John Butcher, podobnie jak Agustí Fernández, ukończył w roku
ubiegłym 65 lat, zatem także i on – zgodnie z maksymą filmu Wielkie Piękno – nie ma już czasu na
robienie rzeczy, które nie sprawiają mu przyjemności.
Here it is! Przed
nami cztery swobodnie improwizowane spektakle dźwiękowe z minionych dwunastu
miesięcy, nagrania, w trakcie których ów wspaniały, brytyjski saksofonista nie
zmarnował choćby minuty! Dodatkowo w każdym ze spotkań towarzyszyli mu prawie
wyłącznie inni bogowie zjednoczonego królestwa wolnej improwizacji, zatem
radość z odsłuchu płyt będzie nam dana na wieczność! Kolejnym z powodów do
ekscytacji może być też fakt, iż poza pierwszym przypadkiem, wszystkie pozostałe,
to inauguracyjne spotkania muzyków w danej konstelacji personalnej.
Zapraszamy na cztery upojne wieczory do Londynu! Welcome to London!
Last Dream
Of The Morning (Butcher/ Edwards/ Sanders) Crucial Anatomy (Trost Records, CD 2020)
Jeśli celebrować samo dobro, to najlepiej w londyńskim Café
Oto! Środek lata roku 2018, na scenie: John Butcher – saksofon sopranowy i
tenorowy, John Edwards – kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja. Od czasu
pierwszej płyty w tym składzie, muzycy funkcjonują pod nazwą własną Last Dream Of The Morning. Koncert
podzielono na trzy części (po prawdzie są jednym strumieniem dźwiękowym), trwa
57 minut bez kilku sekund.
Wibrujący werbel, drżące struny kontrabasu, posuwiste wichry
powietrza z tuby saksofonu tenorowego – a
new modern free jazz trio wyrusza na łowy. Każdy z muzyków, w tym momencie
dziejów świata i historii gatunku, zdaje się funkcjonować niczym model spod
paryskiego Luwru! We trzech, w mgnieniu oka budują narowisty flow - dynamiczni, pewni siebie i
artystycznie bezczelni! Samozwańczym mistrzem ceremonii stara się być nade
wszystko Edwards, który wyposażony w rozgrzany smyczek i zwinne palce cyrkowca,
co rusz stawia partnerów do pionu i proponuje zmianę kierunku improwizacji. Tu
sięga po swój post-barokowy przedmiot rażenia już po upływie trzeciej minuty. Stopping zdaje się być świetnie
zaplanowany (jakby na dwa razy) i wyjątkowo efektowny – artyści drżą, parskają,
biją w dzwonki. Krótkie solowe expo
kontrabasu, suche oddechy saksofonu, błysk talerzy – faza wzajemnego
przekomarzania się, złote akcje i platynowe reakcje. Bez nadmiernego pośpiechu muzycy
dochodzą do momentu, w którym zwinna repetycja smyczka ogłasza start drugiej,
zasadniczej części koncertu.
Tenże smyczek i małe percussion
- bez udziału saksofonu - budują nową opowieść. Sopran wchodzi do gry po
krótkiej pauzie, pełen wewnętrznego krzyku i pikantnych emocji. Edwards piłuje glazurę
gryfu, a trio w mig osiąga stan galopu. Saksofon tłumi jednak ogień narracji i
prowadzi ją do bram ciszy – przed nami faza małej gry w pytania i odpowiedzi.
Muzycy kołyszą się na wietrze i szukają cienia. Smyczek nie opuszcza pulpitu
dowodzenia, perkusjonalne igraszki budują background,
a saksofon - często dziś sięgający po dramaturgiczne pauzy - czeka aż duet
osiągnie fazę jurnego kłusu i będzie mógł rozbłysnąć pełnią swej urody. Po
niedługiej chwili artyści robią nawrotkę i gnają jakby w przeciwnym kierunku,
tym razem niesieni energią kontrabasowego pizzicato.
Po 19 minucie, nie pierwsze i nie ostatnie, solo Edwardsa ze smyczkiem w roli głównej,
potem faza ciszy i rezonansu wielu przedmiotów płaskich, także suche
parsknięcia dysz – what a beauty free
chamber! Po 26 minucie muzycy szukają dramaturgicznego szczytu, ale na drodze
do końca części zasadniczej jeszcze parokrotnie zmienią zdanie wiedzeni
sygnałami z gryfu kontrabasu, odbędą kolejny rytuał duetowy, pooddychają czerstwą
ciszą, zbudują kilka matowych dronów. Gdy powróci saksofon tenorowy, niesieni
mocą własnego temperamentu i emocji na scenie, wpadną w czeluść rezonujących przedmiotów,
przy okazji rozpoczynając ostatni akt spektaklu.
Któż może kręcić spiralą narracji, jeśli nie smyczek! Tuż
obok tenor decyduje się na kilka efektownych piruetów na dużej wysokości, a perkusja
zdaje się zbierać siły na efektowne zakończenie. Muzycy budują masywny flow, przez moment także bez udziału
saksofonu (prawdziwe hard-core jazz duo!).
Na finał ostateczny Butcher sięga ponownie po saksofon sopranowy i proponuje
zmysłowy taniec godowy! Nim zabrzmi huragan oklasków, muzycy zdążą jeszcze
nabrać dynamiki i błyskotliwie wyhamować, oddać parę sekund Sandersowi na
separatywną dygresję, wreszcie wprawić saksofon w stan finałowego skowytu,
który przy wtórze repetującego kontrabasu, zwieńczy dzieło.
Beresford
& Butcher Old Paradise Airs (Iluso Records, CD 2020)
Z Café Oto czeka nas żabi skok do Iklectik! Maj 2019 roku,
koncert dwóch dostojnych Panów: Steve Beresford - fortepian, elektronika i obiekty oraz John Butcher – saksofon
sopranowy i tenorowy. Sześć improwizacji, 52 minuty.
Muzycy zaczynają od pewnego rodzaju challange’u, zwłaszcza dla recenzenta – Steve pulsuje czerstwą elektroniką,
skomle na kablach, a obok John tańczy na sopranie, śpiewa o utraconych szansach
na akustyczny flow, jakby na przekór
introdukcji partnera. Szczęśliwie pieśń otwarcia
nie trwa nawet trzech minut, a my z perspektywy czasu wiemy, że dalej będzie
tylko lepiej. Dobrym przykładem na to jest druga improwizacja – zaczyna się
delikatnie, małymi plamami syntetyki i suchymi dronami saksofonu tenorowego. Deep impro świetnie buduje klimat
koncertu. Akcje zaziębiają się, reakcje czynione są zawsze w punkt. Po 7
minucie Steve brzmi, jakby grał na electric
piano, nie bez skromnych preparacji (chwilami słychać nawet gołe struny
fortepianu!). John sięga po sopran i śle zmysłowe trele. Narracja pełna jest zmian i wolt stylistycznych. Moc kreacji
zdaje się być po stronie pianisty (w ujęciu statystycznym, w 75% udanej), dużo
dobrego komentarza i dramaturgicznej przekory odnajdujemy zaś po stronie saksofonisty.
Trzecia improwizacji, to paleta elektronicznych zgrzytów, odgłosów
strun i dźwięków tajemniczych zabawek w rękach Beresforda. Butcher komentuje
sopranem po ptasiemu, jak sowa, też zdaje się dobrze bawić sytuacją sceniczną. Szuka
preparacji, definitywnie chce dotrzymać kroku partnerowi w zakresie
kreatywności. Ten zaś przez moment brzmi jak … gitara. Czwarta improwizacja
rodzi się z fortepianowych preparacji, które nie bez użycia klawiatury budują
ciekawą introdukcję. Świetnie w tę magmę szeleszczącej akustyki na styku syntetyki
wchodzi rozbudzony tenor. Muzycy budują najlepszą jak do tej pory opowieść.
Przybywa akcentów elektroakustycznych, ale flow
toczy się nad wyraz płynnie. Gdy w końcu nabiorą dynamiki, posiądą specyficzny
post-ragtime’owy rytm, opowieść zdobiona bystrymi frazami saksofonu dobije do
końcowej przystani.
Piąta część znów zaczyna się solowym intro Steve’a. John
wybudza tenor z letargu melodyjnymi frazami. Steve odpowiada preparacjami. John
zmienia instrument na sopran. Swoje dokłada elektronika. Życie jak w kalejdoskopie
– improvised variety! Czas na finał,
który daje wiele i tyleż rekompensuje z perspektywy całego nagrania. Preparacje
fortepianu i ptasia ekspresja saksofonu sopranowego budują piękny, w pełni akustyczny
fragment koncertu. Rośnie tempo, buzuje ekspresja, ale nie brakuje też zaskakująco
nostalgicznych fraz obu muzyków. Gadają ze sobą, szczerzą zęby, jakby chcieli
powiedzieć, że nie ważne jak zaczynali, ważne, jak kończą! Na ostatniej prostej
Beresford nie byłby sobą, gdy nie jątrzył swoimi elektronicznymi zabawkami,
kończąc płytę równie doskonałą, jak i w kilku momentach delikatnie nierówną.
Minton/
Butcher/ Robair Blasphemious Fragments (Rastascan Records, CD 2019)
Początek lipca 2017 roku, Snap Studios, a nim trzech tytanów tańców swobodnych: Phil Minton –
głos, John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy oraz Gino Robair – perkusja,
elektronika i fortepian. Jedenaście improwizacji, niemal 53 minuty.
Zaczynamy odrobinę wirtualnie – ktoś stroi radioodbiornik, w
tle szumi cicha syntetyka, saksofon sopranowy śle strzeliste, ale urywane frazy.
Minton zdaje się milczeć, ale już drugą opowieść otwiera całkowicie samodzielnie.
Szoruje dno gardła, podobnie, jak Robair glazurę suchego werbla. Butcher budzi
się po dłuższej chwili i zwinnie włącza do spaceru leniwych niedźwiedzi po
gęstwinach lasu. Muzycy niechybnie są w fazie gry wstępnej – produkują drobne
frazy w oczekiwaniu na reakcje partnerów. Demokracja ludowa w zakresie dostępu
do przestrzeni dźwiękowej - każdy z muzyków zdaje się czuwać na granicy swojego
terytorium, zdolny do podjęcia czynności preparowania dźwięków. Otwarcie
kolejnej części przypada werblowi, który drży i rezonuje. Do życia budzi się
saksofon sopranowy, a ekspresja głosu tonie w jękach. Minton zdaje się być na
granicy załamania nerwowego. Oj, dobry to aktor! Dęciak i głos tego ostatniego lepią się do siebie, perkusjonalia
płyną niemal w pełni akustycznym strumieniem. Czwarta historia kontynuuje ową strategię
– tenor zatopiony w podwójnym półśpiewie i small
drumming po paru chwilach przeistaczają się w zmysłowego post-bluesa!
Piątą opowieść (najdłuższą na płycie) rozpoczyna jednoczesny
chrobot gardła i werbla. Wejście tenoru determinuje wzrost dynamiki, a poziom emocji
w ułamku sekundy osiąga poziom krzyku. Tuż potem krótki epizod w duecie John i
Gino, a w ramach komentarza – cudowna eksplozja dźwięków w gardle Phila. Wreszcie
faza zmysłowej medytacji grupowej: saksofon stęka, głos szumi, perkusjonalia na
poły syntetyczne pulsują, a na wybrzmieniu wszyscy generują drony. Brawo! Szósta
historia dla odmiany bardzo skondensowana – elektroakustyka, stemple sopranu,
śpiew szeroką skalą (!) i … akustyczne dźwięki piana. Ten ostatni instrument,
bystrymi preparacjami, wprowadza nas do kolejnej komnaty pełnej dźwiękowych
cudów. Akustyczne zabawy w pobliżu ciszy: szum z gardła, ptasie zaloty saksofonu,
gołe struny – ethno free improv! Po
chwili zwinne przejście w gęstszą sieć preparacji – maszyna ssąco-tłocząca w fazie
pracy organicznej, garść elektroakustycznych niespodzianek! Ósma historia
trzyma post-industrialną poświatę – szumy, gwizdy, krowie pomruki (raczej ze
strony Gina!). Pomysł zdaje się gonić pomysł, a zabawa nie mieć końca.
Dziewiąta improwizacja ma być może za zadanie gasić emocje –
dzwonki, spirytualne wyniesienie, jęki skazańca i saksofon niechybnie spóźniony
na ceremonię. Trochę drummingu w
ramach podniesienia temperatury, plamy preparacji, ale tempo definitywnie w
konwencji very slow motion. Cóż zatem
czynić, trzeba uderzyć w dzwony i upuścić trochę krwi. Od razu lepiej! Butcher
dynamicznie podskakuje na tenorze, Robair coś równie ekspresyjnie ugniata na werblu,
Minton gdacze i pogwizduje. Muzycy budują posuwiste strumienie dźwiękowe,
charczą i imitują się wzajemnie, znów szukają bluesa i znów go odnajdują. Na
poły rytmiczny szum sprawnie podprowadza muzyków pod pieśń zamknięcia. Tuba saksofonu szumi, głos wydaje dźwięki jakby
półscatem, werbel trzeszczy, a wszystko to w poszukiwaniu utraconej przed
wiekami melodyki. Na ostatniej prostej salwy emocji, no i burza jedynie wirtualnych
oklasków, wszak z muzykami nie ma publiczności.
Thomas/
Butcher/ Solberg Fictional Souvenirs (Astral
Spirits, Cassette/CD 2019)
Wracamy do Iklectik! Znów lipiec 2017 roku i kolejna trójka improwizatorów,
co to z niejednego pieca chleb jedli: Ståle Liavik Solberg – perkusja i
instrumenty perkusyjne, John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy oraz Pat
Thomas, którego znamy głównie jako pianistę, ale który także (to jakaś plaga!)
lubi otaczać się dziwnymi przedmiotami, które wydają dźwięki, na ogół
syntetyczne, zatem cytując wprost z okładki płyty, będzie produkował fonię
korzystając z przedmiotów o nazwach: Moog
Theremini oraz iPad Based Electronics.
Koncert podzielony na sześć części trwa prawie 50 minut.
Ilustracyjna, nieco oniryczna elektronika buduje klimat otwarcia,
pomiędzy jej zęby wplata się skromny drumming.
Pomruki saksofonu sopranowego stają się naszych udziałem dopiero po upływie dwóch
minut. Od samego startu koncertu Thomas lubi wtrącać do narracji drobne dźwięki
ze swoich elektronicznych zabawek, często się popisuje, nie bywa jednak
nadmiernie inwazyjny, choć wtręty rytmicznego techno w bystry flow improwizacji mogą być uznane za zbyteczny
mezalians. Butcher początkowo zdaje się pozostawać w opcji separatystycznej do aktywności
Thomasa, ale po kilku okrążeniach, daje się wciągnąć w ten wrzący tygiel zaskakujących
pomysłów dramaturgicznych. Podobnie zachowuje się Solberg. Szczęśliwie, dla
jakości koncertu, już w drugiej jego części wątpliwości obu muzyków pękają
niczym bańka mydlana. Nie brakuje w niej krótkich chwil ciszy, elektroakustycznej
zabawy w żywe i syntetyczne perkusjonalia. Saksofon tenorowy kupuje ten deal i snuje spokojne, wyważone pasaże.
Zupełnie niepostrzeżenie muzycy przechodzą do środkowej fazy
koncertu, którą z perspektywy całości uznać winniśmy za zdecydowanie
najbardziej udaną. Część trzecią rozpoczynają małe perkusjonalia, sycząca
elektronika i upodabniające się do tej drugiej prychy i przedechy z tuby i
wilgotnych dysz tenoru (typical beauty of
Butcher!). Świetną zmianę daje Solberg, nad wyraz subtelny zdaje się być
Thomas. Dobra komunikacja w grupie powoduje, iż faza call & responce okazuje się wyjątkowo udana. Po niej dronowe
preparacje, które trzymają poziom. Na finał odcinka jakby nowy wątek ciekawie kontrapunktowany
repetycją elektroniki. Czwarta część jeszcze bardziej zanurza się w szczegóły.
Syntetyka syczy i szeleści, niczym samo zło, saksofon sopranowy pętli się i
buduje długie frazy, talerze perkusyjne brzęczą i rezonują same ze sobą. Emocje
rosną, dynamika także, choć tempo wcale nie wydaje się szczególnie wysokie. Recenzent
notuje na boku, iż to pewnie najlepszy moment koncertu. Niechybnie ma rację.
Piąta część, mimo asysty dobrego percussion, początkowo ginie w elektronicznej kotłowaninie.
Dysonans brzmienia, rozterki serca. Butcher ratuje sytuację delikatnie wchodząc
w interakcje z jednym i drugim. Mistrzowskie wyczucie dramaturgiczne Johna
czyni tu niemal cuda – łagodny dialog dęciaka
z elektroniką wysokich częstotliwości wyprowadza narrację na prostą, a nadprogramowej jakości dodają jej ornamenty perkusyjne, podawane jakby zza kulis,
ale wyjątkowo trafne i świetnie skorelowane z tym, co na scenie. Tymczasem
Thomas nie może nie pokazać nam kilku kolejnych syntetycznych zabawek w akcji. Niespodziewanie
jednak milknie, robiąc miejsce na krótki, ale jakże błyskotliwy duet akustycznych
instrumentów. Brawo Wy! Zakończenie utworu robi się prawdziwie free jazzowe, inkrustowane
gwoździami elektroniki. Ostatni akord
koncertu otwiera dość rozbudowane intro Solberga. Thomas proponuje dźwięki,
które przypominają instrument strunowy. Butcher miłośnie parska i uśmiecha się
od prawej do lewej. Improwizacja nabiera nieco onirycznych barw. John buduje flow, Pat stoi z bloku, a z odsieczą
idzie Ståle (good boy!). W końcu cała
trójka bierze się do bardziej zdecydowanych działań, przez ułamek sekundy wręcz
tańczą walczyka (!). Ostatnia prosta brzmi jednak jak kosmodrom. Thomas jest
czujny i po swojemu kończy album, który oddany w ręce dobrego mix-mastera dałby się z pewnością zredukować
z bardzo dobrych 50 minut do 35-40 minutowej perełki.