabiera
rumieńców od pierwszej sekundy, dość szybko zdaje się znajdować o krok od
akustycznego hałasu. Alt tańczy, piano brnie w preparacje, gryf strunowca charczy boleśnie – każdy z
muzyków dokłada tu cegiełkę do jakże smakowitego obrazu całości. Po kilku
minutach alt brzmi niczym dziecięca piszczałka zmutowana promieniowaniem
atomowym. Opowieść tria gna przed siebie lub niespodziewanie staje w miejscu,
drży i hamuje jak suwnica przemysłowa. Im dalej w las, tym przybywa bardziej
skupionych, często preparowanych fonii ze strony każdego muzyka. Jeśli otwarcie
płyty było trzęsieniem ziemi, to dalej może być jeszcze lepiej! Druga opowieść
na starcie zachowuje pozory łagodności – alt pośpiewuje, kontrabas i piano
pląsają w formule open jazzu. Guy
sięga po smyczek (będzie się działo!), Fernandez dyktuje tempo czarnymi
klawiszami, a Malfon szuka śpiewnej zaczepki z tym drugim. Akcje, które
skutkują wyłącznie dobrymi reakcjami – dramaturgiczne peaki i zmysłowe sanacje, z których jedna kończy utwór w
post-jazzowej ciszy. Trzecia ekspozycja stawia nas ponownie do pionu. Coś szumi,
chrobocze w pudle fortepianu, podczas gdy małe frazy kontrabasu budują
napięcie. Nagle na scenie pojawia się baryton i zaczyna chrapać, a potem
skowyczeć. Narracja buduje się wyjątkowo skrupulatnie, ale już po trzech
minutach osiąga stan post-industrialnych emocji, jakich doświadczyliśmy w pieśni otwarcia - grzmoty czerstwej akustyki,
repetycje i półmelodyjne zawodzenia.
Czwartą opowieść otwiera masywne piano percussion i saksofon. Smyczek drży z oczekiwania, rezonuje w
poszukiwaniu ciszy. Akustyczny ambient, który zwiastuje nieuchronną katastrofę.
Brak pośpiechu, dronowe frazy, liczenie strun i barokowy smyk w pięknym stylu
ratują nam jednak skórę! Wejście w piątą improwizację zdaje się być wyjątkowo
bolesne – wszyscy preparują, brną w gęstą narrację, pot leje im się po
skroniach. Kolektywna kreacja eksploduje – piski, świsty, trzaski i rzężenia!
Rodzi się rytm, ale dziwny, jakby znikąd – post-industrial
heavy impro stawia stemple mocy i doskonałości. Całość zostaje zwinnie zgaszona
do poziomu dźwięku pojedynczych strun. Brawo!
Piano preparowane perkusyjnym temperamentem Katalończyka
budzi do życia przedostatnią opowieść. Tuba rży, parska i prycha, a kontrabas oddycha
i schodzi poniżej poziomu morza. Krok z samego środka ciszy w bystrą kipiel
emocji zajmuje muzykom kilka nanosekund. Akcje, reakcje, dewiacje – preparacje,
moc percussion z każdego miejsca
sceny, a potem fraza pięknego hałasu. Saksofon piszczy i świszczy budując bodaj
najgłośniejszy fragment koncertu, ale Agusti przy pomocy białych i czarnych
klawiszy tłumi wszystko do poziomu ciszy. Finałowa opowieść bynajmniej nie
studzi emocji, a wręcz je wzmaga! Struny piana i kontrabasu imitują się
wzajemnie, coś drży w tubie, znów nie wiadomo skąd dociera do nas coś na
kształt rytmu. Tempo rośnie, ogień obejmuje już wszystkie kondygnacje – harshowy saksofon, szybkie piano i
wulgarny post-barok kontrabasu! What a
game! Muzycy są ze sobą razem aż po ostatni dźwięk, perfekcyjnie przygotowani
na … burzę oklasków.
Snekkestad/
Fernández/ Guy The Swiftest Traveler (Trost Records, CD/LP 2020)
Pozostajemy w trio z udziałem pianisty i kontrabasisty,
zmienia się jednak muzyk odpowiedzialny za instrumenty dęte. Tym razem będzie
nim Torben Snekkestad, który na spotkanie z mistrzami free improv zabrał ze sobą saksofon sopranowy, tenorowy, trąbkę i klarnet.
Nagranie miało miejsce w słynnym kolońskim Lofcie (dwa czerwcowe dni roku
2018), a na płycie trwa 44 i pół minuty.
Formuła otwarcia improwizacji wydaje nam się nad wyraz
przejrzysta – strzały w klawiaturę fortepianu, smyczek na kontrabasie gotowy na
wszystko i wysoko podwieszony saksofon sopranowy, który kwili na boku, szukając
jednak dramaturgicznej zaczepki. Subtelność mocy, siła skupienia, dbałość o
niuanse, filigranowe frazy i smartne reakcje. Narracja toczy się z dużą
amplitudą emocji i natężenia dźwięku – bywa cicha i spokojna, innym razem staje
się zadziorna i tłusta. Chamber,
który szuka wrażeń i na ogół je znajduje, tworzy się w kolektywnym dialogu, raczej
stroni od samotnych monologów. Na finał utworu otwarcia Torben na moment sięga po
trąbkę. Druga opowieść od startu buduje gęstą, chciwą narrację – zadziorny
sopran i piano z basem, stawiające dramaturgiczne zasieki. Muzycy bez trudu znajdują
jednak ciszę i ukojenie, po czym równie błyskotliwie osiągają stan niemal free
jazzowej kipieli. Ognista faza improwizacji na koniec sięga po kameralne
zakończenie. Trzecia opowieść zaczyna się delikatnymi preparacjami i wysoko
podwieszony saksofonem tenorowym. Bystre dark
acoustic z akcentami percussion, szelesty,
gniecenie przedmiotów (?) i inne akustyczne przepięcia mocy. Po pewnym czasie narracja
znów sięga po ogień free jazzu, by na koniec rozlać się bardzo szerokim
korytem.
Czwarta część powstaje z małych fraz i równie filigranowych
reakcji. Chamber spogląda w kierunku open jazzu – nie bez subtelności, nie
bez lokalnych eskalacji, ale też bez nadmiernego ryzyka. Recenzent ma wrażenie,
że starsi Panowie chętnie skoczyliby w ogień, ale młodszy kolega z Norwegii nie
podziela ich entuzjazmu. W kolejnej części, rozpostarty w poprzednim odcinku open jazz zdaje się szukać rozwiązań free improv – preparacje piano i
saksofonowe, sonorystyczne półgierki, które w ostatecznym rozrachunku prowadzą
jednak do zbudowania nowej, dynamicznej free jazzowej opowieści. Przy okazji
Torben prezentuje świetną ekspozycję na saksofonie, wspartą na masywnym
brzmieniu piana i kontrabasu. Szczególnie udane zdaje się być niemal ambientowe
zakończenie tej opowieści.
Szósta improwizacja zaczyna się u stop ciszy - oddechy,
mikro frazy głuchego dźwięku, szelest i szum niewidzialnego, czarne klawisze i
gołe struny. Guy buduje nisko zawieszony dron, piano reaguje bardzo bystrze, a
saksofon prycha suchym powietrzem. Czas na finałową partycję nagrania. Do gry
wchodzi po raz pierwszy klarnet. Nastrój narracji budują frazy piana wprost z
klawiatury, dołem sunie pizzicato kontrabasu.
Open jazz nabiera rumieńców, po czym
niespodziewanie zaczyna poszukiwać ciszy. Na ostatnią prostą do gry desygnowany
zostaje saksofon tenorowy, który śpiewa czystym, balladowym niemal tembrem.
Recenzent notuje, że być może ta płyta mogłaby być nieco bardziej emocjonalna,
wybuchowa, bardziej nastawiona na ryzyko, ale stempel barokowego smyka gasi zarówno
te ambiwalencje, jak i cały koncert.
Liquid Quintet Flux
(Fundacja Słuchaj!, CD 2019) **)
Dwunasta edycja warszawskiego Festiwalu Ad Libitum,
październik roku 2017, a na scenie CSW katalońskie Liquid Trio rozbudowane
polskimi rękoma do kwintetu: Agustí Fernández – fortepian, Albert Cirera –
saksofon tenorowy i sopranowy, Ramon Prats – perkusja oraz Artur Majewski –
trąbka i Rafal Mazur – akustyczna gitara basowa. Koncert, który w rzeczywistości
był jednym ciągiem zdarzeń fonicznych, dostajemy w pięciu częściach, trwających
łącznie pełne 42 minuty i dodatkowe 4 sekundy.
Kwintet muzyków klasy najwyższej kolektywnie podejmuje nieistniejący
temat improwizacji. Każdy dokłada małe frazy, na które pozostali świetnie
reagują. Od pierwszej sekundy mamy wrażenie, że ta piątka muzyków gra ze sobą
od kołyski (po prawdzie grają razem dokładnie po raz … drugi!). Dęciaki plotą półśpiewy, klawisze i pulsujący
bas budują bazę, a perkusja drży i szeleści kreując pierwsze znamiona rytmu. W
połowie czwartej minuty faza smukłych dronów dobrze buduje napięcie. Potem
speed piano rozkręca zabawę, ale szum
z tuby saksofonu tenorowego błyskotliwie ją zgasi i zaproponuje pierwszy
przystanek na preparowanie dźwięków. Wejście w trak drugi (zgodnie z zapisami preambuły recenzji) odbywa się
oczywiście nad wyraz płynnie i bez użycia ciszy. Piękno drobnych dekonstrukcji
fonii z pianistą na samym szczycie zdarzenia. Spirala narracji sukcesywnie
nakręca się dzięki kolektywnej burzy męskich hormonów. Sygnał do free jazzowego
ataku idzie wprost z klawiatury, dokładnie w połowie piątej minuty. Pianista
dewastuje instrument, saksofonista (już sopran!) eksploruje moc przestrzeni
sali koncertowej, reszta także nie trwoni choćby sekundy. Kolejny peak emocji ma miejsce dokładnie w połowie
siódmej minuty, po czym muzycy, a w zasadzie sam perkusista otwiera trzecią
część koncertu. Dęciaki piszczą jak
kociaki, bas drży po słoniowemu. Narracja buduje się tym razem w tempie drummera, kreowana głównie temperamentem
pianisty. Po upływie czwartej minuty zaskakujący
krok w tył – dramaturgiczne gierki, małe zaczepki, coś na kształt naszego
ulubionego call & responce, ale
budowanego na dynamice basu. Gaszenie tego wątku nagrania trwa w nieskończoność
i zdaje się być równie długotrwale piękne.
Czwarta partycja daje koncertowi jakby nowe życie – kolejne preparacje
piana, puls basu i mikro eksplozje pozostałych instrumentów. Swoje pięć minut
ma tu Mazur, który rządzi, stawia cele i egzekwuje ich realizację. Brawo!
Saksofon krzyczy, piano gna na zatracenie, trąbka jęczy, perkusja stawia na
zdrowy progres. Po upływie piątej minuty – bez nadmiernego rozlewu krwi - władzę
przejmuje Fernandez, po czym gasi płomień eksplozji. Znów swoje dorzuca bas, a
na krótką solówkę wypuszcza się Majewski. Znów brawo! Ten tygiel
improwizowanych szaleństw tłumiony jest kolektywnie, na ogół dronową estetyką,
z separatywnym, post-klasycznym głosem fortepianu. Finał koncertu rodzi się
niemal w ciszy i nie będzie – co do zasady – naruszał jej klimatu aż do
ostatniego dźwięku. Preparowane slow
motion w błyskotliwy sposób, pełne mrocznych subtelności, szuka dramaturgicznie
uzasadnionego zakończenia. Czarny klawisz fortepianu, niczym dzwon, obwieszcza artystyczny
wybór. Rezonans zaniechania, skupienie nadchodzącej ciszy, a potem … burza
oklasków, która miała miejsce w rzeczywistości koncertu, lecz na płycie została
nam oszczędzona.
*) Paolo Sorrentino Wielkie
Piękno/ La grande bellezza, 2013
**) Płyta Flux pierwotnie miała zostać opatrzona stosownym
liner notes, które wyszło spod pióra Pana Redaktora. Ostatecznie tekst nie
trafił na okładkę płyty, ustępując miejsca pięknym, czarno-białym fotografiom z koncertu.
Tekst wszakże żyje i właśnie w tym miejscu postanawiamy przytoczyć go w całości.
Historia “płynnego”
tria z Barcelony sięga początków bieżącej dekady. Wtedy to Agustí Fernández,
Albert Cirera i Ramon Prats – inspirowani koncepcją “liquid modernity” Zygmunta
Baumana, opisującą świat, w którym nic nie jest stałe, wszystko zaś ulega
ciągłym zmianom – postanowili założyć „working band”, który socjofilozoficzne
teorie przełoży na język muzyki bardzo swobodnie improwizowanej. Nadali mu
zatem nazwę Liquid Trio. W roku 2013 wydali swój debiutancki krążek „Primer dia
i última nit”, trzy lata później dołożyli „Marianne”, a w kolejnym „The Liquid
Trio plays Bernouilli”. Ten ostatni już w ramach inicjatywy wydawniczej
„Fundacji Słuchaj!”.
W praktyce
koncertowania i uprawiania improwizacji katalońskie trio – od czasu do czasu, w
celu poszerzania horyzontów muzycznej percepcji - bywało personalnie
rozbudowywane do rozmiarów kwintetu. W ten sposób z muzykami Liquid Trio
zagrali Joe Morris i Johannes Nästesjö, a także całkiem niedawno Barry Guy i
Don Malfon. W maju zaś 2017 roku na katalońskim Festiwalu w Vic, w rolę gości
wcielili się muzycy z Polski - Artur Majewski i Rafał Mazur. Niemal pół roku
później muzycy, zadowoleni z pierwszego spotkania, postanowili koncert
powtórzyć i wystąpili na 12. Festiwalu Ad Libitum w Warszawie. Drogi Słuchaczu,
masz właśnie w dłoniach fonograficzną pamiątkę z tego spotkania.
Nagranie koncertowe
zarejestrowana w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej pięknie wpisuje się w
coraz bardzo zacieśniające się relacje polsko-katalońskie na polu muzyki
improwizowanej. Pianista Agustí Fernández wydał już w Polsce więcej niż
dziesięć płyt – w tym także duety i tria z Arturem Majewskim i Rafałem Mazurem,
które były prologiem ich współpracy. Saksofonista Albert Cirera całkiem niedawno
wydał tu swoją piątą płytę (m.in. z Rafałem Mazurem), a w kolekcji iberyjskiej
serii Trybuny Muzyki Spontanicznej i Multikulti Project ma już trzy pozycje.
Perkusista Ramon Prats także jest częstym stałym uczestnikiem płyt tej serii.
Warszawski, ponad 42
minutowy koncert, to prawdziwy muzyczny konkret – jeden, szeroki strumień
improwizacji, w pełni wyzwolonej, świetnie skomunikowanej wewnętrznie, która
równie intensywnie kocha free jazz, jak i abstrakcyjną, swobodną kameralistykę.
Świat dźwięków preparowanych, narracji kipiących emocjami, ale budowanych z
dramaturgiczną powściągliwością, nastawionych na eksperymenty sonorystyczne.
Życie w stanie permanentnie zmiany, tam, gdzie nic nie jest z góry ustalone,
gdzie każde z przyjętych rozwiązań ma szansę mieć swój sens i wewnętrzną
logikę.