Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 30 lipca 2021

Steve Noble & Farida Amadou in three trio dances with Chris Pitsiokos, Alex Ward and Yoni Silver!


Takuroku, to sublabel wydawniczy londyńskiego klubu Café Oto, prezentujący muzykę dostępną jedynie w plikach elektronicznych, których sprzedaż zasila bezpośrednio budżet klubu, walczącego jak wszyscy w branży z dolegliwościami pandemicznego lockdownu, tudzież, na obecnym etapie, znacznego ograniczenia swojej typowej aktywności koncertowej. Całkiem niedawno śledziliśmy na tych łamach solową płytę Biliany Voutchkovej, udostępnioną światu właśnie przez tego wydawcę.

Dziś zapraszamy na doprawdy ekscytujący tryptyk koncertowy, jaki miał miejsce w maju 2018 roku. Jedna z legend brytyjskiej free jazzowej perkusji Steve Noble oraz młoda, ale już świetnie rozpoznawalna belgijska basistka (elektryczna!) Farida Amadou zagrali w tymże czasie trzy fantastyczne koncerty, do każdego zapraszając innego muzyka. Powstały trzy nagrania zatytułowane Space – pierwsze (1) z amerykańskim saksofonistą Chrisem Pitsiokosem, drugie (11) z brytyjskim multiinstrumentalistą Alexem Wardem, tu grającym wyłącznie na klarnecie, wreszcie trzeci (111) z kolejnym przedstawicielem rodzimej sceny improwizowanej, klarnecistą basowym, Yoni Silverem.

Zapraszamy do poznania zawartości tych trzech elektronicznych albumów. Jeśli wydacie skromne sześć funciaków możecie wejść w posiadanie jednego z tych albumów, a przy okazji wesprzeć Cafe Oto w jej codziennym znoju klubowej egzystencji.

 


Space 1

Zaczynamy od definitywnie free jazzowej przebieżki, której ważnym elementem energetycznym jest alcista Chris Pitsiokos. Pierwsze trio zagrało dla nas dwa sety, które trwały łącznie 37 minut.

Zgodnie z anonsem koncert zaczyna się bardzo konkretnym zestawem dźwięków. Masywny bas, roztańczony, ale agresywny saksofon i perkusja w pełnym rynsztunku – ocean emocji i artystycznej brawury. Doskonała technika alcisty zdaje się być od startu efektownie wyeksponowana. Muzyk nie stawia na subtelności brzmienia, jego przekaz jest prosty, ale wyjątkowo wartościowy – instrument śpiewa, charczy, skrzeczy, ale nie ustaje w budowaniu bardzo dynamicznej narracji. Praca basu i perkusji rwie nam trzewia i fantastycznie dopełnia obrazu całości. Po bystrym wyhamowaniu muzycy proponują nam garść brzmieniowych niuansów, ale by wejść definitywnie w fazę rezonujących preparacji muszą zatrzymać się raz jeszcze, tu nawet z kilkoma sekundami przerwy na wzięcie oddechu przez saksofonistę. To trio zdaje się jednak nie być nadmiernie cierpliwie. Kolejny restart budują już po chwili i być może czynią to w sposób najlepszy z możliwych. Bas najpierw stawia stemple niemal hc-punkowych przełomów, potem sięga po preparacje, tudzież rytmiczne burknięcia. Z kolei perkusja najpierw daje tempo, potem efektownie rezonuje wilgotnymi talerzami. Tymczasem alt kwili jak sroczka i czeka na moment, by zadąć w róg z szelmowskim zacięciem. Muzycy brną na finałowy szczyt pełni zadziornych, niemal prowokacyjnych fraz. Gdy stają na szczycie, uśmiech nie znika z ich twarzy.

Drugi set w swej początkowej fazie wydaje się być pewnego rodzaju wypoczynkiem. Gra na małe pola, zwinne pytanie i serdeczne odpowiedzi. Potem trochę przepychanek z basem, który szuka dramaturgicznych pętli i okazji do figli. Właściwa tym muzykom dynamika rodzi się pod batutą drummera. Noble dusi na gaz i z punkową degresją wypuszcza trio na łowy! Efektowny, niemal ognisty lot kończy się równie spektakularnie w obłokach mglistego rezonansu talerzy, których dźwięk pięknie imituje saksofon. Muzycy wchodzą bez szwanku w fazę preparowania dźwięków, słania zalotnych meta melodii i wyczekiwania na to, co przyniesie najbliższa przyszłość. Alt parska i podśpiewuje, tymczasem bas zaczyna szukać tempa pomiędzy grubymi strunami. Finałowa część koncertu upstrzona jest drummerskimi fajerwerkami, cmokaniem altu i basowymi dywagacjami. Koniec nadchodzi szybko, na pewno zbyt szybko.

 


Space 11

Trzy sety zagrane w towarzystwie Alexa Warda (tym razem grającego jedynie na klarnecie) zdają się budować swoją wysoką jakość niemal każdym rozgrywanym dźwiękiem. Każdemu z tych setów możemy też przypisać podtytuł, który podkreśla walory emocjonalne dominujące w trakcie improwizacji: zatem mamy Fazę Mroku, Fazę Ognia, a potem Fazę Królestwa Klarnetu. Wszystkie one razem wzięte trwają 58 minut z sekundami.

Muzycy tkają początkową część seta z niemal samych drobiazgów, pracują rezonansem i skromnymi preparacjami. Na nieco ostrzejsze frazy, pierwsze oznaki dramaturgicznego wigoru, tudzież dźwięki bardziej typowe dla perkusji, pozwalają sobie dopiero po kilku minutach. Ale ta opowieść nie ma zamiaru nabierać bardziej ekspresyjnego wymiaru. Artystów dopada wręcz jakiś smutek, pewien bezwład. Głęboko oddychają, a sam klarnet na dłuższą chwilę milknie. Gdy wraca, klimat improwizacji staje się jeszcze bardziej mroczny, dronowo-ambientowy, pełen delikatnych brzmień dzwonków, drżącego basu i klarnetowych lamentów. Dopiero na sam koniec ponad 20-minutowego seta klarnet stawia na bardziej śpiewne frazy i budzi całe trio do niezobowiązującego półgalopu, nie bez adekwatnej do sytuacji dynamiki.

Drugi set zaczyna się jak pierwszy, ale od startu budowany jest z pewną nerwowością, z frazami granymi ze zniecierpliwieniem. Pracuje perkusja, klarnet brzmi bardzo chropowato, a frazy basu zdają się mieć rockowy nerw. Muzycy dość szybko osiągają tu fazę galopu, a gdy zwalniają, natychmiast przenoszą się do zakładu szlifierskiego i serwują nam wyjątkowo urokliwe dźwięki. I tu zachowania muzyków przesycone są skrywanymi emocjami. Po kilku chwilach narracja w dalece efektowny sposób wchodzi w tryb bardzo dynamiczny i zaczyna zionąć ogniem na prawo i lewo. Ekspresja muzyków jest jednak nieco inaczej ukierunkowana – klarnet skacze do nieba, perkusja i bas zanurzają się w mroku piekła. Kolejne wyhamowanie jeszcze piękniejsze – martwy rezonans, głucha cisza, delikatne popiskiwania. Z tego tygla zła wyłania się po czasie klarneci śpiew o poranku, który wieńczy jakże zmysłowy set drugi, niemal 24-minutowy.

Trzeci, 13-minutowy set jest już spektakularnym popisem klarnecisty. Jego instrument zdaje się tańczyć na zgliszczach perkusyjnych preparacji i basowych podrygów. Narracja jest ciasna, dodatkowo zdobiona perkusyjnymi frazami budowanymi na ciekawej dynamice. Po niedługiej chwili klarnet zaczyna wić się jak wąż w chmurze dronów i rezonujących elementów zestawu perkusyjnego. Narracja traci intensywność i tempo, ale jeszcze zyskuje na urodzie. Po fazie mrocznych dywagacji klarnet buduje kolejne fantastyczne expo, które wspierane meta rytmem basu i perkusji doprowadza trio do szczęśliwego końca koncertu.



Space 111

Trzeci epizod omawianego dziś tryptyku Steve’a Noble’a i Faridy Amadou, to także spotkanie z klarnetem, tym razem jednak basowym, który dzierży w dłoniach Yoni Silver. Ponownie trzy sety, które znów recenzent opatrzył podtytułami: Set Słońca, Set Księżyca i Set Poranka. Odsłuch całości zajmie nam 52 minuty.

Muzycy od pierwszego dźwięku próbują pokazać nam, na co ich stać! Perkusja i bas rysują naprzemiennie twarde i miękkie frazy, a rozwydrzony, delikatnie preparowany klarnet basowy ryje bruzdy – wszyscy zaś pracują równomiernie i intensywnie. Bas masywny, ale jednocześnie po kobiecemu, wrażliwy na niuanse brzmieniowe, perkusja wielowymiarowa, preparowana, ale z krwi i kości, wreszcie nerwowy klarnet, który świetnie radzi sobie zarówno w sytuacjach wysoce ekspresyjnych, jak i w mrokach ekstremalnie tłumionych emocji. Jak przystało na stylową improwizację, flow najpierw sięga szczytu, potem pięknie tapla się w błocie. Muzyka wydaje się być oceanicznym sztormem, by po chwili przypominać letni wietrzyk od ciepłego morza. Na finał pierwszego, najdłuższego seta wszystkie instrumenty brzmią perkusyjnie, tworząc urokliwy, drum’n’bass’owy lej dźwięków.

Kolejny set otwiera ekspozycja solowa klarnetu basowego, budowana na jednym oddechu. Po chwili pojawia się drobny rytm basu i rezonujące talerze. Dźwięki płyną ochoczo i łączą się w jeden strumień fonii, który zaczyna smakować metaloplastyką. Zaraz potem artyści szukają ciszy i szeleszczą nie tylko szczoteczkami drummerskimi. Raz przypominają zakład szlifierski, innym razem wulkanizacyjny. Tykają jak zegar z kukułką, płyną po dnie, jak węgorze, skaczą do nieba i śpiewają, niczym skowroneczki. Ów festiwal dźwiękowych niespodzianek kończą na ekstremalnym spowolnieniu, brzmiąc onirycznie, pulsując medytacyjnie.

Last episode budzi do życia stygnący z emocji drumming. Obok lamentuje klarnet basowy, a basówka snuje efektowne mikro pasaże. Trio szuka dynamiki, ale wciąż tkwi w dramaturgicznym suspensie. Muzycy wolą lewitować niż pójść w dynamiczne tango. W drugiej połowie najkrótszego seta w końcu pozwalają sobie na drobną stymulację. Moc idzie ze strony perkusji, a sam finał koncertu śmiało możemy określić mianem free jazzowego peaku, pięknie zdobionego doskonałymi frazami dużego klarnetu.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań



wtorek, 27 lipca 2021

Yves Charuest & Benedict Taylor! Knotted Threads!


Zapraszamy na międzypokoleniowy mariaż kanadyjskiego saksofonisty i brytyjskiego altowiolinisty, którego efekt dźwiękowy trafia do nas dzięki kolejnemu mariażowi, tym razem wydawniczemu – połączonych sił edytorów kanadyjskiego i słoweńskiego.

Na niekrótkiej płycie dostajemy to, co zdaje się lubimy najbardziej na tych lamach – bezczelnie swobodną improwizację, gęstą, pełną emocji, która lubi zniekształcone, preparowane dźwięki, ale nie stroni też incydentalnie od pięknych, kameralnych fraz, zebranych w całość – co oczywiste – przez ponadgatunkowych bluźnierców o niewyczerpalnych pokładach kreatywności.

Yvesa Charuesta słuchaliśmy całkiem niedawno przy okazji jego udanej solowej płyty, z kolei dokonania Benedicta Taylora śledzimy niemal na bieżąco. Ten drugi z muzyków zdaje się być jednym z najważniejszych ogniw młodej brytyjskiej improwizacji, dodatkowo silnie związanym z naszym ulubionym belgijskim labelem A New Wave Of Jazz. Bez zatem zbędnych ceregieli zaglądamy do pewnego kanadyjskiego studia nagraniowego, by poznać, co mogą mieć ze sobą wspólnego saksofon altowy i altówka.

 


Podróż po oceanie niełatwego piękna, najeżonego rafami błyskotliwych preparacji, zaczynamy spokojnym strumieniem filigranowych fraz, pełnych saksofonowych parsknięć i westchnień oraz strunowych obcierek, szumów i zgrzytów. Muzycy rzeźbią w glinie, wspinają się na łagodne płaskowyże, szukają pierwszych bardziej dźwięcznych fraz z godnym szacunku lenistwem dramaturgicznym. Nie stronią od imitacji i zaskakujących fake sounds, jakkolwiek odbiorca nie ma problemu z lokalizacją osób odpowiedzialnych za dany dźwięk, gdyż od pierwszej chwili doskonale wiemy, iż altówka pracuje na lewej flance, a saksofon za prawej. Narracja gęsta, incydentalnie prowadzona w całkiem żwawym tempie, wypełniona jest dźwiękami w pełni kompatybilnymi, dobrze się zazębiającymi, zarówno na etapie małych melodii, jak i plejady gwizdów i świstów. W okolicach połowy pierwszej, wielominutowej improwizacji duet zaczyna nam przypominać ulotne dźwięki strunowej epoki Spontaneous Music Ensemble, na próbie którego niespodziewanie pojawił się saksofon Trevora Wattsa! Muzycy nie odpuszczają sobie choćby na milimetr, pracują intensywnie, cały czas dbając o właściwe interakcje. Dwa soczyste strumienie improwizacji, to już prawie rwący potok emocji, to dwa konie wyścigowe galopujące w równej, sportowej walce, ku chwale swoich wypłowiałych od słońca flag ponadnarodowych. Tuż przed metą cudowne spowolnienie, ku małym frazom violi i efektownemu rezonansowi tuby, wszak zwycięzcą tego odcinka podróży jest każdy z jego uczestników.

Druga improwizacja, ponownie wielominutowa, zaczyna się plejadą short-cuts, które zadają sobie pytania i szybko odnajdują właściwe odpowiedzi. Oto dialog w poszukiwaniu wspólnych fraz, który tym razem bardziej stawia na czyste dźwięki, umieszczając preparacje na drugim planie narracji. Muzycy zdają się oddychać pełnymi płucami, incydentalnie pozwalają sobie na pierwsze bardziej hałaśliwe dźwięki i skromne salwy ekspresji. Narracja toczy się tu od zmiany do zmiany - mamy fazę strunowych dronów i jednooddechowego dęciaka, bystre zatrzymanie wprost w ramiona lamentujących dźwięków i akcentów niemal ambientowych, a zaraz potem garść cichych, urywanych fonii i równie efektownych preparacji, aż do poziomu niemal kocich śpiewów. Finałową fazę przeciągania liny i suchych oddechów, a nawet podwójnego drona, wieńczy dialog pełen wzajemnych, jakże nerwowych uszczypliwości, czyniony na tle zamaszystych podmuchów ciepłego wiatru. Tymczasem pióro recenzenta raz za razem wznosi się ku górze, co może być jedynie sygnałem znamionującym zachwyt piszącego te słowa.

Kolejne trzy improwizacje stawiają na krótszą, kilkuminutową formułę. Pierwszą z nich otwiera zrównoważona emocjonalnie altówka. Po niedługiej chwili w tle zarysowują się suche dźwięki saksofonowych dysz. Muzycy prowadzą grę na małe pola i nie szukają dynamiki. Serwują nam garść wzajemnych docinków, bystrych preparacji i pytań o dalszą drogę. Szeleszczące frazy post-strings i prosta mechanika instrumentu dętego drewnianego - tu wszystko zdaje się oddychać czerstwym rezonansem i w ostateczności prowadzić na skraj szumiącej ciszy. Czwartą improwizację artyści tkają z jeszcze drobniejszych ułamków dźwięku – trzaski, szmery, ugniatanie strun, przedmuchiwanie dysz, obłoki zaniechania. Altówka stara się rytmicznie trzeszczeć, saksofon także stawia na repetycje, a całość tego fragmentu płyty nabiera pewnej wewnętrznej dynamiki. Po niedługiej chwili muzycy znów jednak szukają ciszy, tłumią emocje, ale wprost kipią od pomysłów what next. Viola wpada w delikatny taniec, saksofon nuci tajemniczą melodię, a na sam koniec oba instrumenty gwiżdżą na całego!

Finałowa improwizacja tej jakże różnorodnej batalii free impro stara się zagęszczać ścieg. Więcej tu dramaturgicznych zakrętów, zadziornych fraz, żwawsze jest także tempo samej opowieści. Altówka rzęzi jak gruźlik, saksofon zalotnie podśpiewuje, ale tembr jego głosu także zdaje się być nieco wczorajszy. Muzycy szukają wspólnych fraz, specyficznego meta tempa. Prowadzą intensywne dyskusje o życiu, czasami parskają emocjami, niczym przekupki na bazarze. W tej fazie spektaklu dominują czystsze frazy, mniej preparowane, co w niczym nie tłumi ekspresji po obu stronach sceny. Improwizacja gaśnie dość spontanicznie, ale z należytą pieczołowitości poświęconą każdemu wydobywanemu dźwiękowi.

 

Yves Charuest & Benedict Taylor Knotted Threads (Tour De Bras/ Inexhaustible Editions, CD 2021). Yves Charuest – saksofon altowy oraz Benedict Taylor – altówka. Nagrane w Studio Concrete, Montréal, Kanada, 2019 rok. Pięć improwizacji, około 62 minuty.



piątek, 23 lipca 2021

This Is Our Portuguese Language: Amado! Vicente! Madeira! Garfo! The Selva! Dos Reis!


Słowo się rzekło, kontynuujemy naszą portugalską opowieść, wypełniającą dwudziesty dziewiąty tydzień kolejnego roku wiecznej zarazy! Po soczystej petardzie Sinister Hypnotization, nie dalej jak w minioną środę, dziś zapraszamy na sześć kolejnych świeżych albumów muzyków portugalskich (nie bez udziału gości zagranicznych), z dźwiękami powstałymi na ogół na południowo-zachodnim krańcu Starego Kontynentu (z jednym wyjątkiem).

Zaczniemy z grubej rury, amerykańskim kwartetem naszego ulubionego portugalskiego saksofonisty (po prawdzie, w perspektywie ostatniej dekady lat, chyba najlepszym working bandem tego świata w kategorii całkowicie wyzwolonego free jazzu), potem zaprezentujemy dwa tria naszego ulubionego trębacza z Lizbony, pierwsze całkowicie autorskie, drugie - istotnie kolektywne. Po wzięciu krótkiego oddechu czeka na nas kolejny trębacz z pięknej stolicy Portugalii i pewien kwartet o dość komiksowej nazwie, wreszcie na finał muzycy znani i lubiani, ale w dość nietypowych odsłonach – elektronicznej i … niemalże pop-rockowej!

 


Rodrigo Amado This Is Our Language Quartet   Let The Free be Men (Trost Records, CD/LP 2021)

Międzynarodowy i dalece wielopokoleniowy kwartet This Is Our Language miał do tej pory w dorobku dwa albumy studyjne (nagrane w Lizbonie w latach 2012 I 2016), teraz - niejako w uzupełnieniu palety możliwości tego składu - dostajemy nagranie koncertowe, nie zarejestrowane jednak w trakcie ostatniej trasy grupy w 2019 roku, ale dwa lata wcześniej, w kopenhaskim klubie Jazzhouse. Za krążek Let The Free be Men odpowiada kwartet w składzie: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Joe McPhee – trąbka kieszonkowa, saksofon sopranowy (i nie tylko, jeśli ucho recenzenta nie szwankuje), Kent Kessler – kontrabas oraz Chris Corsano – perkusja. Muzycy zagrają dla nas krwisty free jazz, który bazuje na pełnej improwizacji i jak zawsze uczynią to w sposób mistrzowski. Ich kolejna perła w koronie trwa 44 minuty i kilkanaście sekund.

Na koncercie w Kopenhadze pojawiamy się chyba lekko spóźnieni, trafiamy bowiem dokładnie w moment, którym solowe expo rozpoczyna perkusista. Po kilka chwilach podłącza się kontrabasista, który delikatnie preparuje dźwięk. Dęciaki odzywają się dopiero w połowie czwartej minuty. Śpiewają kolektywnie, dając sobie także po kilkadziesiąt sekund na indywidualne wybuchy emocji. Ramy gatunkowe wykłute są tu w skale od pierwszej sekundy. Joe zaczyna trąbką, ale dość szybko przechodzi na sopran. Sekcja rytmu oczywiście robi swoje, trybem narracji podkreślając walory każdego z incydentalnych solistów. W trakcie expo tenoru, dla przykładu, efektownie swinguje. Druga improwizacja rodzi się w tubie tenoru, który efektownie dyskutuje ze smyczkiem kontrabasu. W tle pięknie rezonują talerze, które lepią się z zastanymi dźwiękami. Kameralne intro zgrabnie przepoczwarza się w jazzową balladę, by w odpowiednim momencie przejść kolejną metamorfozę i zaatakować free jazzowym drive’em. Na finał Joe znów pięknie śpiewa, a Rodrigo szczypie go po policzkach zadziornymi frazami.

Trzecią opowieść śmiało możemy nazwać szczególnie udanym epizodem. Zaczyna go dron dużego dęciaka (brzmi jak didgeridoo!), który pozostali komentują z dużym spokojem, dodając całej opowieści mnóstwo smaczków i pikantnych detali (choćby za sprawą smyczka!). I tu improwizacja nabiera dynamiki, a okrasą całości zdają się być dęte dialogi (trąbki i tenoru), czynione w klimatach godnych Ornette’a Colemana – dużo ognia i równie tyle molowej nostalgii. Finałowa improwizacja trzyma poziom poprzedniczek. Ponownie zaczyna się niemal na poziomie ciszy, pracuje rezonansem, szumi ciepłymi oddechami. Początkowo gra dla nas jedynie trio (bez tenoru), które częstuje nas bardzo jazzowym flowem (i znów piękną trąbką!). Balladowy klimat po kilku minutach zostaje uroczo zdewastowany przez powracający tenor, które śle zaczepne frazy na prawo i lewo. Kwartet rozbłyskuje i gna do mety bez zbędnych ceregieli. Jeszcze tylko powrót sopranu i kolejna bystra ekspozycja. Finał z adnotacją recenzenta: more typical free jazz, but also beauty!

 


Luís Vicente Trio  Chanting In The Name Of (Clean Feed Records, CD 2021)

Pozostajemy w klimatach wolnego jazzu i zapraszamy do świata kompozycji Luisa Vicente (trąbka). Nasz ulubieniec z Lizbony zdaje się stawać do walki w takiej roli bodaj po raz pierwszy. Do wykonania swego dzieła zaprosił wyjątkowo kompetentnych muzyków: Gonçalo Almeidę (kontrabas) oraz Pedro Melo Alvesa (perkusja i instrumenty perkusyjne). Sesja nagraniowa miała miejsce na początku stycznia br. w miejscu zwanym Soundinnovation Studios. Wykonanie pięciu kompozycji Luisa trwa 46 minut z sekundami.

Portugalczycy proponują nam jazz pełną gębą – z dobrymi, melodyjnymi tematami, wyśmienitymi improwizacjami, a także, każdorazowo, zgodnie z regułami gatunku, efektywnymi codami, które wieńczą dzieło. Pierwszy temat nie mógł nie powstać nad brzegiem lizbońskiej Tejo! Melancholijny, śpiewny, definitywnie zanurzony w smutku saudade! Narracja z jazzowym zębem, stwarzająca mnóstwo przestrzeni dla bardzo swobodnych improwizacji. Druga opowieść zdaje się już całkowicie stawiać na improwizację, ale ma swoją strukturę i dobrze skrojoną dramaturgię. Kolektywna, bardzo otwarta gra, nie bez akcentów preparowanych, z improwizacjami prowadzonymi niemal równolegle przez wszystkich muzyków. Są fragmenty grane w duetach, są momenty post-barokowej urody spod kontrabasowego smyczka, wreszcie zróżnicowana dynamika całości. W trzeciej części Almeida kontynuuje wątek barokowy, z kolei Vicente śpiewa romantyczną piosenkę, a w tle rezonują talerze. Wszystko do wesołego płaczu i smutnej radości! I tu przestrzeń dla improwizacji zdaje się nie mieć końca i dopiero kolejna zgrabna coda przywołuje muzyków do porządku.

Czwarta opowieść swinguje całą szerokością lizbońskiej ulicy! Temat grany jest kolektywnie, uroczo piętrzony ciekawą dynamiką kontrabasowego pizzicato. Skoczny, wręcz zalotny flow po czasie niesie na swych barakach fantastyczne solo trąbki z efektownymi preparacjami (specjalność zakładu Pana Vicente!). Garść rytmicznych kantów dokłada Almeida, czyniąc ów post-colemanowski temat perłą całej płyty. Finałowa kompozycja startuje z głębi ciszy. Trąbka podaje delikatny, ale znów niezwykle melodyjny temat. Ballada saudade płynie leniwie, ale kłuje smutkiem po oczach. Bogata instrumentacja sprzyja nabieraniu intensywności. Kolejne doskonałe solo trąbki, potem zejście w dół świetnie pracującymi szczoteczkami perkusyjnymi i szybkie, basowe podejście pod finałową codę. To świetne nagranie muzycy kończą, jak zaczynali – ze śpiewem na ustach!

 


João Madeira/ Mário Rua/ Luís Vicente  Trio (Madeira’ bandcamp, DL 2021)

Kolejne swobodnie jazzujące trio w naszej portugalskiej zbiorówce (tym razem płytowe credits nie wspomina o kompozycjach), to João Madeira na kontrabasie, Mário Rua na perkusji i ponownie Luis Vicente na trąbce. Nagranie z grudnia 2020 roku, poczynione w warunkach domowych, składa się z czterech improwizacji, trwających łącznie 42 i pół minuty.

Collective Free After Jazz! Dokładnie taki napis mógłby pojawić się na koncertowym plakacie anonsującym to nowe, doskonale trio z Portugalii. Muzycy stawiają na improwizację, ale ani przez moment nie zapominają o budowaniu dramaturgii, strukturze rytmicznej i muskularnym brzmieniu swych instrumentów. Nic wszakże nikomu nie ujmując, osobą, która pociąga tu najczęściej za improwizacyjne sznurki zdaje się być kontrabasista. Ciągnie trio ku niebu, spada z nim do samego piekła, szarpie na prawo i lewo, ale nade wszystko buduje fantastyczny flow. W pierwszej części jego instrument potrafi brzmieć delikatnie jak wiolonczela, w kolejnej ryje bruzdy w ziemi, niczym młot pneumatyczny, z kolei na samym końcu tej szalonej opowieści przypomina sound amplifikowanej gitary akustycznej. Jak sytuacja tego wymaga, muzyk sięga po smyczek, ale w tej roli wcale nie jest post-kameralnym kolorystą, częściej wciela się w post-rockowe zwierzę, które strzela riffami, jak z kałasznikowa.

Pierwsze trzy improwizacje trwają do dziesięciu minut. Budowane są nieśpiesznie, często stwarzają mnóstwo swobody trębaczowi, który bez trudu zasypuje flow pomysłami i zmysłową kreatywnością. Po rozpoznawczej grze otwarcia, w drugiej i trzeciej opowieści trio potrzebuje ledwie kilku pętli narracyjnych, by wpaść w konwulsyjny, niemal mantryczny drive, który nie stawia jednak na dynamikę, a na kreowanie intensywności przekazu. Muzycy nie stronią od dobrze rozumianej melodyjności, choć bardziej przypominają w tej roli rozjuszone koguty niż smutne, nadrzeczne ptaki, znajdują także wiele momentów na zmyślne preparacje (tu szczególnie trębacz). Ostatnia improwizacja trwa prawie siedemnaście minut. Po fazie spokojnych pląsów, opowieść cudownie pęcznieje – bas pogrubia linię narracyjną, trąbka skrzeczy i wzmaga emocje, a drummer perfekcyjnie stymuluje dynamikę. Po pewnym spowolnieniu ten ostatni dostaje wiele minut wyłącznie na solową ekspozycję. Sam finał budowany jest wedle zasady od ogółu do szczegółu, wieńczy go zaś kolektywna repetycja basowych dronów i trębackich śpiewów.

 


Garfo  Garfo (Clean Feed Records, CD 2021)

Po płytę kwartetu Garfo sięgamy przede wszystkim z uwagi na nasze rosnące zainteresowanie postępami w rozwoju zawodowym młodego lizbońskiego trębacza João Almeidy. Tym razem odnajdujemy go w towarzystwie muzyków zupełnie nam nieznanych, domniemujemy, iż równie młodych jak nasz bohater. Rzeczony kwartet uzupełniają: Bernardo Tinoco – saksofon tenorowy, João Fragoso – kontrabas oraz João Sousa – perkusja. Muzycy na potrzeby sesji studyjnej (Lizbona, grudzień ubiegłego roku) przygotowali dziesięć pure jazzowych kompozycji, których autorstwem podzielili się nad wyraz sprawiedliwie. Krążek bez tytułu własnego trwa niepełne 43 minuty.

Jeśli w mainstreamowym jazzie odnajdujemy coś, co mogłoby istotnie zaciekawić wielbiciela swobodnej improwizacji, to z pewnością mogłyby to być zgrabne, melodyjne tematy, żwawe tempo i emocje bystrych improwizacji. W produkcji młodych Portugalczyków, w wielu momentach ich debiutanckiej płyty, tych elementów definitywnie brakuje. Muzycy zdają się grać na zaciągniętym hamulcu ręcznym, powstrzymują swoje emocje niczym ikony cool jazzu, a na bardziej ekspresyjne improwizacje pozwalają sobie ledwie kilka razy. Dokładnie raz, góra dwa razy, na taką wycieczkę wypuszcza się saksofonista, podobnie perkusista i kontrabasista. Jedynym muzykiem, który stara się wnosić więcej do obrazu całości, zarówno w kolektywnych, jak i solowych ekspozycjach jest trębacz. Dba o interesujące frazy, ciekawe dźwięki, nie stroni od preparacji i nie boi się pójść na drobną wymianę ciosów z partnerami.

Muzycy dobrze sobie radzą w bardziej dynamicznych kompozycjach, które skutecznie mieszczą się estetyce Ornette’a Colemana (choćby w utworze pierwszym i dziewiątym). Do grona pozostających w mniejszości udanych utworów z pewnością warto zaliczyć utwór piąty, który nie dość, że ma dobre tempo, to jeszcze fazę improwizacji okrasza ciekawymi dialogami instrumentów dętych. Bardziej niż intrygujący zdaje się być utwór siódmy, gdy muzycy pozwalają sobie na dużo improwizacyjnej swobody, nie boją się łamać fraz i brudzić brzmienia swoich instrumentów, a sam temat utworu podają dopiero na samym jego zakończeniu. Wreszcie przywołany już utwór dziewiąty, ze świetnym, solowym popisem trębacza, niezłymi pasażami saksofonu i ową dynamiką, która zdaje się na tej płycie ratować Garfo w kilku trudniejszych momentach.

 


The Selva + Machinefabriek  Barbatrama (Shhpuma Records, CD 2021)

Po czterech jazzowych lub około jazzowych nowościach, czas na zapowiadane wolty stylistyczne. Najpierw The Selva - trio, które poznaliśmy najpierw w odsłonie free chamber, potem muzycy swoim pracom dźwiękowym postanowili nadać nieco rockowej ekspresji, by obecnie, na trzeciej płycie, oddać akustyczne dźwięki w ręce jednego z najlepszych elektronicznych procesorów muzycznych tej części świata, Rutgera Zuydervelta, którego znamy od lat pod szyldem artystycznym Machinefabriek. Za wkład akustyczny odpowiedzialni tu są: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Nuno Morão – perkusja. Dźwięki powstały jesienią 2019 roku, najpierw w Sao Gregorio/ Caldas Da Rainha, potem zapewne w studiu elektronicznego magika. Całość uformowana została w dziewięć części i trwa niespełna 37 minut.

Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o innym akustycznym trio z udziałem Almeidy (Hydra Ensemble), intuicyjnie improwizującym z elektroniką, za którą odpowiedzialny był również Zuydervelt. Przy okazji wielu ciepłych słów, album zaliczyliśmy do definitywnie udanej kooperacji żywych i syntetycznych dźwięków. W przypadku Selvy nie ma już mowy o tego rodzaju elektroakustycznej równowadze sił. Tu elektronika dominuje, przy okazji dzieląc album na dwie podgrupy utworów: dwie absolutnie wyśmienite dłuższe opowieści, którym poświecimy więcej miejsca poniżej i garść warsztatowych sprawek lub fragmentów, które sprawiają wrażenie elektronicznych miksów tego, co muzycy zagrali na swoich akustycznych instrumentach. W tym podzbiorze album winien się raczej nazywać Machinefabriek mixing The Selva.

Wracając wszakże do plusów płyty. Utwór piąty trwa ponad osiem minut. Budują go delikatnie mutowane, akustyczne frazy cello i kontrabasu, traktowanych smyczkami, budujące zmysłowy, post-barokowy klimat. Narracja bazuje na kreatywnym minimalizmie, nie stroni od dobrze wykorzystanej repryzy, dba o niuanse brzmieniowe, buduje sieć dźwięków, które czasami przypominają nawet klawisze fortepianu, a pośród nich pojawia się także intrygująca melodia. Ciekawie w tej części pracuje perkusja, która nie stroni do rytmu, a nawet sięga po para rockowe grepsy. Na finał strunowce pięknie śpiewają, a elektronika kreuje tło podkreślające jakość akustycznych dźwięków. Podobnie udanym zdaje się być utwór numer siedem. Tutaj strunowe sprzężenia i urocze brudy komponowane są z ambientowym tłem elektroniki. Całość wydaje się brać w nawias typową narrację i dążyć ku niemal metafizycznym frazom i elektroakustycznym zaskoczeniom. Nie brakuje lirycznych westchnień i znów świetnej roboty perkusisty. Utwór gaśnie w pięknym dark ambiencie. Po stronie plusów śmiało też możemy zapisać dwa ostatnie, już znacznie krótsze utwory. Oba fragmenty intrygująco uwypuklają akustykę kontrabasu i wiolonczeli, które chętnie kooperują z elektroniką i nie boją się jej figlarnych, dalece syntetycznych wymiarów.

 


Marcelo Dos Reis  Glaciar (Miria Records, CD 2021)

Na finał portugalskiej sagi największe zaskoczenie. Muzyk świetnie nam znany, od lat przez nas hołubiony, Marcelo dos Reis (tu gitara elektryczna, akustyczna, głos i efekty), postanowił nagrać dla nas (a może nade wszystko dla siebie) album z muzyką po części skomponowaną, niemal relaksacyjną, a już na pewno chill-outową. Muzyk, który pierwsze kroki muzyczne stawiał jako frontman zespołu rockowego, tu zdaje się nam o tym fakcie przypominać. Sama muzyka, choć nie rwie nam trzewi, zdaje się być delikatnie piękna, soczyście uspakajająca, na swój sposób szczególna. Muzyk ubrał tę opowieść w dwie suity (łącznie dziewięć części; dźwięki powstałe w Academia de Música CNM), które trwają 41 i pół minuty.

Pierwsza suita konsumuje aż pięć utworów zaznaczonych na krążku. Muzyk zaczyna w delikatnej, płynnej, niemal ulotnej estetyce tajemniczych gitarowych dronów, którym wszakże daleko do dark ambientu, raczej dobrze kojarzą się nagraniami brytyjskiej stajni 4AD, sprzed niemal czterech dekad. Muzyk stawia na prostotę, gra gitarowymi akordami, którym dodaje efektownego pogłosu, korzysta z flażoletów, a całą narrację buduje niezwykle skrupulatnie. Drąży skałę i ma na horyzoncie plan finału, do którego dotrze za jakiś czas. Po drodze historia nie skąpi mu dramaturgicznych mielizn, gdy potrafi brzmieć niczym Mike Oldfield, ale też uwypukla chwilami niemal wirtuozerskie umiejętności techniczne Portugalczyka. Ostatnia część suity, definitywnie najciekawsza, budowana jest z efektownym suspensem. Muzyk żongluje emocjami, dba o zaskoczenia, mnoży wątki (znów nie bez wspomnień w klimatach 4AD) i dociera do kresu tej części podróży, którą wyznacza najpierw wokaliza, a potem regularny śpiew z tekstem, którego motyw przewodni, to I found my time.

Druga opowieść składa się z czterech części. Muzyk wystawia swoją gitarę na wielogatunkowe wpływy, brzmi jak basówka, klei się z dźwiękami akustycznymi, dobrze szuka pogłosu, ale bywa, iż przypomina wygładzoną wersję Pata Metheny. Rockowe powtórzenia, stylistycznie mielizny, ale i cały ocean zmysłowego chill-outu, to atrybuty kolejnej części. W ósmej opowieści gitara brzmi dość nietypowo, jakby z posmakiem mauretańskim, jeśli ucho recenzenta dobrze kieruje jego zapętlonymi myślami. Ostatni, najdłuższy utwór wiele wszakże rekompensuje i definitywnie stawiamy go na pozycji najlepszego fragmentu tej zaskakującej płyty. Flow ma basową bazę, budują go zadziorne frazy gitary i post-rockowy niemalże drive. Muzyk snuje wątki, na bazie których prowadzi swobodną, nieco jazzującą improwizację.



środa, 21 lipca 2021

Luís Lopes: Quartet from Lisbon & Berlin in Sinister Hypnotization!


Dwudziesty dziewiąty tydzień pandemicznego roku 2021 kolegium redakcyjne Trybuny Muzyki Spontanicznej postanowiło poświęcić muzyce improwizowanej z Portugalii. Jak zwykle powodów decyzji tego zabawnego gremium jest bardzo wiele, ale w większości są one ogólnie znane. Warto choćby zwrócić uwagę na fakt, iż zacny portugalski label Clean Feed Records obchodzi w tym roku swoje 20 urodziny. Być może właśnie dlatego, w swoim późnowiosennym koszu nowości, znalazł on miejsce dla wielu portugalskich produkcji. Jak to zwykle bywa, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością, ale przestrzeni dla dobrej lub bardzo dobrej muzyki improwizowanej w palecie świeżynek nie zabrakło.

Nasz przegląd portugalskich nowości podzielimy na dwa sety. Najpierw odczytamy jedną płytę, ale z grona premier zdecydowanie najciekawszą, a potem - już w następnej opowieści - pochylimy się nad kolejnymi sześcioma nowościami. Dodajmy, iż w tym tygodniu nasze receptory wzroku i słuchu koncentrować się będą nie tylko na produkcjach rzeczonego Clean Feed, albowiem – jak świetnie wiemy! – improwizowana muzyka portugalska wydawana jest na całym świecie. A zaczynamy już dziś, od Złowrogiej Hipnotyzacji! Brawa już za sam tytuł!

 


Spektakl dźwiękowy wykreowany przez na poły portugalski, na poły niemiecki kwartet, złożony z elektrycznej gitary, piana Fendera, bezprogowego kontrabasu i bystrej, progresywnej perkusji musi nosić znamiona wydarzenia pełnego hałaśliwych i jakże psychodelicznych emocji! Lizbońsko-berlińska idea Luísa Lopesa wszystko nam to gwarantuje, ale nadaje też swej nielinearnej narracji tak efektownej gęstości, iż burza braw, to najmniejsza dolegliwość, jaką winni napotkać muzycy za swoje dzieło. Od razu zatem zaznaczmy – oto nasz kolejny pewniak na grudniową listę the best of 2021!

Płytę otwiera ledwie minutowa gra rozpoznawcza – amplifikowany smyczek na gryfie kontrabasu, który żłobi bruzdy, małe frazy gitary, stojące w miejscu pętle gęstego piana i aktywny circle drumming. Dynamika rodzi się tu oczywiście z woli perkusisty. Cały background wypełnia kontrabas, który brzmi masywnie niczym sfuzzowana gitara basowa. Druga kompozycja, która nosi znamiona całkiem swobodnej, ale zapewne częściowo zaplanowanej improwizacji, z miejsca stawia stemple i zasieki, kłębi zadziorne wątki, uprawia pewien rodzaj kolektywnej jazdy po prąd! Piano brzmi jak psychodeliczna gitara, sama zaś gitara zdaje się parskać nieco łagodniejszymi frazami, ale też niesie w sobie prąd wysokiej mocy. Bas i perkusja pracują, jak maszyna śmierci. Narracja klei do siebie wszystkie dźwięki, które tłoczą się niemal ciało w ciało, bez milimetra wolnej czasoprzestrzeni i brną definitywnie w kierunku ściany dźwięku. Gitara pachnie zmutowanym post-Baileyem, piano rży, a sekcja rytmu czyni swoje, raz za razem szukając dodatkowej mocy w meta rockowych przełomach. Stal, inne metale ciężkie, wulkany emocji, katarakty zdarzeń. Po czasie ów cudowny chaos sytuacyjny zdaje się porządkować rytm, który powstaje pod palcami silnych dłoni niezmiennie aktywnego perkusisty. Jego akcje kreują platformę, po której sunie bardzo efektowna ekspozycja fenderowskiego piana.

Trzeci utwór, ponad trzynastominutowy, zdaje się być kluczem do tytułowej Hipnotyzacji. Pierwsze minuty płyną nieco spokojniejszym strumieniem hałasu - rozkołysane, kolektywne frazy brzmią niczym mroczna wersja Return To Forever! Matowe, suche ochłapy dźwięków łączą się w stylowe, lekko wytłumione post-fussion. W tle kolejne pętle rysuje doskonały tego dnia kontrabas, który wspina się na wzgórze, po czym spada na twarz, nie tracąc jednak rezonu. Po umiarkowanym spowolnieniu właśnie ów instrument kreśli nam piękną ekspozycję solową, wspierając się na onirycznym akompaniamencie piana i talerzowych preparacjach. Uśpiona od dłuższej chwili gitara czeka jednak na sygnał do ataku. Po wybiciu siódmej minuty basowy drive wypuszcza ją na efektowne, niemal rockowe expo. W tle kwaśne strugi dźwiękowe generuje piano. Po upływie dziesiątej minuty kwartet pracuje już w trybie galopu – smukłe eksplozje, ogniste fajerwerki, srebrzyste iluminacje, what ever you want! Na zakończenie utworu uwagę skupia na sobie nade wszystko kontrabas, który szaleje na przetwornikach – true monster magnet! Po niedługiej chwili opowieść gaśnie w mrocznym ambiencie utraconego tchu.

Czwarta improwizacja, znów ubrana w szaty kompozycji, otwiera się duetem perkusji i silnie amplifikowanego basu. Flow at stand by, w tle echo piana. Gra na małe pola, oddechy, westchnienia, wybrzmiewające dźwięki, filigranowe sprzężenia, małe preparacje. Krótki festiwal fake sounds szybko podprowadza nas do ostatniej części płyty. Ta stawia na moc i krwiste emocje od pierwszej sekundy! Na czele orszaku złoczyńców gitara i piano, stemplowane hc-punkowymi przełomami sekcji rytmu i śmierci. Flow gęstnieje, przeklejony do podłogi mimo pęczniejącego drummingu. Zdaje się, że w tym momencie sprzężenia dźwiękowe produkują już wszystkie instrumenty. Post heavy-jazz chyli się ku hałaśliwej katastrofie. W połowie piątej minuty kontrabas sprawia wrażenie, jakby rychtował nam nowy rytm, piano zalotnie brzęczy, a perkusja sugeruje wzrost aktywności. Muzycy mnożą pytania, ale stoją po pas w kwaśnych, rockowych emocjach. Power Quartet na ostatniej prostej stawia na dynamikę. I to jest kolejne mistrzowskie pociągnięcie!

 

Luís Lopes Lisbon Berlin Quartet Sinister Hypnotization (Clean Feed Records, CD 2021). Luís Lopes – gitara elektryczna, Rodrigo Pinheiro – piano Fendera, Robert Landfermann – kontrabas (w wersji bezprogowej z dodatkowymi efektami) oraz Christian Lillinger – perkusja. Nagrane w Butterama Recording Center, Berlin, 5 maja 2018 roku. Pięć kompozycji (dwie pierwsze gitarzysty, kolejne całego kwartetu), łączny czas trwania 37 minut i 29 sekund.

 

piątek, 16 lipca 2021

Jacob Anderskov! Spirit of the Hive!


Uwielbiamy na tych łamach intrygującą muzykę improwizowaną graną dużym aparatem wykonawczym. Zawsze wtedy szczególnie intensywnie interesują nas metody kreowania spektaklu dźwiękowego, a nade wszystko - sterowania procesem improwizacji. Mimo preferowania działań niepredefiniowanych, cenimy sobie artystów, którzy proces improwizacji starają się bardzo prezencyjnie … skomponować.

Wiele wskazuje na to, iż autorski projekt duńskiego pianisty Jacoba Anderskova zalicza się do ostatniego z przywołanych wyżej wariantów. A zatem kompozycja, która steruje zachowaniami muzyków na wstępie, potem efektownie wytycza ramy dla ich improwizacji, by w ostatecznym rozrachunku pozwolić wykonawcom naprawdę na wiele i bezceremonialnie ogłosić triumf improwizacji. Śmiało skonstatujmy już teraz, iż Jacobowi udało się na płycie Spirit Of Hive osiagnać nie tylko wszystkie założone cele, ale także dostarczyć nam doprawdy wyśmienite nagranie.

 


Poznajmy muzyków, który wykonają koncepcję artystyczną Duńczyka. Są to: Anders Banke, Francesco Bigoni, Calum Builder, Maria Dybbroe, Carolyn Goodwin i Matthias Sigurdsson – klarnety i flety, Nils Davidsen – wiolonczela, Tomo Jacobson i Asger Thomsen – kontrabasy, Halym Kim – perkusja oraz Jacob Anderskov – kompozycja i dyrygentura. Cztery utwory (trzy krótsze wypełniają pierwszą stronę winyla, czwarta, najdłuższa - drugą stronę), łącznie 40 minut bez kilku sekund. Wydawcą płyty jest duński ILK Music Records.

Nie jesteśmy, co prawda magazynem muzyki współczesnej, która koncept i teoretyczne założenia kompozytora traktuje równie wyniośle, jak samą muzykę, ale winniśmy odbiorcom kilka słów tzw. wprowadzenia. Anderskov z jednej stroni inspiruje się tu architekturą Gaudiego (tak przynajmniej zeznaje w opisie płyty), z drugiej zaś - nade wszystko – zanurza się w świecie zwierząt i tam szuka zasadniczych bodźców artystycznych. Kompozytor zdaje się odnosić tentet muzyków do struktury owadziego roju, który żyje absolutnie własnym, pełnym chaosu, ale jednak … uporządkowanym życiem, i który w swej biologicznej determinacji gotowy jest podjąć wszelkie aktywności zapewniające bezpieczeństwo stadu. Autor koncertuje się nad podglądaniu życia ptaków, pszczół, nietoperzy i robaków, każdej z tych grup dedykując kolejne kompozycje. Sprawdźmy zatem, jak Duch Roju zaczyna bezkrwawe panowanie nad naszymi narządami słuchu.

Birds. Ptasi koncert rozpoczyna wataha lekkich, wysoko podwieszonych dęciaków, które śpiewają nostalgiczne frazy, delikatnie zalotne, ale także odrobinę niepokojące, zwłaszcza, iż w tle coś intensywnie szumi. Crazy chamber in front of the impro battle? Narracja płynie wysokim wzgórzem, ale czuć już oddech kontrabasów, które szykują się do efektownego kontrapunktu. Nadciągają niczym letnia burza i pozostawiają przy życiu jedynie skromny klarnet. Opowieść nabiera nieco filharmonii w usta i nadyma się klasycyzmem. W dalszej części grę z kartki prowadzi flet, ale w tle trwa już piękną impro demolka. Na sam finał wszyscy muzycy dostają już przyzwolenie na efektywne harce.

Bees. Kolejny raz, to sekcja dęta dostaje do wykonania akt otwarcia. Flety i klarnety, znów wysoko podwieszone, tańczą jak pijane owady, które topią się w kwiecistym nektarze. W tle szeleszczące szczoteczki drummerskie i burczące basy, które szykują się do wzmożenia aktywności. Owo nerwowe środowisko owadzie powoli prze do przodu - część instrumentów leci zgodnie z wytycznymi z ośrodka dowodzenia, pozostali zaś skaczą na boki i zgłaszają intrygujące zdania odrębne. Swoboda wykonawcza rośnie, emocje po obu stronach sceny także. Po kilku pętlach na czoło pochodu wysforowuje się jeden z klarnetów i śpiewa smutną piosenkę. Samowyzwalające się chamber kroczy ku górze, by w połowie narracji zmienić jednak metody pracy. Szyk zostaje uformowany na nowo i tentet dalece marszowym krokiem podąża w nieznanym kierunku. Plejada improwizowanych fraz pozostaje jednak pod czujną opieką dyrygenta, który co rusz wypuszcza kontrolne kontrapunkty śpiewane z pięciolinii.

Bats. Wysokie krzyki dętych, niczym nietoperze w znoju godowym, błyszczące talerze i bęben, w roli cerbera ładu i porządku – intro tej kompozycji stawia na pewien dysonans emocjonalny! Smyczki – delikatnie posadowione na backgroundzie - zdają się być nad wyraz nerwowe i niecierpliwie. Ewidentnie szukają zwady, po czym natrafiają na dęty kontrapunkt, który stawia ich do pionu. Improwizacja zagęszcza swoją strukturę, ale sięga po coraz krótsze, niemal filigranowe frazy. Oto dziesięciu muzyków zaczyna bawić się w naszą ulubioną zabawę improwizacyjną – call & responce!

Bugs. Początkowe kilka minut finałowej opowieści należy do sekcji instrumentów dętych, tym razem doposażonych w prawdziwe armaty – jurne i gotowe na wszystko klarnety basowe, wydające groźne pomruki, ale i niepokojący szczebiot. Frazy grane na wdechu, frazy grane z okrzykiem na ustach. Flora dźwiękowa przypomina stado złowrogich sępów, które krążą nad konającą ofiarą. Czy w tym tyglu zła swój udział mają także kontrabasy i wiolonczela? Potrzebujemy jeszcze kilku chwil, by na tak postawione pytanie odpowiedzieć twierdząco. Pierwszy przystanek następuje po szóstej minucie. Do życia przywraca nas dron na wdechu i szeleszczące perkusjonalia. Po niedługiej chwili w małą histerią wpadają flety, a reszta instrumentów otwiera szeroko oczy ze zdziwienia. Szczęśliwie wszyscy uczestnicy tej zabawy, bez zbędnej zwłoki, nabierają pewnego dystansu do siebie, a w rolę kojącego emocje wciela się klarnet basowy. Kolejna próba dramaturgicznej intrygi kończy się w dwunastej minucie równie efektownym stoppingiem. Dęte wyruszają na nowy szlak, podobnie czynią smyczki, a kierunek podróży zdecydowanie wskazywany jest przez ośrodek dowodzenia. W ramach przestrzeni lotu muzycy mają jednak do dyspozycji spory obszar do zagospodarowania pięknymi improwizacjami. W tej roli szczególnie efektownie prezentują się klarnety. Flow formuje się sukcesywnie, ale artyści nie mają tu jednej metody pracy – czynią raz za razem drobne wtręty dramaturgiczne, śmiało powraca posmak stylowego chamber, a kolejne porcje doskonałych kontrapunktów dostarcza perkusja. W pewnym momencie z owego pięknego chaosu chwili wyłania się duet wiolonczeli i perkusji. W tle towarzyszą im spokojne komentarze dętych i rezonujące talerze. Finał tej niezwykłej epopei stawia na umiarkowanie, ale mnoży też znaki zapytania i kreuje egzystencjalną trwogę chwili. Muzyka umiera głębokimi dronami smyczków.



wtorek, 13 lipca 2021

Evan Parker Quartet! All Knavery & Collusion!


Wielopokoleniowy kwartet brytyjskich wyjadaczy free jazz & improv – Evana Parkera, Alexandra Hawkinsa, Johna Edwardsa i Paula Lyttona - zbudowany jest mocą artystów, którzy grali ze sobą miliony razy w przeróżnych konfiguracjach, być może jednak w takim akurat zestawie personalnym muzykujących po raz pierwszy. Ich podróż, zamieszczona na płycie All Knavery & Collusion, składa się z sześciu krótkich i bardzo krótkich improwizacji oraz jednej rozbudowanej części, stanowiącej niemal połowę czasu nagrania. Oto czwórka muzyków, którzy kochają swobodną improwizację, ale uwielbiają też stać po kolana w historii jazzu, nie tylko tego ekstremalnie ekspresyjnego, któremu zwykliśmy dodawać przedrostek free.

 


Jakby na dowód tez zawartych w preambule recenzji, swój studyjny koncert muzycy zaczynają bardzo łagodnymi, pure jazzowymi frazami. Narrację budują w pełni kolektywnie i będzie to ich naczelną zasadą tego dnia. Znajdują – rzecz jasna - czas na solowe ekspozycje, ale stanowić one będą wyjątki od reguły podstawowej. Swoją pierwszą opowieść tworzą bez nerwowych ruchów, dbając o szczegóły, łapiąc pierwszy drive (z perkusji, of course!) po kilku narracyjnych pętlach. Muzyka zagęszcza się, ale nic nie traci ze swojej pierwotnej frywolności. Drugą opowieść kreuje nade wszystko basista (nawet tytuł utworu podkreśla ów fakt). Introdukcja wisi na smyczku, pod którego sążniste drony podczepiają się pozostałe instrumenty - dźwięki fortepianu wprost z klawiatury (i tak będzie tu zawsze), wysycony dobrym oddechem saksofon tenorowy, no i bystre, pozostające w nieustannym ruchu akcesoria perkusyjne. Narracja szybko łapię dynamikę, ale pozostawia dużo przestrzeni na indywidualne frazy, a także wybrzmiewanie niemal pojedynczych dźwięków. Drugi numer po części buduje też ciekawy kontrast masywnego kontrabasu i wyjątkowo subtelnej pianistyki. Trzecia improwizacja, to ledwie dwie minuty grane niemal wyłącznie przez saksofonistę i pianistę, przy czym temu drugiemu przypada głównie rola akompaniatora. Czwartą improwizację otwiera duet basu i piana. Ten pierwszy melodyjnie pulsuje w trybie pizzicato, te drugie dbają o drobiazgi dramaturgiczne. Open jazzowa narracja nie korzysta tym razem ze wsparcia saksofonu. Kolejna krótka opowieść kreowana jest na wstępie przez minimalistyczne piano. Saksofon tenorowy włącza się po czasie plejadą stosowanych naprzemiennie long & short cuts. Perkusja i bas płyną bardzo spokojnie, a tym, który mąci ów filigranowy porządek okazuje się właśnie ten, który zaczął całą intrygę - jakże bystry pianista.

Bez zbędnej zwłoki kwartet Brytyjczyków ląduje w ponad 24-minutowej ekspozycji głównej tego dnia. Początek znów bardzo spokojny, niemal mainstreamowy. Opowieść nabiera mocy trybem kolektywnym, z dużą dbałością o detale, z posmakiem dobrego jazzu, który wcale nie musi eksplodować nadmiernymi emocjami. Kwartet jazzowy, ale na wskroś przesiąknięty tembrem tenoru i perkusji, duetu, który znamy z historii gatunku, jako ten niemal najważniejszy. Dynamika i swoboda rodzą się tu niemal samoczynnie, bo i muzycy parametry te mają zapisane w genach kreatywności. Efektowne basowe melodyjki snuje też kontrabasista, który początkowo wydaje się pozostawać w tle tej historii, ale i on wedrze się w nurt główny improwizacji, podobnie, jak knujący intrygi pianista. Cała improwizacja zdaje się mieć w tej fazie nagrania wyjątkowo spektakularną strukturę wewnętrzną. Opowieść nie gna bezrefleksyjnie do przodu, jak trzeba zwalnia, dzięki czemu rośnie przestrzeń dla solowych ekspozycji, choćby basu i piana. Ten drugi instrument proponuje nam naprawdę imponujące expo jeszcze przed pierwszym stanowczym stoppingiem, który następuje dokładnie w 10 minucie utworu. Po ułamku sekundy ciszy swoje bezoddechowe solo rozpoczyna tenorzysta. Pozostali muzycy wracają do gry z czułą empatią i bez jakiegokolwiek pośpiechu. Słyszymy rezonujące talerze, pianistyczny ambient, wreszcie smyczek na kontrabasie, który na moment zostaje nawet sam na scenie. Po upływie kwadransa kwartet powraca do swojej kolektywnej aktywności i dość szybko osiąga odpowiednią dynamikę. Muzyków znów jednak coś zatrzymuje. To kolejna potrzeba solowej ekspozycji przy wsparciu ciszy. Tym razem, to pianista gada sam ze sobą i snuje piękne frazy, nie bez klasycznego posmaku, wsparte po chwili szelestem perkusyjnych szczoteczek. Subtelne pizzicato i ciepły oddech tenoru kreują klimat zakończenia, niczym coda w jazzowej kompozycji. Ale metę owej długiej improwizacji kwartet osiąga dopiero po kolejnym małym spiętrzeniu, zaistniałym niemal wyłącznie z woli perkusisty. Improwizacja gaśnie na raz, jak za dotknięciem czarodziejskiej batuty.

Ostatnia część nagrania, to kilkuminutowa, bardzo jazzowa ekspozycja, po raz drugi tego dnia budowana bez udziału tenorzysty. Spokojna, zmysłowa rozbiegówka, która narasta bardzo leniwie, ale osiąga na moment niemal epicki rozmach, wypełniony dużą porcją emocji. Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku nie słyszymy braw, na które muzycy z pewnością zasłużyli, wszak jesteśmy jedynie w studiu nagraniowym, a tam na ogół nie wpuszcza się publiczności, zwłaszcza w czasach covidowych.

 

Evan Parker Quartet All Knavery & Collusion (Cadillac, CD/LP 2021). Evan Parker – saksofony, Alexander Hawkins – fortepian, John Edwards – kontrabas, Paul Lytton – perkusja. Nagrane 21 czerwca 2019 roku, Rimshot Studios Ltd., Wielka Brytania. Siedem improwizacji, niepełne 53 minuty.



piątek, 9 lipca 2021

Diego Caicedo & Live at Dragon! And some news about 5. Spontaneous Music Festival and Spontaneous Live Series!


Czwarta, zdegenerowana edycja poznańskiego Festiwalu Muzyki Spontanicznej odbyła się w roku ubiegłym niemal u progu drugiej fali pandemii zła. Kolejna edycja tegoż przedsięwzięcia artystycznego planowana jest na pierwsze trzy dni października tego roku i wszyscy mają wielką nadzieję, iż zdąży przed … czwartą falą wiecznej zarazy.

Dziś przy okazji wspominania o Festiwalu chcemy sięgnąć po pierwszą dokumentację foniczną czwartej jego edycji, jaka została oficjalnie opublikowana! To solowy koncert gitarzysty Diego Caicedo, który otworzył trzeci dzień ubiegłorocznego zlotu zakochanych w swobodnej improwizacji, a który dziś dostępny jest dla świata w plikach elektronicznych na bandcampie artysty. Dokładnego adresu szukajcie na końcu dzisiejszej opowieści. A tuż przed jej końcem, dla tych, którzy cierpliwie przeczytają relację Pana Redaktora z odsłuchu nowej płyty Caicedo, garść informacji o piątej edycji Festiwalu, a także o nowościach płytowych, jakie towarzyszyć będą tej imprezie, oczywiście zawierających kolejne nagrania z poprzedniego roku. Najpierw jednak zatopmy się w dźwiękach gitary elektrycznej. Dodajmy, iż koncert odbył się dokładnie 9 października 2020 roku w poznańskim Dragonie, w wersji albumowej składa się z dwóch improwizacji, które trwają łącznie 35 minut i 40 sekund.

 


Muzyk zaczyna swój występ na samym dnie ciszy. Pierwsze długie, ambientowe frazy docierają do nas z głębokiej, niemal martwej przestrzeni, z mrocznej strefy dźwiękowego niebytu. Delikatne strugi fonii noszą znamiona dźwięków pochodzących z gitary, ale być może nie bylibyśmy tego pewni, gdyby nie opis płyty. Muzyk kreuje efektowne pętle, swoiste dead loops, które kręcą się wokół własnej osi, zdają się oplatać nasze receptory słuchu z rosnącą troskliwością, a aura black ambientu brać w nawias wszelki kontakt z rzeczywistością. Po upływie piątej minuty w strumieniu martwych dźwięków zaczynają pojawiać się pierwsze gitarowe mikro sprzężenia, które przypominają krzyk. Jego energia kinetyczna rośnie, aż do momentu, gdy całkowicie zdominuje ciągnące się w nieskończoność plamy ambientu. Owa post-metalowa plądrofonia z czasem nabiera syntetycznego wymiaru i adekwatnej gęstości, po czym zaczyna poszukiwać pewnej struktury rytmicznej, godnej rockowych pierwowzorów. Dźwięki płyną wartkim, ale wciąż matowym strumieniem, aż do momentu, gdy zaczną przypominać umierający szczebiot hard-rocka, a nawet figurę stylistyczną godną death metalu w stanie agonii. Sam finał tej części ginie w hałasie przypominającym wielkie, ponadmiejskie metro. Także z tej plejady fonii Caicedo w mgnieniu oka jest w stanie zbudować zmysłowy loop, który niedługo potem efektownie gaśnie.

Druga improwizacja stawia nas na baczność od pierwszej sekundy. Czerstwe tempo i szary blask strumienia dźwięków, który płynie niczym gęsta struga krwi sącząca się z tygrysiej rany. Muzyka nabiera dynamiki, łamie sobie kark o dramaturgiczne przełomy, szuka drobnych, rockowych eskalacji. Owa prosta metaforyka narracji zdaje się być jednak permanentnie wtłaczana w poświatę mroku i dramaturgicznej desperacji. Można odnieść wrażenie, iż za rogiem tej opowieści czai się mocna sekcja rytmiczna, gotowa do startu. Skupiony gitarzysta nie dopuszcza jej jednak do głosu. Jego post-metalowy flow po upływie pięciu minut zaczyna systematycznie rozwarstwiać się, pękać w szwach, rozlewać coraz szerszym korytem, tracić dynamikę, ale wciąż pozostawać dalece intensywnym. Caicedo buduje kolejne loopy, których zadaniem jest przywrócić narracji odpowiednią gęstość, ale już w trybie masywnego, post-gitarowego ambientu. Mrok i trwoga, suspens i nieuchronność nieskończoności. Ta plejada wyjących, długich dźwięków zaczyna przypominać wielkie intro do epickiego koncertu black metalowego, gdy wszyscy, łącznie z publicznością, czekają na pierwszy gitarowy atak furii. Siła wewnętrznego krzyku i zewnętrznej czupurności. Opowieść znajduje dla siebie niewielki szczyt, po czym w połowie czternastej minuty wyrusza w drogę powrotną, w kierunku nicości, na samo dno ciszy, tam, gdzie ta martwa podróż miała swój początek. Po chwili oczekiwania muzyk dostaje jakże zasłużoną porcję oklasków od publiczności, o której istnieniu zapomnieliśmy w trakcie owych niemal 36 minut.

 

*****

 


Zgodnie zatem z anonsem zawartym na początku tego tekstu, z radością informujemy, iż 5.Spontaneous Music Festival odbędzie się w dniach 1-3 października 2021 roku w Klubie Dragon, w Poznaniu przy ul. Zamkowej 3. Ta edycja nie ma jeszcze nazwy własnej, ale znany już jest praktycznie zestaw muzyków, których gościć będziemy w tym roku. Wszelkie wszakże informacje oczywiście obarczone winny być klauzulą „o ile zaraza pozwoli”, zarówno w zakresie egzystencji całej imprezy, jak i w szczególności, co do obecności poszczególnych artystów.

Wśród gości, którzy przyjadą lub przylecą do Poznania z zagranicy, na deskach Dragona odnajdziemy najprawdopodobniej: portugalskiego gitarzystę Marcelo Dos Reisa, jego rodaka, wiolonczelistę Guilherme Rodriguesa, niemieckich artystów - puzonistę Matthiasa Müllera i perkusistę Christiana Mariena, meksykańskiego wibrafonistę i perkusistę Emilio Gordoę, wreszcie francuskie trio TOC, czyli perkusistę Petera Orinsa, klawiszowca Jeremiego Ternoya i gitarzystę Ivanna Cruza. Polska wataha improwizatorów będzie w tym roku bardzo kolorowa i jak zwykle niemała: saksofonistka Paulina Owczarek, pianistka Anna Jędrzejewska, wokalistka Małgorzata Zagajewska, perkusista Wojtek Kurek, wreszcie stali rezydenci festiwalowi, jego współgospodarze – pianista Witold Oleszak oraz gitarzysta Paweł Doskocz. Szczegółowy line-up na razie znajduje się w fazie prenatalnej, a o jego szczegółach informować będziemy na bieżąco na stronie facebookowej Spontaneous Music Festival, na falach internetowego Radia Kapitał (www.radiokapital.pl) *), a także, co właśnie czynimy, na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej, która obok Dragon Social Club jest współorganizatorem imprezy.

 

*****

 

Ubiegłoroczna edycja Festiwalu Muzyki Spontanicznej, mimo kilku turbulencji personalnych, zaowocowała wieloma ekscytującymi koncertami, które będą sukcesywnie pojawiać się na oficjalnych wydawnictwach. Jak zauważyliśmy powyżej, ów proceder rozpoczął Diego Caicedo. W dalszej kolejności planowane jest wydanie koncertu tria Hung Mung w ramach barcelońskiego labelu Discordian Records, a także tria Jasper Stadhouders/ Wojtek Kurek/ Paweł Doskocz (nagranie jest na etapie wyboru wydawcy na realnym nośniku). Natomiast na samej już nowej odsłonie Festiwalu, dokładnie 1 października 2021 roku, przewidziana jest światowa premiera kolejnych płyt z serii wydawniczej Spontaneous Live Serries. Pod numerem 006 znajdziemy dwa sety zagrane na ubiegłorocznym festiwalu przez puzonistę Matthiasa Müllera (kwartet i trio). Kolejne płyty, wszystkie w formacie CD, to: 007 – El Pricto i kompozycja Electric Guitar Quintet oraz 008 - Degenerative Spontaneous Orchestra dekonstruująca muzykę Chopina, Szymanowskiego i Karłowicza. Tu także trzymamy mocno kciuki, by wszystkie plany edytorskie zostały zwieńczone powodzeniem.

 

Na zakończenie obiecany adres do nowej płyty Diego Caicedo:

https://diegocaicedoleon.bandcamp.com/album/diego-caicedo-live-at-dragon

 

*) Kolejna audycja Spontaneous Music Radio, już 19-a, emitowana będzie na wskazanej stronie internetowej w najbliższą niedzielę, 11 lipca, o godzinie 18.00



wtorek, 6 lipca 2021

Spontaneous Music Ensemble! Many Questions And One Answer, of course in 1966!


Historia pewnego Zespołu Muzyki Spontanicznej znana jest czytelnikom Trybuny w sposób najdoskonalszy z możliwych, na dowód czego, na koniec dzisiejszej opowieści, ponownie przypomnimy gęstą sieć linków, która niesie, wciąż ważny dla rozwoju gatunku, kaganek oświaty. A pisanie o formacji, stworzonej przez Johna Stevensa, Trevora Wattsa i Paula Rutherforda całe 56 lat temu, to poniekąd konstytucyjny obowiązek tych łamów, wszak złodziejska kradzież nazwy do czegoś zobowiązuje!

Doskonale zatem wiemy, iż pierwsza zarejestrowana i wydana sesja nagraniowa Spontaneous Music Ensemble miała miejsce w marcu 1966 roku, a historii znana jest pod nazwą Challange. Wzięło w niej udział sześciu muzyków, którzy zwinnie uformowali się w ... kwintet (basiści grali zamiennie). Obok ojców założycieli w nagraniu wzięli udział także Kenny Wheeler oraz Bruce Cale i Jeff Clyne. Pamiętamy także, iż w owym czasie formacja grała jeszcze definitywnie jazz, a czyniła to w oparciu o kompozycje własne Stevensa i Wattsa. Koncertowali rzadko, albowiem miejsc, w których mogliby grać swoją dość anarchistyczną wersję jazzu (przynajmniej w odniesieniu do ówczesnego mainstreamu bardzo konserwatywnej Anglii) nie było zbyt wiele, a chęci organizatorów, by takich przedsięwzięć się podejmować na ogół przyjmowały wartości zerowe.

Całkiem niedawno okazało się, iż w owym czasie SME zagrali jednak kilka koncertów, w tym m.in. w pewnym dość prestiżowym miejscu na mapie jazzującego Londynu, położonym w Greenwich Klubie The Prince Albert. Owo spektakularne wydarzenie miało miejsce dokładnie 22 czerwca 1966 roku. Po koncercie muzycy udzieli także długiego wywiadu. Wiemy to wszystko, albowiem właśnie ukazała się dokumentacja fonograficzna tego dnia z życia formacji. Dwupłytowy album uzupełniony został także o sesję nagraniową, jaką SME poczynili 30 sierpnia tegoż roku, a która to sesja miała się ponoć pierwotnie znaleźć na krążku Challange. Na koncercie SME zagrali w kwartecie, rzeczona sesja odbyła się zaś w trio. Ale o tych istotnych szczegółach opowiemy w dalszej części, najpierw bowiem winniśmy potencjalnym słuchaczom dostarczyć pewnej niezbędnej wiedzy edytorskiej.

 


Jak kolejny już raz doskonale wiemy, nie tylko z tej opowieści, historia brytyjskiej muzyki swobodnie improwizowanej była znacznie uboższa, gdyby nie katorżnicza praca Martina Davidsona i jego labelu EMANEM Records. Wydawca ten dostarczył w trakcie minionych 50 lat m.in. cały ocean nagrań Spontaneous Music Ensemble, które rok po roku wygrzebywał z archiwów, zarówno tych istniejących formalnie w Zjednoczonym Królestwie, jak i tych całkiem prywatnych. Dodajmy, iż zawsze dostarczał je bardzo pieczołowicie wydane, z ogromną dbałością m.in. o jakość dźwięku. By nie być gołosłownym - wznawiając nagranie Oliv, wydane pierwotnie na winylu w roku 1972, w procesie reprodukcji zgrywał ścieżki z dwóch zachowanych egzemplarzy winylowych, by w ten sposób uzyskać całkiem interesujący efekt na płycie kompaktowej *). Nie wspominamy już nawet o oprawie graficznej płyt, ich rozbudowanych i ciągle aktualizowanych danych dyskograficznych, jak i stale załączanych, oryginalnych liner notes.

Piszemy o tym wszystkim po to, by ostrzec potencjalnych nabywców płyty Question and Answer 1966 (Rhythm & Blues Records, 2CD 2021), iż tym razem sytuacja jest dramatycznie odmienna. W tej edycji archiwalnych nagrań SME nie ma niestety swojego udziału Martin Davidson. Płyta wydana jest wyjątkowo niechlujnie, zawiera muzykę w wersji monofonicznej (koncert rejestrowany zapewne dość pirackimi metodami) lub delikatnie przesterowaną (sesja studyjna). Na jej okładce widzimy fragment zdjęcia podobnego do tego, które zdobi płytę Withdrawal (inne ujęcie zdjęcia septetu, który nagrywał muzykę wiosną kolejnego roku), ale z uciętym wizerunkiem Dereka Baileya (po prawdzie ostał się jedynie gryf jego gitary), który w nagraniach zamieszczonych na obecnie wydanym albumie nie brał udziału. Część koncertowa dociera do nas bez jakiejkolwiek choćby edycji (słyszymy hałasy z baru, długie, przegadane zapowiedzi, dyskusje z publicznością, momenty strojenia instrumentów – ot, po prostu cały zapis dnia). Zaprezentowany na krążku, niemal 32-minutowy wywiad z muzykami także prosi się o jakąkolwiek edycję foniczną.

Musimy podkreślić w tym miejscu, iż wszystko, co napisaliśmy przed momentem, nie ma specjalnego znaczenia dla tych, którzy muzykę SME kochają, innym słowy, bezkompromisowo zaliczają się do hordy psychofanów Johna Stevensa i całej tej szalonej załogi! Dla nich każdy dźwięk tu zawarty godny jest czasu, jaki spędzić należy na odsłuchu spektakularnie długiego nagrania (137 minut, łącznie z wywiadem). Przechodząc wszakże do meritum – na podwójnym albumie chronologicznie słuchamy setu pierwszego i wywiadu (dysk pierwszy), a potem setu drugiego i sesji studyjnej (dysk drugi). Dodajmy jeszcze, iż w koncercie udział wzięli: Paul Rutherford – puzon, Trevor Watts – saksofon altowy, Bruce Cale – kontrabas i John Stevens – perkusja i glockenspiel (w ostatnim utworze). W części studyjnej gra trio, albowiem nie ma już z nami puzonisty.

Na koncercie w Klubie Księcia Alberta pojawiamy się chyba lekko spóźnieni, mamy bowiem wrażenie, iż kwartet zagrał już kilka pętli zgrabnego tematu kompozycji, a nawet towarzyszących im improwizowanych ekspozycji. Dźwięk płynie do nas z jednego punktu, sam jego flow jest bardzo płynny (kto kiedykolwiek nagrywał koncerty zwykłym kaseciakiem z mikrofonem monofonicznym, ten wie, czego spodziewać się po efekcie takich działań), a w momentach, gdy gra cały kwartet, linia kontrabasu jest w zasadzie nieczytelna. Za to mocny puls dyktuje drummer, który zdaje się być rytmiczną osią tego przedsięwzięcia, także ze względów akustycznych. Rozśpiewany saksofon altowy ciągnie wątek główny, pod który podłącza się nieśmiało puzon. Oto bystry, efektowny i dynamiczny jazz budowany na typowej dla gatunku formule temat - improwizacje – temat – coda, wszakże z nutką kolektywizmu, albowiem solowe ekspozycje poszczególnych muzyków mogą liczyć nie tylko na zgrabny akompaniament partnerów, ale także na całą masę dramaturgicznych podpowiedzi i improwizowanych wstawek. Na finał kompozycji po raz pierwszy słyszymy jej właściwy temat, co uwiarygodnia naszą pierwotną tezę, iż na koncercie pojawiliśmy się lekko spóźnieni. Drugi utwór toczy się w dużo spokojniejszym tempie. Rozpoczyna go puzon i smyczek na gryfie kontrabasu. W tle snują się drobne perkusjonalia. Temat podany jest z dużą swobodą, z miejsca kreując odpowiednią przestrzeń dla improwizacji. Szczególnie skrzętnie korzysta z tego kontrabasistą, a potem perkusista. Kolejne dwa utwory pierwszego seta, to wyjątkowo zgrabne, melodyjne kompozycje Trevora Wattsa. Najpierw jest to dynamiczny, ale istotnie swingujący numer, w trakcie którego każdy z muzyków znajduje miejsce na doprawdy doskonale improwizacje. W dalszej kolejności słyszymy, znany z debiutanckiej płyty Amalgam, utwór dedykowany uśmiechowi żony saksofonisty, który także w tej wersji nie przestaje być wyjątkowo uroczą i melodyjną balladą. Temat grany jest przez alt, który płynie na barkach smyczkowej ekspozycji kontrabasu. Muzyka nabiera kameralnego wymiaru - najdłuższe partie wiodą tu perkusja i kontrabas, a sam puzon w zasadzie nie wydaje jakiegokolwiek dźwięku. Oczywiście dramaturgia nagrania stwarza także przestrzeń na w pełni solową ekspozycję saksofonu altowego. Jaka szkoda, iż tej wersji Judy’s Smile nie możemy słuchać w lepszych warunkach akustycznych.

Po wybrzmieniu dość obfitych oklasków, bez niemal sekundy przerwy dostajemy się w wir długiej rozmowy z muzykami (prowadzącym jest ponoć dość znana osoba brytyjskiego, jazzowego establishmentu tamtych lat). Sam wywiad toczy się dość warto, ale oczywiście wedle zasady, jakie pytania, takie odpowiedzi. Muzycy z miejsca postawieni zostają w dużej opozycji do tego, czym żył w latach sześćdziesiątych tzw. swingujący Londyn i miejscowa konserwa jazzowa. Tłumaczą zatem cierpliwie, czym jest dla nich improwizacja, opowiadają, iż jest ona absolutnie kluczowym elementem ich twórczości, nie zaś efektownym dodatkiem do tematu zadanej z góry kompozycji. Pytania prowadzącego dziś z pewnością tracą myszką, budzą raczej uśmiech politowania, ale trzeba wziąć pod uwagę, iż wtedy muzyka i cała postawa Spontaneous Music Ensemble była z pewnością przejawem sporej anarchii. Zachowując proporcje, śmiało można skonstatować, iż byli tym dla jazzowego main-streamu, czym stali się dziesięć lat później punkowi wywrotowcy z The Sex Pistols dla epigonów rocka. Już sama nazwa formacji SME budziła społeczno-polityczny ferment i retoryczne pytania w stylu so what? Jak tłumaczy sam Stevens – słowo Muzyka pojawia się w nazwie, bo wszystko, co robimy, traktujemy bardzo szeroko i nie boimy się czerpać z każdego gatunku. Wybieramy określenie Ensemble, nie zaś trio, czy kwartet, bo nasz skład ciągle ewoluuje, może być równie dobrze duetem, jak i rozbudowaną orkiestrą. Wreszcie sam epitet Spontaniczny, który musiał budzić grozę na londyńskich ulicach - wszak nikt od nas na ogół nie oczekuje spontaniczności, zwłaszcza w ramach bardzo konserwatywnego społeczeństwa pod władaniem Królowej Matki. Ważnym elementem tej wspaniałej zabawy w improwizację jest ciągły rozwój, stałe doskonalenie umiejętności, a nade wszystko artystycznej kreatywności. Te sformułowania muzycy podkreślają niemal w każdej wypowiedzi w trakcie tego długiego, trwającego ponad dwa kwadranse wywiadu. I na koniec piękne metafory tego, czym dla Stevensa i kolegów jest sama improwizacja – to jak kolorowanie czarno-białej klawiatury fortepianu! Albo w ujęciu bardziej literackim – budowanie strumienia świadomości!

Po tej nieskromnej dawce beletrystyki, z radością meldujemy się na drugim secie koncertu kwartetu SME! Wchodzimy wprost w … barowy rozgardiasz. W tle muzycy wydają pierwsze dźwięki, publiczność z pewnością traktuje je, jak próbę fonii i strojenia instrumentów. My, stali bywalcy free impro koncertów też do końca nie wiemy, czy muzycy już grają, czy jeszcze się przygotowują. Z tego dysonansu sytuacyjnego artyści kleją jednak pewną narrację, bardzo kolektywną, dalece swobodną, z pewnością bez tematu przewodniego. Z czasem łapią dynamikę i naprawdę duże porcje ognia pod szprychy. Numer trochę na zmęczenie mainstreamowej publiki, nieprzygotowanej na spektakl full impro, wydaje się nieco chaotyczny, ale jest za to bardzo ekspresyjny, a trwa w sumie ponad 13 minut. Kolejny utwór koncertu, to świetnie znana kompozycja Stevensa Chant - śpiewna, improwizowana kolektywnie, z drive’em i dużymi emocjami. Intensywny free jazz z efektownie wyeksponowanymi solówkami altu i puzonu. Ostatnie dwa numery, to nagrania znane z debiutanckiego albumu Challange. Najpierw skromna, kameralna meta ballada Little Red Head, grana bez perkusji, świetnie pokazująca, iż już w roku 1966 Stevens i przyjaciele szukali nowych horyzontów, nie bali się formalnych eksperymentów. Tuż potem fantastyczna kompozycja Day Of Reckoning, która w wersji studyjnej trwała niespełna 8 minut, tu, w książęcym klubie porywa nas prawie na 18 minut. Kolejny temat Wattsa, tu wyjątkowo efektowny, podawany jakby w dwóch częściach. Najpierw kameralne intro ze smyczkiem, potem dynamiczne stemple ekspresji godne klasyków gatunku, być może idealnie pasujące do repertuaru Milesa Davisa, który właśnie wtedy nagrywał swoje najlepsze albumy. Długa ekspozycja pozwala na smakowite, rozbudowane sola, szczególnie puzonu, a także na wyjątkowo długą, wielominutową improwizację duetu bass & drums. Dęciaki powracają na finał i z iście aylerowskim temperamentem prezentują raz jeszcze ów doskonały temat przewodni.

Bez zbędnej zwłoki przenosimy się do studia nagraniowego, gdzie spotkamy trio Watts-Cale-Stevens. Cztery utwory, które trwają niewiele ponad 20 minut. Tym razem dostajemy już dźwięk stereo, ale także subdoskonały, zwłaszcza w momentach, gdy saksofon altowy krzyczy wniebogłosy. Na początek powracamy do Judy’s Smile! Tym razem wystrzałowa ballada Wattsa grana jest nad wyraz dynamicznie, a jej dramaturgię buduje głównie smyczek. Tenże sam smyczek otwiera też krótką kompozycję bez tytułu. Frazy grane są tu bardzo wysokim rejestrem, ale zdają się przede wszystkim szukać dramaturgicznych punktów zaczepienia. Kolejna kompozycja tej krótkiej sesji, to dynamiczna, pozostająca w klimatach bardziej hard-bopowych, niestroniąca wszakże od stonowanych, kameralnych pasaży dźwiękowych, niebanalna przygoda jazzowa z dobrymi improwizacjami. Ostatni utwór Stevens otwiera na instrumencie zwanym glockenspiel. Łagodne wprowadzenie kreuje balladowy utwór, świetnie prowadzony przez alt i kontrabas. Perkusista na moment przechodzi na talerze, potem buduje ekspresyjny drumming ze swingującym posmakiem, na zakończenie zaś powraca do instrumentu, którym rozpoczynał ekspozycję.

 

*****

 

Czas na obiecane linki do starych tekstów o SME:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/01/spontaneous-music-ensemble-dzieo-zycia.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/05/spontaneous-music-ensemble-nothing-is.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/10/spontaneous-music-orchestra-szukaj-i.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/03/john-stevens-derek-bailey-duet-jako.html

 

*) dodajmy, iż Davidson przez wiele lat zabiegał u ówczesnego wydawcy płyty Oliv o dostęp do taśmy matki. Gdy jego cierpliwość wyczerpała się, zrobił to, co wyżej opisaliśmy.

 

 

 

 

 

piątek, 2 lipca 2021

Overlapping Layers! Nästesjö & Lipscomb! Trilla with Daisy and with Gärdin! Voutchkova! Noble! Thompson! Costa! Dogs Bite Back! The July Morning’ Round-up!


Słowo się rzekło, lipiec u bram! Czas na comiesięczną zbiorówkę recenzji najbardziej świeżych płyt z muzyką improwizowaną, jakie zna planeta Ziemia! Dziewięć propozycji na letni odczyt, odsłuch i oczywiście zakupy!

W podtytule naszego zestawienia winno paść słowo pandemia. Poza pierwszym i ostatnim nagraniem, wszystkie pozostałe powstały już bowiem w czasach pandemii – zatem na ogół są nagraniami solowymi, a jeśli są duetami, to powstałymi … w efekcie sklejenia na etapie post-produkcji dwóch solowych ścieżek. Jest wśród nich jednak pewien duet, który powstał w wyniku kontaktu fizycznego obu artystów – na szczęście!

Czas poznać dzisiejszą marszrutę! Zaczniemy w Zjednoczonym Królestwie, jeszcze w roku 2019, potem będziemy już w roku 2021 i odwiedzimy szwedzkie Malmö, zaraz potem będziemy jedną nogą w USA, a drugą w Barcelonie, podobny rozkrok dokonany pomiędzy Sztokholmem, a wspomnianą już Barceloną. W dalszej kolejności czekają nas samotne spacery po Berlinie, Londynie (dwukrotnie) i Lizbonie, by ostatecznie powróć do roku 2019 i bezpiecznie (to się jeszcze okaże!) wylądować w Sankt Petersburgu!

Dziewięć płyt, tylko 15 muzyków! Ale emocje gwarantowane!

 


Overlapping Layers (Gibbs/ Lash/ Van Schouwburg)  Sikeltolodas (Intrication, CD 2021)

Naszą dzisiejszą wycieczkę dźwiękoznawczą rozpoczynamy w Walii, gdzie we wrześniu 2019 roku, w okolicznościach studyjnych, muzykowało dwóch Brytyjczyków i jeden Belg: Phil Gibbs na gitarze elektrycznej, Dominic Lash na kontrabasie i pracujący wokalnie Jean-Michel Van Schouwburg. Panowie stworzyli sześć bardzo swobodnych improwizacji (absolutnie niepredefiniowanych, co podkreślają na okładce!), których odsłuch zajmuje nam 46 minut i kilka sekund.

Trójka muzyków z okolic Kanału La Manche proponuje nam spektakl, który stawia na dramaturgiczne zaskoczenia, sypie niespodziankami, jak z rogu obfitości, choć w warstwie instrumentalnej zdaje się stawiać na sprawdzone patenty. Gitara Gibbsa kocha tu jazz i bardzo rzadko o tym zapomina. Świetnie swinguje, buduje zwartą melodykę, a w partiach dynamicznych imponuje świetną techniką użytkową. Kontrabas Lasha (znamy się przecież świetnie!) również ciągnie narrację w kierunku jazzowym (dynamiczne pizzicato nie pozostawia złudzeń), ale wrodzona miłość do kameralistyki i piękna praca smyczka sprawiają, iż w tych właśnie wytłumionych, ale jakże swobodnych improwizacjach całe trio czuje się najlepiej. Wreszcie wokalistyka Schouwburga (też znamy się świetnie!) - ten muzyk potrafi doskonale zadbać o nasze emocje! Śpiewa post-operowym tembrem, nuci przy goleniu, wymienia wszystkie trudne spółgłoski na wdechu, czasami przypomina dzikiego kota, zamienia się w żabę szerokoustną, śmiało radzi sobie w roli cyrkowego słonia, a jak trzeba, jego wokaliza przypomina szczebiot mew lub monologi Kaczora Donalda.

Muzycy startują z pozycji absolutnie swobodnej improwizacji, by już w drugiej części stylowo i niemal tanecznie swingować. Potrzebują kolejnych kilku chwil, by głęboko zanurzyć się w kameralnej zadumie. Owe dychotomie stylistyczne gitary i kontrabasu wokalista połyka jednym ruchem ust. Tak czyni choćby w trzeciej części, która zdaje się być pierwszym poważnym krokiem ku samodoskonaleniu się całej improwizacji. W kolejnej części dostajemy garść porannych śpiewów przy goleniu, a już w piątej i szóstej odsłonie trio wchodzi na poziom naprawdę smakowitego free impro. Zaczynają w ciszy, szemrają, mlaskają, głęboko oddychają. Okazjonalnie łapią jeszcze swingujący dryl, ale smyczek i nieskończone możliwości wokalisty sprawiają, iż nawet jazzowa gitara zdolna jest rysować dalece abstrakcyjne frazy. W końcowej improwizacji głos przypomina roześmianego konia, a łagodna gitara buduje  wstęp do pięknej ekspozycji smyczka. Każdy za artystów dokłada tu swoje najlepsze frazy – dźwięki płyną z dużą swobodą, ale i dramaturgiczną precyzją, a improwizacja zmysłowo przygasa na wysoko zawieszonym smyczku.

 


Johannes Nästesjö/Jon Lipscomb  Malmömento (Discordian Records, DL 2021)

Czas na pandemiczny duet w czasie rzeczywistym! Dwie tegoroczne sesje nagraniowe, koniec stycznia i początek lutego, szwedzkie Malmö i nasi dobrzy znajomi - Johannes Nästesjö na kontrabasie oraz Jon Lipscomb na gitarze elektrycznej. Ich swobodna improwizacja składa się z siedmiu części i trwa 42 minuty.

Obu artystów całkiem bezpiecznie zaliczyć możemy jeszcze do artystycznej młodzieży, także ich duet koniecznie winniśmy nazwać młodzieżowym. Z wielu zresztą względów. Muzycy dotarli na sesje nagraniowe naładowani pomysłami, ale też pełni artystycznego zniecierpliwienia, po młodzieżowemu z zagotowanymi głowami. Ich płyta budzi bowiem sporo ambiwalencji, właśnie z uwagi na fakt, iż muzycy mają zbyt wiele pomysłów na swobodną improwizację, na stosowane techniki gry, tudzież wzajemne interakcje. Często dany koncept porzucają w pół zdania, a nawet krótsze utwory naznaczone są jarzmem ciągłej zmiany. Od tego lunaparkowego zgiełku może naprawdę głowa rozboleć. Ale dość tych narzekań. Bez trudu w nagraniu tym odnajdziemy wiele momentów naprawdę ekscytujących.

Johannes zaczyna ostrym, odrobinę brudnym smyczkiem, silnie posadowionym na gryfie kontrabasu. Gdy pracuje w tym trybie, zawsze możemy przy danym fragmencie improwizacji postawić duży znak jakości.  Gitara Jona bywa zalotna, czasem pachnie post-jazzem, innym razem na jej gryfie tlą się emocje post-rocka. Często sięga po preparacje, rzadziej stosuje gitarowe przestery i pick-up’owe niespodzianki. W drugim utworze artyści bardzo udanie dyskutują długimi frazami, zmyślnie rozegranymi ekspozycjami. W trzeciej ich post-jazz natrafia na strzępy psychodelii i wtedy robi się naprawdę ciekawie. W kolejnej części na poły barokowe frazy smyczka zderzają się z rockowym temperamentem gitary. Najciekawiej jest chyba w części szóstej, gdy muzycy przez dłuższą chwilę są konsekwentni dramaturgicznie (!) i budują posuwistymi dronami mroczną, niemal ambientową ekspozycję. Znajdują też wtedy chwile, by swoje emocje zanurzać w otrzeźwiającej ciszy. Ostatnia improwizacja stawia na krótkie, urywane, chwilami filigranowe frazy. To estetyka, w której Szwed i Amerykanin czują się naprawdę dobrze.

 


Vasco Trilla & Tim Daisy  Bristling Duets (Relay Recordings, CD 2021)

Omówienie dwóch covidowych duetów perkusisty i perkusjonalisty Vasco Trilli zaczynamy od wirtualnego spotkania z amerykańskim drummerem Timem Daisy. Ten drugi pracował w Chicago, Katalończyk - rzecz jasna - w Barcelonie. Dwie solowe sesje miały miejsce wiosną tego roku. Nie wiemy, który z muzyków pracował jako pierwszy, domyślamy się wszakże, iż był to Trilla. Panowie przygotowali dla nas trzynaście improwizacji, które trwają łącznie niespełna 40 minut.

Duet dwóch solowych perkusistów, to jakby prezentacja ying & yang współczesnej, improwizującej perkusji. Daisy koncertuje się na drummingu, używa wszelkich dostępnych metod i technik gry, ale de facto pozostaje na etapie bębnienia. Bije rytm i buduje odpowiednią dramaturgię. W całkowitej opozycji do takiej postawy znajduje się Trilla – mistrz no drumming percussion. Muzyk kreuje ambientowe tło, używa niezliczonej ilości technik wydobywania dźwięków, nie stroni od gongów, rezonujących talerzy i armii swoich cudacznych przedmiotów emitujących najprzeróżniejsze fonie, ale … choćby przez moment nie bębni, ani nie buduje struktury rytmicznej (jeśli już, to jedynie w utworze dziewiątym). To specyficzne terytorialnie spotkanie dwóch perkusji nie jest zatem tym, czym mogłoby się wydawać przy lekturze zapisów okładki płyty. Bez zbędnej zwłoki zaglądamy przez drzwi drummerskiej percepcji i oto, co znajdujemy.

Początek, to suchy drumming, na który reagują rezonujące talerze. Zaraz potem szczoteczki perkusyjne pracują w towarzystwie drżących, metalowych przedmiotów, by po chwili wcielić się w rolę dobosza, który pogrywa rytm cyrkowemu iluzjoniście. Kolejne krótkie improwizacje to m.in. metaliczna, matowa perkusja w zetknięciu ze śpiewającymi zabawkami perkusyjnymi, znów spotkanie typowego drummingu z błyszczącymi talerzami, czy ciekawy moment pracy stopy na bębnie basowym w kontrze do dźwięków instrumentu strunowego. Ósma opowieść, to drummerski balet po krawędziach, a kolejna, to właśnie ów moment, gdy perkusiści wspólnie budują rytm – jeden na werblu, drugi na talerzach. Kolejna część zderza small drums z mrocznym ambientem rezonujących, niezidentyfikowanych obiektów. W ostatnich trzech improwizacjach ciężar kreowania dalece nieperkusyjnych fraz zdaje się spoczywać już na obu artystach. Z pewnością te fragmenty zaliczyć możemy do najlepszych na płycie. Poszczególne narracje stawiają na drobne, filigranowe frazy i dużą porcję preparowanych dźwięków, które bardzo efektownie wybrzmiewają na zakończenie nagrania.

 


Per Gärdin & Vasco Trilla  Singularity (Creative Sources, CD 2021)

Kolejny separatywny duet! Per Gärdin (saksofon altowy i sopranowy) pracował w Sztokholmie, Vasco Trilla (kocioł, gongi, metronomy, mały zestaw perkusyjny, clock chimes) - w Barcelonie. Wszystko działo się pomiędzy wrześniem ubiegłego roku, a marcem obecnego. Muzycy wyprodukowali dziewięć improwizacji, które trwają łącznie około 56 minut.

Szwed i Katalończyk zabierają nas na długą i kontemplacyjną podróż po bezdrożach improwizacji, która zdaje się nie mieć spektakularnego początku, ani definitywnego końca. Muzycy pracują nieśpiesznie, jakby płyta kompaktowa, na której zamierzali pomieścić swoje nagrania była z gumy. W trakcie niemal godzinnej narracji Trilla prezentuje cały arsenał artystycznych środków wyrazu, które od niepamiętnych czasów wzbudzają w nas wyłącznie pozytywne emocje, prezentuje także nowe pomysły dźwiękowe, które wypracował w trakcie lockdownu – dużo korzysta z perkusyjnego kotła i gongów, kreuje chmury ambientu, które zdają się dobrze strukturyzować kolejne improwizacje. Saksofonista stara się kontemplować niemal każdy dźwięk, z rzadka emocje górują tu nad konsekwentnym budowaniem improwizowanego chill-outu. Wiele jego fraz pachnie psychodelią dalekiego wschodu, snuje się po podłodze lub wije po nieboskłonie. Czasami muzyka i jego instrument można porównać do bajkowego zaklinacza węży. Muzyka całego duetu broni się niemal w każdej swojej sekundzie, jakkolwiek w drugiej części płyty niektóre pasaże grane są zbyt długo, a samą płytę ocenilibyśmy o poziom wyżej, gdyby została skrócona o przynajmniej kwadrans. Wskażmy na najciekawsze jej momenty.

Każda opowieść budowana jest niezwykle cierpliwie. W drugiej części saksofonista pracuje na wdechu, buduje suspens, a narrację ciągnie do przodu syrena alarmowa i ceremonialne gongi. W kolejnej części Vasco kreuje rytm grając rękoma na werblu. Saksofon zdaje się pracować jeszcze dłuższymi, ale i zadziornymi frazami. Najciekawiej robi się w czwartej improwizacji. Vasco zaczyna swoimi wibrującymi robaczkami, buduje szumiącą przestrzeń, po której przemieszcza się kontemplujący saksofon sopranowy. Muzycy dobrze na siebie reagują, a opowieść z czasem definitywnie nabiera wigoru. Kolejne części wnoszą nowe elementy, także minimalistyczne, ale niektóre improwizacje, zwłaszcza siódma, zdają się nie mieć końca. Ósma, krótka opowieść wybudza nas ze snu. Aktywny drumming, saksofon pełen werwy - muzycy ruszają na bystry i całkiem dynamiczny trip! Finał nagrania ginie we mgle gongu, leniwych westchnień dęciaka i kłębiastych chmurach rezonansu. Czuć, że muzycy dobrze czują się w swoim wirtualnym towarzystwie. Są jak stara rzeka, która nie szuka ujścia do oceanu.

 


Biliana Voutchkova  Seeds Of Songs (Takuroku, DL 2021)

Krótki przegląd solowych nagrań covidowych rozpoczynamy od spotkania z bułgarską skrzypaczką Bilianą Voutchkovą. Część dźwięków, jakie usłyszymy na płycie nagrana została w Berlinie, we wrześniu ubiegłego roku (tu zapewne chodzi o skrzypce i głos), a cała reszta, to efekt eksperymentów artystki, prowadzonych w okolicznościach domowych czasu lockdownu. Ów intrygujący zbiór dźwięków Biliana zawarła w trwającym niewiele ponad dwa kwadranse nieprzerwanym ciągu zdarzeń fonicznych.

Początek spektaklu ogłasza gong, którego dźwięk niemal natychmiast ginie w głuchej przestrzeni nieznanego miejsca. Słyszymy mnóstwo tajemniczych, ale dalece niemuzycznych dźwięków – jakby szelest spadających papierków i całe mnóstwo szumiącej meta rzeczywistości, tej za oknem, czy też tej prawdziwie wewnętrznej. Głos artystki pojawia się jako pierwszy, tuż za nim dźwięk skrzypiec, których glazurę poleruje suchy smyczek. Opowieść sprawia wrażenie, jakby się zapętlała, zakleszczała w zamkniętej przestrzeni. Po kilku chwilach do dźwięków preparowanych skrzypiec dołączają minimalistyczne frazy piana, które natychmiast łapią dużą chmurę pogłosu. Ów pogłos zdaje się dotykać wszystkich dźwięków, jakie pojawiają się w narracji artystki. Część z nich wpada w niemal mechaniczną repetycję, wszystkie zaś one zdają się być spowite mrokiem retorycznej egzystencji. Ten swoisty rytuał samotności po kolejnej chwili zaczyna nabierać bardziej metalicznego, wręcz industrialnego posmaku.

Ceremoniał muzyki do użytku słuchawkowego trwa w najlepsze. Biliana z tysięcy mikro fraz buduje misterną, jakże efektowną plecionkę dźwięków. Gdy trzeba schodzi na samo dno ciszy, innym razem hałasuje i nie waha się wprawić talerzy w głuchy rezonans. Świetnie używa też swojego głosu, multiplikuje jego ścieżkę, czasami jej wokaliza przypomina starocerkiewne modlitwy, które błagają o nadejście niemożliwego. Raz za razem sięga też po swoje ukochane skrzypce, ale tu, w tej samotnej podróży, są one jednym z wielu przedmiotów, które dostarczają tajemniczych fonii. Po 20 minucie słyszymy szum podobny do odgłosu wentylatora, na który nakłada się swoista melorecytacja i mikroskopijny beat, sprawiający, iż  wątek ten zdaje się przypominać dubowe, berlińskie post-techno z końca ubiegłego wieku. Ostatnie minuty tej niesamowitej przygody wypełniają coraz drobniejsze fonie, nano-frazy, które zbliżają nas do niechybnego końca podróży. Finałowe dźwięki, to delikatny śpiew, tuż u progu dnia, który nie zwiastuje niczego nowego.

 


Steve Noble  Solo (Empty Birdcage Records, CD 2021)

Londyńska Hundred Years Gallery, początek grudnia ubiegłego roku i samotny perkusista w roli jedynego uczestnika spektaklu dźwiękowego. Steve Noble, bo o nim mowa, nie wymaga jakichkolwiek prezentacji, zatem dodajmy jedynie, iż w trakcie niespełna 41 minut swobodnej improwizacji korzystał on będzie ze skromnego zestawu perkusyjnego (snare drum), talerzy i równie skromnych akcesoriów perkusjonalnych.

Jedna z legend brytyjskiej perkusji zaprasza nas na świetnie skonstruowany set solowy, w trakcie którego stosuje wszelkie dozwolone i niedozwolone sposoby wydobywania dźwięków z perkusyjnych akcesoriów, doskonale preparuje dźwięk, wprawia przedmioty w kosmiczny rezonans, ale nade wszystko nie zapomina, iż jest perkusistą, a parametry rytmiczne nie przystają być dla niego istotnym wyznacznikiem każdej czynności improwizatorskiej. W jego ekspozycji zmiana zdaje się gonić za zmianą, ale tu lepsze wcale nie jest wrogiem dobrego! Muzyk doskonale kontroluje swoje działania, sprawia, iż całość jest misternie zbudowaną strukturą dramaturgiczną. Dba o szczegóły, schodzi do poziomu pojedynczego dźwięku, nie przestając być eksplozywnym one man orchestra. Wydaje się, że w znoju swobodnej improwizacji Noble doskonale wie, co zagra za moment, a co za kwadrans.

Zaczyna wachlującym talerzem, który brzmi niemal syntetycznie. Potem ugniata coś na werblu, zdaje się budować pierwszą strukturę bardziej rytmiczną, ale cały czas ma coś jeszcze do zrobienia na backgroundzie. Przed 7 minutą kreuje pierwszy pasaż bardziej typowego drummingu, ale szybko kończy go uderzeniem w gong i schodzi do poziomu ciszy. Preparuje dźwięki na całkiem efektownej dynamice, dba też o rezonujące przerywniki, przy okazji bez trudu wzbudzając emocje godne niemal sakralnego rytuału. Przedmioty w jego rękach zdolne są wydać każdy dźwięk. Potrafią brzmieć jak kastaniety, ale i przypominać szlifierską obróbkę skrawaniem lub kocie piski. Spektakl ma wiele faz, a te najpiękniejsze dzieją się być może na samym końcu. Tuż przed upływem drugiego kwadransa muzyk na moment pięknie eksponuje swój full drumming. Zaraz po wybrzmieniu jego perkusjonalia zaczynają śpiewać, a w 34 minucie rozpoczyna się efektowna symfonia rezonansu. Noble snuje chmury ambientu, kreuje industrialne hałasy, czyni całe mnóstwo niebywałych figur brzmieniowych, zdaje się pokazywać ów prosty proces fizyczny niekończącą się ilością barw i tekstur. Na ostatniej prostej dodaje kilka bardziej hałaśliwych uderzeń po talerzach i tym niemalże kuchennym rozgardiaszem kończy swój występ.

 


Daniel Thompson  John (Empty Birdcage Records, DL 2021)

Pozostajemy przy labelu Empty Birdcage i na niecały kwadrans oddajemy się w ręce jego szefa, przy okazji jednego z naszych ulubionych gitarzystów – Daniela Thompsona. Muzyk nagrał krótką improwizację w hołdzie zmarłemu niedawno Johnowi Russelowi, dochód ze sprzedaży plików przeznaczając na wsparcie inicjatywy koncertowej Mopomoso, którą - jak świetnie pamiętamy – stworzył wiele lat temu właśnie Russell. Nagranie w pełni domowe (powstałe w styczniu bieżącego roku), 12 minut z sekundami – gitara akustyczna solo.

Thompson zaczyna ów short-track w swoim stylu, minimalistycznie repetując dźwiękiem niemalże pojedynczej struny. Delikatnie konstruuje flow, który toczy się w ślimaczym tempie, wciąż napotykając na pasma ciszy i bukiety westchnień. Elegia mikroskopijnych fraz drąży jednak skałę i po kilku minutach zaczyna lepić się w dość zwartą i całkiem żywotną ekspozycję.

Posmak post-rocka, zapach post-bluesa, to elementy, które dodają całości pewnego uroku. Muzyka kłębi się, rozwarstwia i zagęszcza jednocześnie, czupurnieje, ale wciąż dostrzegamy w niej należytą dbałość o niuanse.  Po wejściu w tryb bardziej dynamiczny uroda improwizacji wręcz eksploduje, niespodziewanie dostarczając nam nawet frazy godne mistrzów … flamenco. Po osiągnieciu szczytu, ekspozycja zostaje pięknie, stylowo, jakże precyzyjnie wygaszona, aż po pojedyncze dźwięki strun, które przypominają początek nagrania. Step by step to the next silence.

 


Simão Costa  Beat With Out Byte (Cipsela Records, CD 2021)

W ramach finalizacji wątku solowych improwizacji w naszej zbiorówce, spotkanie z portugalskim pianistą Simão Costą. Muzyk zarejestrował swoje nagranie w marcu bieżącego roku (miejsce nieznane), a w jego trakcie korzystał zarówno z klawiatury fortepianu, jak i preparował instrument, a także – co niezwykle istotne dla obrazu całości – korzystał z magnesów, które umieszczał w pudle rezonansowym i wprawiał struny w różnego rodzaju akcje indukcyjne. Efekt tych działań zdaje się być dalece intrygujący, ale to nie jedyny powód, dla którego polecamy to nagranie. Cztery improwizacje z tytułami trwają niepełne 40 minut muzyki.

Costa rozpoczyna swoją opowieść z poziomu ciszy absolutnej. Buduje ów indukcyjny ambient bardzo cierpliwie, wykonuje określoną sekwencję działań i czeka na ich efekt. Ambient płynie strumieniem matowych dźwięków, z drobnym posmakiem syntetyki, która jest tu oczywiście jedynie złudzeniem fonicznym. Po czasie muzyk ubarwia flow kilkoma szarpnięciami za struny i uderzeniami czarnych klawiszy. Drugi utwór kontynuuje konstytucyjny minimalizm narracji. Zabawa w inside piano, w tle której rodzi się nowa chmura ambientu, która z czasem zdaje się pochłaniać akustyczne dźwięki strun i całkowicie dominować w narracji. Utwór drugi kończy się dokładnie tam, gdzie zaczynał pierwszy. W ciszy absolutnej.

Kolejna opowieść początkowo skupia się na metalicznie brzmiących dźwiękach preparowanego fortepianu. Jego struny nerwowo drżą, a kumulujące się echo tworzy nową powłokę rezonującego ambientu. Pod koniec tej części pojawiają się pierwsze akcenty rytmiczne, które formują się w szyk marszowy, zmierzający ku coraz bardziej hałaśliwym frazom. Czwarta improwizacja nie pozostawia już złudzeń, co do intencji twórcy. Repetujące, agresywnie brzmiące klawisze budują dynamiczną narrację, która pęcznieje, mnoży wątki, a muzyk wszystko to wystawia na działania indukujących magnesów. Dynamic dirty dancing piano! Efekt jest naprawdę imponujący - można odnieść wrażenie, że muzyk dekonstruuje, miksuje swoje nagranie w formule live proccesing. Muzyka post-piano wgryza się w nasze zwoje mózgowe, na finał przypomina energetyczny pocisk piano’n’drum’n’bass!

 


Dogs Bite Back  Back? Forward! (Noname666, CD 2021)

Na finał definitywnie porzucamy covid reality, wracamy do roku 2019 i zapraszamy na spotkanie z trzema naszymi dobrymi, rosyjskimi znajomymi, którzy tym razem przybrali groźne szaty Dogs Bite Back. Oto oni: Ilia Belorukov – syntezator modularny, Dmitriy Lapshin – gitara basowa i przetworniki oraz Konstantin Samolovov – perkusja, objects, voice recorder. Pomieszane nagrania studyjne i koncertowe z Sankt Petersburga. Ta odświeżająca porcja gęstego hałasu podzielona została na sześć części i trwa niespełna 40 minut.

Bielorukova i Lapshina słuchaliśmy całkiem niedawno, jak grali akustyczny jazz. Teraz zapominamy o tamtym nagraniu, a zapomnieć pomagają nam już pierwsze dźwięki płyty Back? Forward! Masywny, brudny post-punkowy bas, który szuka dramaturgicznych przełomów w otwartej formule improwizacji, stawiająca stemple, jak słupy graniczne, aktywna perkusja i drący się wniebogłosy syntezator modularny. O tak, idziemy na wojnę i całkiem nam z tym do twarzy! Opowieść intrygująco się pętli, wpada w efektowne zakręty, ale prze do przodu jak czerwonoarmijny czołg! W drugiej części delikatne zdjęcie nogi z gazu - jazzujący bas, roztańczony syntezator i bystra perkusja rysują funkowe pętle z uśmiechem na twarzach. Kolejna część, kilkunastominutowa, doposażona jest w rozbudowaną introdukcję, pełną preparowanych dźwięków, szmerów i trzeszczących werbli i tomów. Elektroakustyczna improwizacja, kreślona lekkim, post-jazzowym basem, na finał osiąga gęstość wietnamskiego napalmu o pranku.

Czwarta historia w pozycji sporej rekontry - niedługa, budowana wyłącznie syntetycznymi dźwiękami, ale zapewne z pomocą rąk i głów wszystkich muzyków. W piątej opowieści powraca dynamika, kreowana przez burczący bas i progresywny drumming. Syntezator tym razem delikatnie wycofany, zalotnie skwierczy i buduje ciekawy suspens. Narracja narasta jak letnia burza, znów łapie funkowy dryl i niweczy w pył wszystko, co napotyka na swojej drodze. W finałowej rozgrywce bas brzmi nad wyraz czysto, z kolei syntezator sprawia wrażenie, jakby złapał pod koła wszelki brud świata współczesnego. Małe percussion tym razem w roli kontrapunktu. Ostatnia opowieść wydaje się być bardziej zrównoważona emocjonalnie, ale i ona łapie dynamikę w szprychy i gna na efektowny finał – death dance, death disco, by przywołać w pamięci klasyków Nowej Fali. Ta dotkliwa fonicznie przygoda kończy się niespodziewanie i pozostawia nas samotnych w poczuciu spędzania udanych, jakże oczyszczających mentalnie kilkudziesięciu minut.