Nagrania niemieckiego puzonisty Matthiasa Müllera śledzimy na łamach Trybuny na bieżąco, zatem świetnie są nam znane także jego wspólne nagrania z perkusistą Christianem Marienem, które pod szyldem Superimpose muzycy realizują już piętnaście lat! W tym czasie grali ze sobą więcej niż sto razy, ale płyt dokumentujących te spotkania nie ukazało się zbyt wiele, bo do końca roku ubiegłego raptem trzy.
Jubileuszowy rok 2021 zdaje się zmieniać ten obraz sytuacji.
Najpierw Müller i Marien zaprezentowali frapujące trio z udziałem francuskiej
pianistki Eve Risser (na tę okoliczność przyjęli nazwę Cranes), a tegoż lata
ich dyskografia uzupełniła się o fantastyczny trójpak, który zawiera trzy
ekskluzywne nagrania Superimpose z udziałem gości – Johna Butchera, Nate’a
Wooleya, a także Sofii Jernberg.
Nim wszakże przejdziemy do szczegółowego omówienia tego
wydawnictwa, jeszcze jedna wspaniała wiadomość: Superimpose swoje 15-lecie
świętować będzie w poznańskim Dragonie, dokładnie 3 października 2021 roku, na zakończenie
piątej edycji Spontaneous Music Festival!
Dźwięki zamieszczone w boxie Superimpose With powstały w roku 2018 roku. Na początku drugiej
dekady stycznia muzycy zaplanowali sobie weekend
z gwiazdami w berlińskim Studioboerne45.
W ciągu dnia improwizowali bez udziału publiczności, wieczorem grali koncerty,
w trakcie których najpierw zaproszony gość występował solo, potem zaś artyści
muzykowali we trójkę. Pierwszego dnia gościem Superimpose był amerykański
trębacz Nate Wooley, dzień później zaś angielski saksofonista John Butcher. Zaproszona
na to samo wydarzenie szwedzka wokalistka Sofia Jernberg niestety nie
dojechała. Co się wszakże odwlecze, to nie uciecze … Dwa miesiące później na
festiwalu Sound Disobedience w
Ljubljanie spotkanie z Sofią doszło już do skutku. Zarejestrowało wówczas niedługi
koncert, który także trafił na omawiany dziś trójpak. Efektownie wyedytowany
box dostarcza słoweński label Inexhaustible Editions. Trzy płyty w formacie CD
trwają łącznie prawie 125 minut. Nagrań słuchamy w kolejności, jakiej ukazały
się na płytach, nie zaś wedle chronologii samych koncertów.
With John Butcher (sześć części, 47:21)
Muzycy zaczynają bardzo spokojnie, pełni wzajemnego respektu,
wszak to dla nich pierwsze spotkanie w takiej konfiguracji personalnej. Saksofon
tenorowy prycha, puzon trenuje kompulsywne przedechy, a mały drumming buduje wyważone tło. Improwizacja
snuje się dość leniwie, ale podszyta jest dramaturgicznym niepokojem. Saksofon
szumi, puzon szuka tanecznego kroku i zdaje się być na tym etapie spotkania
wyjątkowo rozbawiony, zaś o ład i porządek dba perkusja, kreśląc skupioną
narrację, która predestynuje do bycia sercem tego przedsięwzięcia. Po niedługim
czasie posadowione na flankach saksofon i puzon zaczynają eskalować swoje
poczynania, a trio wpada w bystrą kipiel. Tuż po wyhamowaniu następuje efektowana
faza ambientowo-dronowa, zdobiona sopranowymi zaśpiewami, po tym jak Anglik niemal
niezauważenie zmienia instrument. Druga improwizacja rodzi się w pobliżu ciszy,
stawia na szum i akustyczne zniekształcenia fonii – mały zakład wulkanizacyjny dęciaków i perkusyjny taniec, bardzo
mechaniczny, jakby talerz ugniatany był rytmicznie na werblu. Muzycy bez trudu
łapią ekspresję i fundują nam naprawdę efektowne zakończenie.
Trzeci epizod buduje czyste brzmienie perkusji i dęte drony.
Bardziej dźwięczne frazy pojawiają się na scenie jakby mimochodem. Narracja
pęcznieje i zaczyna smakować free jazzem. Flow
gaśnie jednak dość szybko, a nowy wątek kreują same drobiazgowe frazy –
saksofonowe cmokanie, perkusyjne delikatności i przeciągnięte oddechy puzonu. Perkusista
nie wykazuje się nadmierną cierpliwością i bez zbędnej zwłoki zaprasza całą
czeredę improwizatorów do tanga! Taki oto, dość zrównoważany post-free jazz
ściele nam się dość gęstą strukturą dźwięków, nie bez imitacyjnych zachowań dęciaków, ze świetnym, urozmaiconym, ale
lekkim drummingiem. Opowieść gaśnie w
błyskotliwym rezonansie uroczo preparowanych dźwięków. Czwarta improwizacja
kontynuuje pochód dźwięków, która wzajemnie rezonują. Ciche zabawy w podgrupach
- pomruki puzonu i rytmiczne chrząkania saksofonu napotykają na cierpliwe frazy
perkusjonalii. Zaraz potem dęciaki znów
szukają dronów, którym bardzo po drodze z efektownym deep drummingiem. Opowieść nabiera mocy, potem efektownie rezonuje,
ale wszystko zdaje się tu dziać pod pełną kontrolą artystów. Jakby na przekór słowom
recenzenta finał improwizacji, to szczypta zmysłowego hałasu, który powstaje
nawet na etapie, gdy muzycy już wyłącznie szumią!
Piątą część otwiera saksofon sopranowy, który szuka rezonansu,
ale i syczy złowieszczo. Z kolei puzon chrząka. Nawet perkusja stara się tu wydawać
całkiem ludzkie odgłosy. Muzycy szumią i śpiewają, kołyszą się na wietrze i
skaczą do samego nieba. Jakby niepostrzeżenie lądujemy już w finałowej
improwizacji. Ta zdaje się mieć na początku pewną myśl przewodnią. Muzycy budują
błyskotliwy flow, korzystając z
drobnych interwałów ciszy. Tym, który dyktuje warunki jest perkusista.
Improwizacja wydaje się być ciekawie rozkołysana, nieco rozwydrzona, dając dużo
emocji, ale i specyficznego ukojenia. W drugiej części opowieści muzycy powracają
do estetyki dronowej, ale nadają swym dźwiękom dużo wewnętrznej melodyki. Delikatny
drumming świetnie się w tej roli odnajduje.
Emocje rosną - taniec, śpiew i masywne westchnienia puzonu. Improwizacja gaśnie
suchym ambientem szumiących instrumentów.
With Sofia Jernberg
(dwie części, 33:13)
Zasadnicza część koncertu trwa prawie pół godziny i jest –
nie ukrywajmy – nieustającym pasmem akustycznych cudowności! Muzycy zaczynają swój
występ jakby tkwili w zupełnych ciemnościach, szukają się po omacku, grają z
ciszą, budują pierwszy wątek zarówno z rwanych, jak i rozbudowanych fraz
(choćby piękne wokalizy w estetyce sustained
piece). Pewne nostalgiczne rozkołysanie, ale i skupienie godne wyjątkowo skrupulatnej
narracji, to parametry tej części improwizacji. Najpierw szybko osiągnięty peak emocji, potem równie szybkie wyhamowanie.
Z ust wokalistki płyną zmysłowe preparacje, z tuby puzonu przeciągłe
westchnienia, z powierzchni zaś werbla i tomów drobne, perkusjonalne zdobienia,
jak zawsze u Christiana, podszyte wewnętrzną tkanką rytmiczną. Po niedługim
czasie nowe emocje idą nade wszystko z gardła Sofii – rżenia, pokrzykiwania,
lamenty i niemowlęce kwilenia. Te akcje mogą liczyć na stylowe reakcje puzonu
Matthiasa, który wie, że jego instrument także ma gardło, przełyk i może wydać dowolny
dźwięk! Jeśli dodamy do tego kilka rezonujących fraz perkusyjnych, obraz wspaniałości
pierwszej części seta wydaje się być pełny.
Spokojne nasłuchiwanie, subtelność wzajemnych reakcji i duża
cierpliwość budują tu podwaliny pod bardziej dynamiczne ekspozycje, które pojawiają
się nieco częściej w drugiej połowie seta. Efektowny krzyk Szwedki, a także
krótki, ale dosadny popis solowy stawiają Niemców w sytuacji bez wyjścia – też
muszą uderzyć w najlepsze dźwięki! Powrót do formuły tria zdaje się być jeszcze
efektowniejszy – niemal ambientowa ekspozycja, po części realizowana w duecie, która
wystawia na poklask publiczności szczególnie garść perkusjonalnych perełek. Opowieść
rozpada się na mniejsze fragmenty, akustyczne drobiazgi, które szukają
obecności ciszy i bez trudu ją odnajdują. Na moment muzycy tkwią w efektownym
suspensie, który zdobiony jest jedynie rezonującymi talerzami, a po ułamku
sekundy także nanodźwiękami z gardła i tuby blaszaka.
Po 20 minucie następuje czas na decydującą rozgrywkę! Sofia wypuszcza z
cierpiącego gardła feerię melodyjnych brzmień, perkusjonalia wciąż skupiają się
na metalicznych zaletach talerzy, a puzon z mikroskopijnych dźwięków tworzy niemal
epicki dramat. Końcowe fragmenty koncertu, to śpiew dobywany z każdego
przedmiotu na scenie i ust wokalistki, a ostatnia prosta, to samotny puzon,
który tyka jak zegar.
Kilkuminutowy encore,
to efektowne podsumowanie całego spektaklu. Budowany kolektywnie, bogaty w
foniczne wydarzenia - puzonowe zaśpiewy i zmysłowe parsknięcia, gardłowe piski
i skomlenia, krzyki i wrzaski, wreszcie plejady perkusjonalnych ornamentów. Dodatkowo
wszystko zdaje się tu wchodzić w imitacyjne relacje. Znów z samych drobiazgów muzycy
kleją emocjonalny szczyt, po osiągnięciu którego wpadają wprost w objęcia
burzliwych oklasków.
With Nate Wooley (cztery
części, 43:26)
Spektakl dwóch instrumentów dętych blaszanych i bystrych
perkusjonalii zaczyna się niczym inicjacyjny rytuał. Wybrzmiewający gong szyje
strumień dźwiękowy, który narasta samotnie niemal prze dwie i pół minuty.
Pozostałe instrumenty wchodzą do tej gry stojąc na palcach – puzon podsyła drony,
trąbka swobodne parsknięcia. Od początku artyści snują preparowane, uroczo
pokomplikowane dźwięki. Przez moment słyszymy nawet jakiś dźwięk elektryczny,
ale nie wiemy, kto stoi za tym incydentem. Pierwsza improwizacja, choć toczona
w medytacyjnym tempie, systematycznie narasta i dociera na całkiem efektowny
szczyt. Kolejną część otwierają blaszane całusy, którym towarzyszy mały drumming. W przeciwieństwie wszakże do improwizacji
otwarcia, ta ekspozycja ma swoją dynamikę, jest dalece żwawsza. Po kilku
pętlach całkiem niedaleko jej do ekspresji free jazzu, głównie za sprawą
masywnie brzmiącego werbla. W połowie nagrania następuje drobne interludium
solowe perkusji, po czym opowieść nabiera intrygującej śpiewności i
taneczności, kończąc swój żywot pikantnie skonstruowanym zakończeniem.
Dwie kolejne części są znacznie dłuższe od dwóch pierwszych,
trwają ponad 13 minut każda. Najpierw spokojne, znów na poły medytacyjne
otwarcie – podmuchy dźwięcznego powietrza leżakują na podłożu perkusjonalnych obcierek.
Klimat robi się całkiem molowy, zatem zejście w ciszę wydaje się być
spodziewanym wyborem muzyków. Narracja staje w miejscu i czeka na sygnał do
budowania czegoś nowego. Perkusja nie pozostaje w tej sytuacji bierna, a pomaga
jej trąbka, która przez moment wyje niczym syrena alarmowa. Puzon w drobnej
opozycji, daje kilka chwil na samotną ekspozycję trąbce, po czym staje w szranki
duetowej, lamentującej rywalizacji. Perkusja wraca i zabiera zwaśnione strony
na pierwszy szczyt. Dalece kontrolowana akcja przechodzi w fazę szumów i
głębokich oddechów, tym razem toczącą się pod dyktando puzonu. Trąbka przypomina
tu silnik niskoprężny, tuż przed wydaniem z siebie ostatniego dźwięku. Preparowane
percussion tym razem w roli wisienki
na torcie. Zakończenie stawia tu zatem na intensywność dźwięków, nie tempo
samej ekspozycji.
Ostatnia improwizacja budowana jest bardzo kolektywnie, na
początku znów zdaje się przypominać drogę w nieznane. Trąbka śpiewa, puzon
charczy, a perkusja nawet incydentalnie hałasuje! Zaraz potem czeka nas niedługa
zabawa z urywane frazy, zdobiona głosem samego trębacza. Muzycy kreują opowieść
z samych detali, preparują, szeleszczą i burczą. Akcenty rytmu nie zmieniają
sytuacji scenicznej – flow płynie tuż
obok wszechogarniającej ciszy! Po 8 minucie czas na nowy wątek – najpierw odrobina
rezonansu i dronowych pasaży, potem improwizacja dostaje się w sidła rytmu, tym
razem wprost z tuby puzonu i mocy, tym razem z trębackich wentyli. Brass dance & percussion preparations,
tak moglibyśmy określić tę fazę spektaklu. Finałowa dynamika tym razem płynie
do muzyków wprost z perkusyjnych akcesoriów. Już bez jakiejkolwiek kontroli
improwizacja wpada w niemal ognistą powłokę i zostaje po niedługim czasie bardzo
efektownie wygaszona.